Hieronim Żygadło
Drzemiąca tajga. Wspomnienia
Wydanie polskie 2006
Projekt okładki: Krystyna Szczepaniak
Spis treści:
Od autora. 3
Jak tam wyjechać? 5
Zderzenie. 7
Brześć. 9
Do Moskwy. 13
Moskwa. 17
Pociągiem na Syberię. 31
Reket - mafia. 45
Ust-Ilimsk. 48
Trochę historii bez historii. 58
Jednak w tajgę. 63
Łagry. 68
Angara. 77
W tajgę. 83
Czosnykowka. 97
Brygada. 103
Charaktery. 129
Na myśliwskim szlaku. 142
Pomiędzy przeszłością a przyszłością. 164
Odwrót. 226
Epilog. 238
Mapa podróży. 241
Zdjęcia. 242
Moja fascynacja Syberią zaczęła się bardzo dawno, już we wczesnym dzieciństwie, i trwa do dziś. Słowo „Sybir” budziło grozę, byłem przecież naocznym świadkiem wywożenia przez sowietów kilku rodzin z mojej wsi Rudnie-Stryj (pow. Kostopol, woj. Wołyńskie). Nikt z wywiezionych nie wrócił. Ich bliscy otrzymywali po pewnym czasie zawiadomienia, że... (tu imię i nazwisko) zmarł i żadnych rzeczy po sobie nie zostawił. Tak było u Wilczyńskich, Pawłowskich, Brusiłów...
Trochę później zaczytywałem się książkami opowiadającymi o Syberii - od literatury dla młodzieży, przez publicystykę zesłańczą XVIII w., po „Archipelag GUŁag” Sołżenicyna. Mimo to, a może właśnie dlatego, nie byłem w stanie zbudować sobie realnego obrazu tej krainy.
Jedynym wyjściem było odbycie podróży na Syberię i poznanie prawdy z autopsji. Przez dziesięciolecia nie było to jednak możliwe. O jakiejkolwiek indywidualnej turystyce po ZSRR nie było mowy.
Uśmiechem losu była wiadomość od nauczyciela WF szkoły kolejowej we Wrocławiu, Józefa Białka, że organizowana jest kolejowa wycieczka do Mongolii. Była to pierwsza zorganizowana wycieczka dużej grupy turystów z Polski koleją transsyberyjską (przy wsparciu rosyjskich kolejarzy). Po znajomości udało mi się załatwić uczestnictwo w niej.
Na przełomie lipca i sierpnia 1979 r, przejechałem więc po raz pierwszy koleją transsyberyjską trasę Moskwa-Ułan Bator. Osiem tysięcy kilometrów w ciągu 11-dniowej podróży - z twarzą przyklejoną do szyby.
Nawiązałem wówczas kontakty z „tubylcami”, co zaowocowało pierwszymi imiennymi zaproszeniami do Krasnojarskiego Kraju, do miejscowości nieobecnych na żadnej z dostępnych mi map. Wzajemne zaproszenia i wyjazdy pozwoliły mi poznać Syberię i jej mieszkańców. Poznałem ten kraj od strony zupełnie w Polsce nieznanej. Niniejsza książka opowiada o jednej z moich wypraw, o spotkaniu z tajgą.
Podczas pisania wspierały mnie życzliwe uwagi, pomoc techniczna, a nawet materialna wielu osób. Na moją szczególną wdzięczność zasłużyli:
- dr hab. Zbigniew Jakubiec z Instytutu Ochrony Przyrody PAN we Wrocławiu,
- Marek Jakubiec z redakcji wrocławskiego „Słowa Polskiego”,
- dr hab. Andrzej Chlebicki z Instytutu Botaniki PAN w Krakowie,
- prof, dr hab. Jacek Kolbuszewski z Katedry Polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego,
- Józef Białek, właściciel wydawnictwa „Wektory”.
Serdecznie im wszystkim dziękuję.
Wczesną wiosną 1990 roku, w dyskusji z grupą Rosjan - uczestników wycieczki - wyjawiłem głośno (i chyba tęsknie) swoją wolę poznania Syberii i tylko Syberii, gdyż w innych częściach Rosji bywałem wielokrotnie. Ku mojemu zdziwieniu, a chyba jeszcze większej radości, odezwała się młoda kobieta, dotychczas niebiorąca udziału w rozmowie.
- Dajcie swoje dane personalne i adres, to przyślę wam zaproszenie - powiedziała niskim, śpiewnym głosem.
- Dokąd!?
- Jak to dokąd? Na Syberię i to północną, do Ust-Ilimska, miasta w Irkuckiej Obłasti.
Zdębiałem! Taka okazja, że trudno uwierzyć!
W toku długiej rozmowy ustaliliśmy niezbędne szczegóły i warunki planowanej podróży.
Okazało się, że Lena bardzo solidnie potraktowała wspólne ustalenia. Miesiąc po naszej rozmowie nadszedł list, a w nim zaproszenie do Ust-Ilimska.
Dwa tygodnie później, w połowie maja 1991 r, z moskiewskiego lotniska Domodiedowo, wystartowałem ku Syberii samolotem IŁ 86M.
Po siedmiogodzinnym locie, z lądowaniem w Omsku, znalazłem się w sercu północno-syberyjskiej tajgi, w mieście - i to nie małym - którego nie mogłem znaleźć na żadnej mapie wydanej w Polsce. Miasto liczyło 15 lat! Wschodzące słońce widoczne od dziobu. Samolot bierze głęboki skręt z przechyłem na lewe skrzydło. W dole potężna Angara, a na niej tama elektrowni i szybko znikające miasto. Siadamy na betonowym pasie startowym lotniska w tajdze. Skrzydła potężnej maszyny przemykają w odległości stu metrów - po jednej i drugiej stronie - od potężnych cedrów, modrzewi i sosen dziewiczej tajgi. Budynków na lotnisku, w pełnym tego słowa znaczeniu, brak. Ich rolę spełniają baraki i szopy. Lotnisko w budowie. Od pasa startowego przechodniów odgranicza dwumetrowy płot z desek.
Na lotnisku witają mnie Lena z rodzicami (Walentyna i Leonid) i przyjaciółmi (Luba i Misza). Jak się później okazało - ludzie znacznych możliwości, szczególnie w tamtejszych warunkach. Misza był dobrym duchem mojej wyprawy.
W takim oto towarzystwie i z jeszcze innymi osobami na przemian spędziłem sześć tygodni w powiecie ust-ilimskim, wielkością równym połowie Polski (400 x 600 km), a położonym, między Bajkałem, Irkuckiem i Boguczanami.
Z myśliwymi i rybakami przemierzałem kraj samochodem osobowym i terenowym, kutrem i motorówką, poznawałem ludzi i obyczaje. Smakowałem wielką przygodę, spełniałem marzenia.
* * *
W czasie rewizyty w Polsce Leny z przyjacielem powstał plan ponownego, zimowego wyjazdu na Syberię, z wyraźnym ukierunkowaniem myśliwskim. Miałem wraz z kolegą spędzić sezon łowiecki z zawodowym myśliwym w tajdze, uczestniczyć we wszystkich zdarzeniach, jakie niesie surowa zima syberyjska i rozpadające się imperium. I tym razem Lena okazała się terminowa i niezawodna. W lecie 1991 r, otrzymałem obszerny list potwierdzający możliwość realizacji planów zimowej eskapady oraz imienne zaproszenia dla mnie i Jacka.
Jacek to kompan z koła łowieckiego. Pasjonat i znawca łowiectwa o pewnej ręce i nieomylnym oku. Jednym słowem: można z nim bez ryzyka wiązać się liną na dobre i złe.
Pozostało tylko czekać.
13 października 1991 r, otrzymałem telegram: Prijeżdajtie, połuczajestsja CZOSNYKOWKA. W podpisie Lena, Ust-Ilimsk, data...
Tak długo oczekiwany moment wyjazdu musiał się jednak odwlec z kilku przyczyn. Wcześniej byłem w szpitalu dla podratowania zdrowia.
W związku z tym zamierzona i bliska realizacji trudna podróż nie budziła entuzjazmu najbliższej rodziny. U Jacka komplikacje w pracy oraz choroby w rodzinie (szczęśliwie krótkotrwałe) zdecydowanie uniemożliwiły nam wyjazd w ciągu najbliższych dziesięciu dni.
Istotne znaczenie miały też informacje o zdarzeniach w kraju, do którego chcieliśmy się udać. Scenerią naszego przedsięwzięcia miał być nieudany sierpniowy pucz, krew w Armenii, Gruzji, Azerbejdżanie, napady na pociągi w celu zdobycia żywności na Zabajkalu, strajki górników Kołymy, Magnitogorska i Tiumenii.
Mimo wszystko nie zrezygnowaliśmy. Pod koniec października Jacek dostał przyzwolenie rodziny, potem Pani Aleksandra - mój lekarz prowadzący - przekonała moją żonę, że zgoda na wyjazd przyniesie mniej szkody niż brak zgody.
Omówiliśmy z Jackiem wszystkie szczegóły i wkrótce byliśmy gotowi do eskapady. W dwóch czterdziestokilogramowych plecakach znalazły się tylko niezbędne rzeczy: żywność, ubranie, prezenty itp. Wyruszyliśmy.
Jesienny, monotonny pejzaż przesuwał się rytmicznie za oknami wagonu. Ustaliliśmy, że odwiedzający Syberię pierwszy raz Jacek w kontaktach oficjalnych, przynajmniej na początku, nie będzie posługiwał się językiem rosyjskim. Wszak nie zawsze korzystne jest wczesne rozpoznanie przez władze inostrańców. Doświadczyłem tego wielokrotnie.
Polscy celnicy nie wykazali nami zainteresowania. Wyręczyli ich WOP-iści, którzy przy kontroli paszportowej rozdali również deklaracje celne.
Wypełniamy je praworządnie i prawomyślnie: bagaż, sztuk: 1, waluta: dolary - 200, ruble - 200, złote - 1 milion.
Pociąg ruszył i po kilkunastu minutach przejechał most na Bugu, a tym samym granicę państwa. Po drugiej stronie rzeki, na betonowym obelisku duży czerwony napis: CCCP. Na dworze ciemno. Zatrzymaliśmy się w szczerym polu. Weszli żołnierze służb granicznych. Do służbowych teczek zebrali paszporty i zaproszenia i poszli z nimi, chyba do swojego naczalstwa.
Po krótkiej rozmowie z celnikiem okazało się, że wwozimy czterokrotnie więcej rubli, niż to jest dozwolone. Poprawiamy więc stosownie do wymogów wpisy w deklaracjach celnych, a ich wiarygodność przypieczętowujemy dezodorantem męskim i amerykańskimi papierosami, które lądują w teczce celnika.
Egzamin z danych osobowych opisanych w naszych paszportach wypadł pomyślnie. Oficer wojsk pogranicznych zwrócił nam dokumenty.
Pociąg ruszył i po kilku minutach byliśmy w Brześciu na dworcu.
Wysiadamy. Wita nas jesienna szaruga, chlapa i kałuże błotnistej wody, zalegającej w nierównościach peronów.
Przy wyjściu z dworca w gablocie kiosku spostrzegamy zagraniczne papierosy i krajowe kosmetyki. „Winstony” kosztują 31 rubli, „goldamericanów” - nie ma. Krajowy dezodorant kosztuje 25 rubli. No, no! Niczego sobie. Celnik jakoś przeżyje, ale prezydent z czterema tysiącami rubli?
Obstąpiła nas gromada taksówkarzy - państwowych i prywatnych.
Na nieznających taryfy obcokrajowcach można nieźle zarobić. Nie korzystamy z ofert. Idziemy na plac. Po przejściu około stu metrów, zatrzymujemy się obok moskwicza i schludnie wyglądającego mężczyzny w średnim wieku. To tutejszy „łebkowicz”.
Z rozmowy dowiadujemy się, że jest głodno i chłodno i w ogóle nie wiadomo, co będzie. Mimo wszystko nasz kierowca uważa, że na Białorusi jest znacznie lepiej niż „u Moskali”, czyli w Rosji. Za 25 rubli przebyliśmy 10 km dzielące Kowalowkę od dworca.
Nasz gospodarz - Siergiej z Eleną i resztą rodziny - był akurat w trakcie kolacji. Stół, mimo kryzysu, zastawiony obficie: wędliny, nabiał, nieodłączne konfitury (wareńje) domowej roboty, dwa rodzaje pieczywa i soki dla dzieci. Delektujemy się z Jackiem przepysznym kefirem. Zgodnie stwierdzamy, że ów kefir może konkurować z naszą, podchodzącą serwatką, śmietaną.
...
entlik