Carson McCullers - Ballada o smutnej knajpie.pdf

(3085 KB) Pobierz
przełożyła
Krystyna Jurasz-Dąmbska
Ilustrował
Stefan Śledziński
S
amo miasteczko jest ponure; nie ma tam nic prócz przędzalni,
dwuizbowych domków, w których mieszkają robotnicy, paru
drzewek brzoskwiniowych, kościoła o dwóch kolorowych
oknach i żałosnej głównej ulicy, ulicy długiej na jakieś sto kroków.
Co
sobotę okoliczni dzierżawcy zjeżdżają się tam,
żeby
spędzić dzień na
pogawędkach i zakupach. Poza tym miasteczko jest pustawe, smutne i
wydaje się miejscem bardzo dalekim, nie mającym zupełnie nic
wspólnego z
żadnym
innym miejscem na
świecie.
Najbliższy
przystanek kolei to Society City, a autobusy linii Greyhound i White
Bus kursują po szosie do Forks Falls odległej o trzy mile. Zimy są tu
krótkie i ostre, lata rozprażone do białości i bardzo gorące.
Kiedy się idzie główną ulicą w sierpniowe popołudnie, nie ma
właściwie co ze sobą zrobić. Największy dom w samym
środku
miasta jest cały zabity deskami i pochyla się w prawo tak bardzo,
że
zda się, jakby lada chwila miał runąć. Dom jest stary i dziwnie
spękany, co wygląda dość zagadkowo, póki sobie nie uświadomisz,
że
kiedyś, dawno temu, całą prawą stronę werandy pomalowano, i
kawałek
ściany
także, ale potem malowania nie dokończono i jedna
część domu została ciemniejsza i brudniejsza od drugiej. Budynek
wydaje się zupełnie opuszczony. A przecież na piętrze jedno okno
pozostało nie zabite deskami; czasem późnym popołudniem, kiedy
upał jest nie do wytrzymania, jakaś ręka powoli rozsuwa
żaluzję
i
jakaś twarz spogląda z góry na miasto. Twarz przypomina trochę te
okropne, niewyraźne twarze, jakie zwidują się niekiedy we
śnie,
jest
bezpłciowa i biała, o oczach szarych i zezujących tak bardzo, jakby
wciąż wymieniały ze sobą nawzajem długie i poufne spojrzenia pełne
żalu.
Twarz ta pozostaje przy oknie może godzinę, a potem
żaluzja
zasuwa się znowu i wtedy to już pewno na całej głównej ulicy nie
dojrzysz
żywej
duszy. W takie sierpniowe popołudnie, kiedy skończy
się twoja zmiana, nie ma tam absolutnie nic do roboty, chyba
żeby
dojść do szosy z Forks Falls i posłuchać, jak więźniowie
śpiewają.
A przecież to tu właśnie, w tym miasteczku była kiedyś knajpa.
I ten stary, zabity deskami dom był taki jak
żaden
inny na przestrzeni
wielu mil wokoło. Były tu stoliki z obrusami i papierowe serwetki, z
wentylatorów w górze zwieszały się kolorowe festony, a w sobotnie
wieczory gwarno się robiło i tłumnie. Lokal należał do panny Amelii
Evans, ale osobą, której przede wszystkim zawdzięczał swą
popularność i nastrój, był garbus zwany kuzynem Lymonem. I jeszcze
jeden człowiek odegrał rolę w dziejach tej knajpy - a mianowicie były
mąż pannyAmelii, okropny osobnik, który powrócił do miasteczka po
długim pobycie w więzieniu, doprowadził wszystko do ruiny, a potem
zabrał się stąd. Knajpy od dawna już nie ma, ale ludzie ją jeszcze
pamiętają.
Nie zawsze była tu knajpa. Panna Amelia odziedziczyła po ojcu
dom, a w nim sklep z takimi towarami, jak pasza, nawóz, a także mąka
i tabaka. Panna Amelia była bogata. Poza sklepem miała jeszcze
kocioł o trzy mile za miastem wśród bagien i pędziła najlepszy
samogon w tych stronach. Była to ciemna, wysoka kobieta, koścista i
muskularna jak mężczyzna; włosy nosiła obcięte krótko i sczesane ku
tyłowi, a jej opalona twarz miała wyraz zawzięty i chmurny. Można by
ją uznać nawet za całkiem przystojną, gdyby nie to,
że
już wtedy miała
lekkiego zeza. Niejeden by się o nią starał, ale pannie Amelii nie
zależało wcale na męskich uczuciach - była osobą samotną. Jej
małżeństwo nie przypominało
żadnego
innego, jakie kiedykolwiek
zawarto w tych stronach: było to dziwne i niebezpieczne małżeństwo,
trwające tylko dziesięć dni, i całe miasto długo jeszcze nie mogło się
otrząsnąć ze zdumienia i zgorszenia. Nie licząc tego dziwacznego
małżeństwa, panna Amelia pędziła
życie
samotnie. Często ubrana w
kombinezon i wysokie gumowe buty całe noce przesiadywała
nieruchomo w szopie wśród bagien, pilnując ognia pod kotłem.
We wszystkim, co zależne jest od pracy rąk, pannie Amelii
powodziło się doskonale. Sprzedawała kruszkę i kiełbasy w
pobliskim mieście. W pogodne dni jesienne mełła sorgo, a syrop z jej
kadzi miał barwę ciemnozłotą i delikatny aromat. W dwa tygodnie
wybudowała za swoim sklepem ceglaną wygódkę, a na stolarce także
znała się dobrze. Tylko z ludźmi pannie Amelii szło niesporo. Ludzi,
oprócz tych naprawdę potulnych albo ciężko chorych, nie da się wziąć
w ręce i z dnia na dzień przemienić w coś bardziej pożytecznego i
wartościowego. Toteż panna Amelia uważała,
że
jedyny pożytek, jaki
można mieć z ludzi, to zbijać na nich pieniądze. I udawało jej się to
doskonale. Siedziała na hipotekach i pożyczała pod zastaw zbiorów,
miała tartak i pieniądze w banku - była najbogatszą kobietą w okolicy.
Byłaby już tak bogata jak jakiś kongresmen, gdyby nie jej jedyna
słabostka, a mianowicie pasja do ciągania ludzi po sądach. O byle co
gotowa była wplątać się w długi i niewdzięczny proces. Mawiano o
niej,
że
wystarczy, by pannaAmelia potknęła się na drodze o kamień, a
już odruchowo rozgląda się, kogo by o to zaskarżyć. Poza tymi
procesami pannaAmelia prowadziła
życie
bardzo spokojne i każdy jej
dzień niewiele się różnił od tego, który minął. Nie licząc owego
dziesięciodniowego małżeństwa nie zdarzyło się w jej
życiu
nic, co by
to mogło zmienić, aż do wiosny tego roku, kiedy pannie Amelii
minęło lat trzydzieści.
Był spokojny kwietniowy wieczór, zbliżała się północ. Niebo
miało taki kolor jak irysy, co kwitną na moczarach, księżyc stał jasny i
lśniący. Zbiory zapowiadały się dobrze tej wiosny, a przędzalnia w
ostatnich tygodniach pracowała i na nocną zmianę. W dole nad
strumieniem kwadratowy murowany budynek fabryczny
żółcił
się
światłami
i szumiał cicho jednostajnym warkotem krosien. W taką
noc przyjemnie jest słuchać, gdy z daleka poprzez ciemne pola doleci
powolna
śpiewka
Murzyna, który idzie do swojej dziewczyny. Albo
siedzieć spokojnie i brzdąkać na gitarze, albo tylko wypoczywać i nie
myśleć o niczym. Ulica tego wieczora była pusta, ale w sklepie panny
Amelii paliło się
światło,
a na frontowej werandzie znajdowało się
pięcioro ludzi. Jednym z nich był Stumpy MacPhail, majster o
czerwonej gębie i małych fioletowych dłoniach. Na najwyższym
stopniu siedziało dwóch wyrostków w kombinezonach, bliźniaki
Rainey, obaj chudzi i powolni, o prawie białych włosach i zielonych
zaspanych oczach. Poza tym na brzeżku najniższego stopnia
przycupnął Henry Macy, człowiek nieśmiały i bojaźliwy, o obejściu
zawsze uprzejmym i nerwowym. Sama panna Amelia stała oparta o
framugę drzwi, skrzyżowawszy nogi w wielkich gumowych
buciorach, i cierpliwie rozplątywała węzły na znalezionym gdzieś
kawałku liny. Od dłuższej chwili panowało milczenie.
Pierwszy odezwał się jeden z bliźniaków, zapatrzony w pustą
drogę:
- Coś tam lezie.
- Pewno zabłąkane cielę - mruknął drugi.
Zbliżający się kształt był jeszcze zbyt odległy, żeby rozpoznać,
co to takiego. Na brzegu drogi rysowały się od księżycowego blasku
niewyraźne, powyginane cienie kwitnących drzewek. W powietrzu
zapach brzoskwiniowego kwiecia i bujnej wiosennej trawy mieszał
się z ciepłą, cierpką wonią pobliskiego rozlewiska.
- Nie, to czyjś smarkacz - powiedział Stumpy MacPhail.
Panna Amelia patrzyła na drogę w milczeniu. Odłożyła już linę
i kościstą brązową ręką trzymała teraz szelkę swego kombinezonu.
Potrząsnęła głową, ciemne pasmo opadło jej na czoło. Kiedy tak
czekali, przy jednym z domów pies zaczął ujadać dziko, chrypliwie i
tak długo, aż jakiś głos go nie uciszył. Dopiero kiedy postać zbliżyła
się zupełnie i stanęła w zasięgu
żółtego światła
werandy, zobaczyli
wyraźnie, co to takiego.
Był to człowiek obcy, a rzadko się zdarza,
żeby
o takiej porze
ktoś obcy przychodził pieszo do miasteczka. Ponadto ten obcy był
garbusem. Miał niewiele więcej niż cztery stopy wzrostu i ubrany był
w podniszczoną, zakurzoną kapotę sięgającą mu do kolan. Jego
krzywe nóżki wydawały się zbyt cienkie, by unieść ciężar wielkiej,
nieforemnej klatki piersiowej i garbu, który przytłaczał mu ramiona.
Miał bardzo dużą głowę o głęboko osadzonych niebieskich oczach,
wąskie, niewielkie usta. Twarz ta była zarazem
łagodna
i arogancka;
w tej chwili bladą cerę pokrywał
żółty
kurz, a pod oczami rysowały się
fioletowe cienie. Dźwigał starą wybrzuszoną walizkę przewiązaną
sznurkiem.
-
…brywieczór
- powiedział garbus prawie bez tchu…
Ani panna Amelia, ani mężczyźni na werandzie nie
odpowiedzieli na to powitanie, tylko przyglądali się przybyszowi w
milczeniu.
- Szukam pannyAmelii Evans.
PannaAmelia odgarnęła włosy z czoła i podniosła głowę.
-Abo co?
- Bo jestem jej krewniak - odpowiedział garbus.
Bliźnięta i Stumpy MacPhail zadarli głowy ku pannieAmelii.
- To ja - powiedziała. - Co znaczy
„krewniak”?
- No bo… - zaczął garbus. Wyglądał zmieszany, całkiem jakby
się miał rozpłakać. Postawił walizkę na najniższym stopniu, ale nie
puszczał jej z ręki. - Moją matką była Fanny Jesup, co pochodziła z
Cheehaw. Wyjechała z Cheehaw jakieś trzydzieści lat temu, kiedy
pierwszy raz wyszła za mąż. Pamiętam, jak opowiadała,
że
miała
siostrę przyrodnią Martę. No i dzisiaj w Cheehaw powiedzieli mi,
że
to była matka pannyAmelii Evans.
Panna Amelia słuchała z lekko przechyloną głową. Sama jadała
swój niedzielny obiad; w jej domu nigdy nie roiło się od licznej familii
i nie uważała się za niczyją krewniaczkę. Miała kiedyś cioteczną
babkę, która wynajmowała bryczki w Cheehaw, ale ta od dawna już
nie
żyła.
Oprócz niej był jeszcze daleki kuzyn w miasteczku
oddalonym o dwadzieścia mil, ale z panną Amelią nie bardzo się
zgadzali i ilekroć zdarzało im się mijać, każde spluwało na pobocze
drogi. Co prawda od czasu do czasu bywało,
że
ktoś starał się usilnie
wygrzebać jakieś, choćby najdalsze, pokrewieństwo z panną Amelią,
ale nikomu się to nie udało.
Garbus ciągnął teraz długą i zawiłą opowieść, pełną nazwisk i
miejscowości nie znanych zupełnie słuchaczom i na pozór nie
związanych wcale z tematem.
-
…no
więc Fanny i Marta Jesup były przyrodnimi siostrami. A
ja jestem synem trzeciego męża Fanny. Wobec tego my byśmy byli…
- pochylił się i zaczął rozwiązywać walizkę. Jego ręce przypominały
brudne jaskółcze
łapki
i trzęsły się mocno. Wewnątrz pełno było
wszelkiego rodzaju starzyzny, starych szmat i różnych szpargałów
wyglądających jak części rozebranej maszyny do szycia czy coś
równie bezużytecznego. Garbus pogrzebał w tym wszystkim i
wyciągnął wyblakłą fotografię.
- To jest zdjęcie mojej matki i jej przyrodniej siostry.
Panna Amelia nie odpowiadała. Poruszała szczęką to w tę, to w
tamtą stronę, a twarz jej pozwalała odgadnąć, co myśli. Stumpy
MacPhail wziął fotografię i przytrzymał do
światła.
Było to zdjęcie
dwojga bladych, pokurczonych dzieciaków, może dwu- i
trzyletniego. Twarze ich wyglądały jak małe białe plamki, a w ogóle to
każdy mógł mieć takie zdjęcie w swoim albumie.
Stumpy MacPhail oddał fotografię bez komentarzy.
- Skąd przychodzisz? - spytał tylko.
Głos garbusa był niepewny.
- Podróżowałem.
Wciąż jeszcze panna Amelia nie odezwała się słowem. Stała
tylko oparta o framugę drzwi i z góry spoglądała na garbusa. Henry
Macy zamrugał nerwowo, potarł jedną dłoń o drugą, a potem
spokojnie wstał z najniższego stopnia i ulotnił się. Henry Macy to
poczciwina, wzruszyła go sytuacja garbusa, wolał więc nie czekać
i nie patrzeć, jak panna Amelia przegoni przybysza ze swego domu i w
ogóle z miasta. Garbus jeszcze chwilę stał z otwartą walizką na
najniższym stopniu schodów, pociągał nosem, usta mu drżały. Może
już przeczuwał, jaki
żałosny
los go czeka. Może uświadomił sobie,
że
to kiepsko znaleźć się w obcym mieście z walizką pełną starzyzny i w
dodatku przyznawać się do pokrewieństwa z panną Amelią. W
każdym razie siadł na schodach i rozpłakał się nagle.
Nie było to rzeczą zwyczajną,
żeby
jakiś nieznany garbus
zjawiał się w sklepie o północy, a potem siadłszy na schodach płakał.
Panna Amelia odgarnęła włosy z czoła, a mężczyźni spoglądali na
siebie zmieszani. Wokoło miasteczko było ciche.
Wreszcie jeden z bliźniaków powiedział:
- Niech mnie licho, jeśli to nie wykapany Morris Finestein.
Wszyscy przytaknęli zgodnie, słowa te miały dla nich pewne
specjalne znaczenie. Ale garbus płakał tylko głośniej, bo nie mógł
rozumieć, o czym mówią. Otóż Morris Fine0stein był to człowiek,
który mieszkał w tym mieście przed kilkoma laty. Był to tylko biedny
mały
Żydek,
który płakał, kiedy mu wypominano,
że
zabił Chrystusa,
i
jadał co dzień mace i rybę z puszki. Nie wiodło mu się tutaj i
przeniósł się do Society City, ale od tego czasu jak tylko mężczyzna
był zniewieściały albo zaczynał płakać, od razu wołano na niego
„Morris
Finestein”.
- No, ale ten jest kaleka - odezwał się Stumpy MacPhail. - To go
trochę tłumaczy.
Panna Amelia dwoma powolnymi, posuwistymi krokami
przeszła werandę, potem po schodkach w dół i stanęła patrząc w
zamyśleniu na przybysza. Długim brązowym palcem wskazującym
dotknęła jego garbu. Kaleka płakał jeszcze, ale zdawał się jakby
spokojniejszy. Noc była cicha, księżyc
świecił
dalej
łagodnym,
jasnym blaskiem - pochłodniało. Wtedy panna Amelia zrobiła coś
niezwykłego: wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni butelkę i
przetarłszy otwór, podała ją garbusowi,
żeby
się napił. Panna Amelia
nieczęsto dawała się namówić do sprzedania swego samogonu na
kredyt, ale
żeby
ktoś dostał od niej choćby kropelkę za darmo, o tym
jako
żywo
nie słyszano.
- Pij - powiedziała. - Rozgrzeje cię od
środka.
Garbus przestał płakać, oblizał dokładnie wszystkie
łzy
koło
ust i zrobił, jak mu kazano, Kiedy skończył, panna Amelia nabrała
powoli wielki haust płynu, rozgrzała usta, popłukała i wypluła
samogon. Potem także się napiła. Bliźniaki i majster mieli swoją
własną butelkę, za którą zapłacili.
- Bardzo gładki trunek - powiedział Stumpy MacPhail. - Panno
Amelio, pani nigdy nie fuszeruje.
Samogon, który wypili owego wieczora (całe dwie duże
butelki), jest ważny. Gdyby nie on, trudno byłoby wyjaśnić to, co się
potem zdarzyło. Może gdyby nie wypili, nie powstałaby tam knajpa.
Bowiem samogon panny Amelii ma jedną specjalną zaletę. Jest czysty
i mocny na języku, ale dopiero po przełknięciu rozjarza człowieka od
wewnątrz, i to na długo. Ale to jeszcze nie wszystko. Wiadomo,
że
kiedy napiszesz coś na czystej kartce papieru sokiem cytryny, to nie
zostanie
żaden ślad.
Dopiero kiedy papier potrzymać chwilę przy
ogniu, litery staną się brązowe i można odczytać sens tego, co było
napisane. Wyobraźcie więc sobie,
że
takim ogniem jest ów samogon,
a tajemny napis okaże się tym, co człowiek sobie uświadamia tylko w
głębi duszy - i wtedy wartość trunku panny Amelii staje się
łatwa
do
zrozumienia. To wszystko, co przechodziło dotąd nie spostrzeżone,
myśli ukryte gdzieś w zakątkach półświadomości stają się nagle jasne
i zrozumiałe. Jakiś nawijacz, co myślał dotąd tylko o swoich szpulach,
menażce z obiadem, o
łóżku
i znowu o szpulach, może przy niedzieli
popróbować parę
łyków
tego napoju, a potem natknie się na lilię z
moczarów. Będzie trzymał w dłoni jej kwiat, będzie oglądał delikatny
złocisty kielich i nagle ogarnie go słodycz tak silna,
że
aż bolesna. To
znów tkacz jakiś spojrzy nagle w górę i po raz pierwszy dostrzeże
zimny, złowieszczy blask styczniowego nieba o północy, i wtedy na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin