Ząb Napoleona A5 ilustr.doc

(2925 KB) Pobierz
Ząb Napoleona




Aleksander Minkowski

Ząb Napoleona

 

Ilustrowała Julitta Karwowska

Wydanie polskie 1971

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Uciekłem od miłości.

Przyjechałem do Róż o czwartej po południu i kiedy wysiadłem z autobusu, zobaczyłem najpierw wielki kwietnik z różami, cudowny klomb w kształcie gwiazdy, zdobiący plac przed czerwonym ratuszem z wieżyczkami. Agnieszka byłaby zachwycona. Powiedziałaby coś w rodzaju: „Ojej, ale bomba, róże w Różach!”

Co mnie obchodzą teraz reakcje Agnieszki?

Rozejrzałem się po Rynku. Białe i żółte jednopiętrowe domki, sklep z galanterią, sklep z obuwiem, księgarnia, poczta. Zarzuciłem torbę na ramię i podszedłem do starej kobiety, zapatrzonej w wystawę ze sweterkami.

- Przepraszam - powiedziałem. - Jak dojść do ulicy Francuskiej?

- Do Francuskiej?... - spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Skąd wziąłeś tę nazwę?

- Moja babka tam mieszka - wyjaśniłem krótko.

- Nie ma u nas takiej ulicy.

- Musi być. - Poczułem lekki niepokój. - Dostałem list od babki, na odwrocie było napisane: Róże, Francuska 6...

- Kiedyś była Francuska - powiedziała kobieta, uśmiechając się w zadumie. - Pamiętam. Jeszcze przed wojną przemianowali ją na Legionistów, a teraz - na Jesienną. Chyba wiem, do kogo przyjechałeś. Twoja babka nazywa się Helena Obłomska?

- Tak - odparłem zaskoczony.

Kobieta przyjrzała mi się z uwagą, tak jakoś dziwnie przechylając głowę.

- Toś ty wnuk pani Obłomskiej... Pierwszy raz tu jesteś. Więc pogodziła się z rodziną?

- Babcia zaprosiła mnie na wakacje - mruknąłem, zirytowany wścibstwem kobiety. - Powie mi pani, jak tam dojść?

- Pójdziesz w dół tą ulicą - powiedziała kobieta. - Kiedy zobaczysz rzekę, skręć w lewo. To właśnie będzie dawna Francuska, a teraz Jesienna.

Podziękowałem. Ruszyłem przed siebie, skruszałym, popękanym chodnikiem, mijając otwarte okna z szeregami doniczek, ciemne łuki bram i ogródki oddzielone pomalowaną na zielono siatką. Na łączce przy jednym z domów pasła się krowa.

Wkrótce chodnik się skończył. Przeszedłem obok kilku opuszczonych ruder, porośniętych zielskiem, z ponuro sterczącymi kominami. Potem zobaczyłem siatkę rozciągniętą między dwoma drzewami i szybującą nad nią piłkę.

Grających było pięcioro, czterech chłopaków i dziewczyna.

W pierwszej chwili pomyślałem, że to pięciu chłopców, bo wszyscy mieli włosy do ramion. Byli ubrani w kraciaste koszule i jednakowe, wypłowiałe dżinsy.

- Ejże!

Zatrzymałem się, spojrzałem na wołającego.

- Ja ci się obejrzę!

Parsknęli śmiechem. Poprawiłem ramiączko torby, stanąłem w lekkim rozkroku, ręce wsadziłem w kieszenie.

- Ale masz dowcip -- powiedziałem. - Jak ze „Szpilek”.

- No, no! - Chłopak przytrzymał nadlatującą piłkę i ruszył wolno w moim kierunku. - Nie podoba ci się?

Obiema dłońmi przyciskał piłkę do piersi, szeroko rozstawiając łokcie. Wiedziałem, co zamierza zrobić: raptowny wyrzut ramion i piłka strzeli mi prosto w twarz.

Czekałem spokojnie patrząc mu w oczy. Zwężenie źrenic jest niezawodnym ostrzeżeniem.

Dostrzegłem je w porę. Skontrowałem pięścią i piłka wróciła, uderzając chłopaka w czoło, aż się zatoczył.

Był chyba starszy ode mnie. Wyższy, mocniej zbudowany. Widziałem, jak się pochyla, zaciska pięści.

Gdybym nawet dał mu radę, jest jeszcze trzech. Wleją mi. Po co reagowałem na zaczepkę? Mój przekorny charakter. Nieraz miewałem przez to kłopoty. Nie trzeba się było zatrzymywać, dobrze mi tak. Zjawię się u babki z fioletowym okiem.

- Daj mu spokój, Góral - odezwała się dziewczyna. - Nie widzisz, że ma pietra?

- Oberwałem - mruknął Góral, przyjmując postawę bokserską. - On też oberwie.

- Odbił piłkę - powiedziała dziewczyna. - Nic się nie stało. Zostaw go, słyszysz?

Ostatnie słowa rzuciła tonem władczym, nie dopuszczającym sprzeciwu.

Góral opuścił ramiona. Odwrócił się ode mnie i ruszył niechętnie w stronę siatki.

- No wiesz, Inga... Mam chyba prawo...

- Nie masz. A ty spływaj - zwróciła się do mnie. - Żebym cię więcej tu nie widziała.

Nie podobał mi się jej ton despotyczny, ważniacki.

Swoim może rozkazywać, ale mnie? Wzruszyłem ramionami. Lepiej było jednak odejść, jeśli chcę stanąć przed babką bez kolorowych ozdób na twarzy.

Pogwizdując melodię z „Białego kanionu” ruszyłem wolno w dół ulicy. Zobaczyłem rzekę za drzewami i skręciłem w lewo. Znów pojawiły się ślady chodnika między kępami chwastów. Do drucianego ogrodzenia była przymocowana tabliczka nadżarta rdzą. „Jesienna” - odczytałem.

Gdzie tu mieszka babka? Wybór miałem niewielki: na Jesiennej stały tylko dwa domy: jeden parterowy, z liszajami na białej farbie, o małych oknach zasłoniętych firankami; drugi okazały, jednopiętrowy, drewniany, z krużgankami i dużym tarasem, położony w wieńcu wysokich starych dębów - dworek ze śladami dawnej świetności, liczący sobie chyba ze sto lat, mocno podniszczony. Otaczał go szpaler sczerniałych żelaznych sztachet.

Poszedłem wzdłuż ogrodzenia, aż natrafiłem na furtę, także z kutego żelaza, nadgryzioną przez rdzę. Obok widniała blaszana tabliczka z wymalowaną na niej szóstką. Więc to tutaj.

Na słupku przy furtce dostrzegłem guziczek. Nacisnąłem, nic się jednak nie stało. Dom wyglądał na opuszczony, parterowe okna zamknięte były ciężkimi okiennicami.

Może trzeba było zawiadomić babkę depeszą, że przyjeżdżam?

Nacisnąłem dzwonek jeszcze kilka razy, potem pchnąłem furtkę. Ustąpiła.

Znalazłem się w dzikim, zapuszczonym ogrodzie, na ścieżce porośniętej chwastami. Czy ktoś tu w ogóle mieszka?... Ścieżka prowadziła do ganka o zmurszałych, rozsypujących się schodach. U góry zobaczyłem masywne, rzeźbione drzwi, zamknięte na wielką kłódkę.

Ładna historia. Gdzie zanocuję, jeśli nie złapię dziś autobusu powrotnego? Postanowiłem obejść naokoło dom i zbadać go. Tuż przed schodami ścieżka rozwidlała się, jej prawa odnoga wiodła w gęstwinę krzewów. Chwasty rosnące na niej zdawały się być trochę przydeptane, jakby niedawno ktoś tędy przechodził.

Zrobiłem kilka kroków i wtedy z gąszczu wyskoczyła bestia.

 

 

Stałem naprzeciw wilka i starałem się nie oddychać głośno. Widziałem zielonkawo jarzące się ślepia, jęzor wywieszony spomiędzy drapieżnych kłów, tylne łapy, ugięte, sprężone do skoku. Bestia czekała na mój ruch. Byłem pewien, że wystarczy, abym poruszył ręką lub głową, a skoczy mi do gardła.

Jak długo można stać nieruchomo?

Poczułem lekki zawrót głowy. Za kilka chwil stracę równowagę, zatoczę się, krzyknę. Klapną zębiska na mojej szyi i będzie po wszystkim.

Głupio.

Wówczas wilk ziewnął. Przeciągnął się, rozprostowując podwinięty ogon, potem podszedł do mnie leniwie, obwąchał torbę zwisającą z ramienia, sapnął z lekceważeniem i zniknął w krzakach.

Zakasłałem. Podniosłem rękę i poprawiłem włosy. Potem zrobiłem krok. Drugi.

Nic się nie stało, wilk zniknął na dobre.

A może przywidział mi się ten potwór?...

Wolniutko obszedłem dom i na tyłach odkryłem nieduże drzwi, przed którymi leżała gumowa wycieraczka. Zapukałem. Ponieważ nie było odpowiedzi, nacisnąłem mosiężną klamkę i drzwi ustąpiły z cienkim, rdzawym skrzypieniem. Wszedłem do ciemnego korytarzyka. Prowadziły stąd w górę szerokie, drewniane schody.

- Jest tu kto? - zawołałem. - Hej-heeej!...

Z góry dobiegł mnie jakiś szelest, chyba odgłos kroków. I cisza. Poczułem się nieswojo, zerknąłem za siebie na uchylone drzwi.

- Hej-hej... - powtórzyłem niepewnie.

- Kto tam? - rozległ się niski, kobiecy głos.

- Jarek Obłomski - odpowiedziałem. - Czy tutaj mieszka...

- Mieszka - przerwał mi głos. - Wejdź na górę, chłopcze. Ostrożnie, schody są kręte.

Wszedłem trzymając się poręczy. U szczytu schodów zrobiło się jaśniej i trafiłem do przedpokoju wyłożonego spłowiałym, czerwonym chodnikiem. Zobaczyłem troje drzwi. W środkowych, które były szeroko otwarte, stała siwowłosa pani w haftowanym szlafroku.

- Podejdź bliżej - powiedziała, wpatrując się we mnie. olbrzymimi, ciemnymi oczami, całkiem takimi jak u ojca. - Jestem twoją babcią. Jeszcze bliżej, Jarosławie.

Obiema dłońmi ujęła moją głowę i pocałowała mnie w czoło. Nie tyle pocałowała, co dotknęła wargami.

- Dzień dobry, babciu - powiedziałem. - To tak babcia wygląda... Inaczej niż na portrecie.

- Kiedy malował mnie Cavarelli, miałam dwadzieścia lat. - Uśmiechnęła się i jej surowa, ascetyczna twarz nabrała ciepłego wyrazu. - Jesteś podobny do nas, Jarosławie. Wszyscy Obłomscy mieli ciemne włosy i chabrowe oczy. Jak ci przeszła podróż?

- Klawo - odparłem i ugryzłem się w język: to słówko nie pasowało do babci. - Doskonale - poprawiłem się. - Lubię jeździć autobusem.

- Należało zawiadomić mnie o terminie przyjazdu. Wysłałabym kogoś na stację po ciebie.

Wzięła mnie pod rękę i wprowadziła do saloniku z kominkiem, który nie tylko wyglądał, lecz i pachniał jak muzeum: kadzidłem, starymi papierami. Sekretera, konsola z lustrem, stolik, fotele, kanapa - wszystko to było delikatne, misternie powyginane, niedzisiejsze. Kanapa i fotele obite były kwiecistą starą materią. Na ścianach, w ciężkich złoconych ramach, wisiały portrety jakichś wąsatych panów i pań o bujnych, wysoko spiętrzonych fryzurach. Wisiał również beżowy gobelin przedstawiający tancerki nad stawem.

- Usiądź. - Babcia wskazała na kanapę, sama usiadła w fotelu naprzeciw. - Muszę dokładnie ci się przyjrzeć. - Oglądanie trwało kilka długich chwil i czułem się przez ten czas głupawo, jak na badaniach lekarskich. - Masz ukończone piętnaście lat...

- Tak. W maju skończyłem.

- Jesteś wysoki jak na swój wiek, Jarosławie. Dobrze zbudowany. Twarz masz inteligentną i subtelną jak wszyscy Obłomscy... Kim chcesz być, gdy dorośniesz?

- Nie wiem - odparłem szczerze. - Jeszcze się nie zdecydowałem. Bodzice chcą, żebym został inżynierem, jestem dobry z przedmiotów ścisłych. A ja wolałbym...

- Co byś wolał, mój chłopcze?

Teraz ja przyjrzałem się babci: pomimo zmarszczek i siwizny ocalał w niej ślad szlachetnego piękna, które znałem z portretu wiszącego w naszej jadalni. Jej twarz miała wyraz uporu, stanowczości, pewności siebie. Dyskusje z babcią nie należały chyba do łatwych.

- Chciałbym zostać podróżnikiem - odparłem. - Niestety, nie ma u nas takiego zawodu.

- Brat twojego dziadka był podróżnikiem. Przewędrował Afrykę wzdłuż i wszerz. Konrad Obłomski był wspaniałym człowiekiem i bardzo szczęśliwym. Dlaczego nie miałbyś zostać podróżnikiem, mój chłopcze?

- Nie płacą za to. Odwrotnie, trzeba mieć dużo pieniędzy.

Babcia uśmiechnęła się, obserwując mnie bacznie.

- Jesteś praktyczny - powiedziała. - Praktyczni nie sięgają wysoko. I dlatego nigdy nie dochodzą do szczytów. Gdybyś zdecydował nieodwołalnie, że zostaniesz podróżnikiem, zostałbyś nim.

Babcia zaczęła mi się podobać. Nareszcie ktoś z rodziny uważa, że wcale nie muszę obrać intratnego zawodu.

- Jest pewien szczególny rodzaj podróży - powiedziałem. - Pociąga mnie bardzo, tylko nie wiem, czy będę się nadawał.

- Jesteś Obłomski - rzuciła dumnie babcia. - Obłomscy zawsze umieli postawić na swoim. Cóż to za rodzaj podróży?

„Obłomscy zawsze umieli postawić na swoim” - czy nie dlatego babcia zerwała stosunki z moim ojcem? Słyszałem o tym coś niecoś w domu, choć rodzice starali się, żebym nie słyszał. Babcia nie chciała zgodzić się na małżeństwo moich rodziców. Żądała, aby tata poślubił córkę jej przyjaciółki. Dotąd nie przebaczyła ojcu nieposłuszeństwa, choć wiele lat minęło od tamtego czasu.

Czy Agnieszka spodobałaby się babci?

Bzdura. Agnieszka już nie istnieje.

- Podróże do gwiazd - powiedziałem. - Na inne planety. Myślę, że chciałbym zostać kosmonautą.

Dostrzegłem grymas na jej twarzy. Nic jednak nie powiedziała, zapatrzyła się w okno za moimi plecami.

- Obłomscy nigdy nie byli tchórzami... - odezwała się w zamyśleniu po długiej pauzie.

Nie bardzo zrozumiałem. Czy mnie posądza o lęk przed podróżą w kosmos?

- Brat twojego dziadka badał plemiona afrykańskie, aby przyjść im z pomocą. Rozumiesz, Jarosławie? Wydobyć je z prymitywnych warunków, uchronić od chorób, na które nie znali lekarstw, wskazać drogę do lepszego życia. Jego podróże miały szlachetny cel. Czy sądzisz, że tutaj, na ziemi, wszystko już zostało pomyślnie załatwione?

- Oczywiście, że nie. Ale...

- W takim razie dlaczego chciałbyś uciec?

Zatkało mnie trochę. Wiedziałem, że babcia nie ma

stuprocentowej racji, lecz równocześnie to, co powiedziała, nie było pozbawione sensu. Dziwna babcia.

- To by wcale nie była ucieczka - odparłem bez przekonania, bo nie miałem na razie pod ręką argumentów. - Rozwój nauki...

- Pomówimy o tym jeszcze - przerwała mi. - Teraz jesteś pewnie głodny. Pani Rózia przygotowała obiad, trzeba go tylko podgrzać. Pani Rózia to moja sąsiadka. Czasami pomaga mi trochę. Zejdźmy na dół.

- Czy babci nie jest smutno tu samej? - wyrwało mi się.

- Nie - odpowiedziała bez cienia smutku. - Żyję tu sobie spokojnie, potrzeby mam skromne. Wystarcza na nie renta po dziadku oraz niewielka sumka, jaką przysyła mi co miesiąc kuzyn z Australii. Każdy przedmiot w tym domu coś mi przypomina, coraz to inną historię z przeszłości. Nie nudzę się nigdy. Ostatnio sięgam myślą do pewnych wydarzeń... do pewnej zagadki... Ale wrócimy jeszcze do tego, Jarosławie. Teraz chodźmy na obiad.

 

 

Srebrne sztućce, talerze z błękitnej porcelany, zapewne bardzo stare. A w talerzach swojska zupa pomidorowa z ryżem. Na półmisku gołąbki. Na deser w chińskich czarkach kisiel żurawinowy.

Spojrzałem na surowy profil babki i przypomniałem sobie babcię Zosię, matkę mojej mamy - zawsze uśmiechniętą, skorą do żartów, doskonale władającą naszą szkolną gwarą: „Polak lufę ci wrzepił? Nieklawo, stary, Obłomscy będą się ciskać...” Wyglądała dużo młodziej od babki Heleny, włosy miała tlenione na jasny blond, ubierała się modnie, choć bez przesady. Gdy przychodziła do nas, mama parzyła kawę i siadały obie w rogu na kanapie, koleżanki raczej niż matka i córka, i rozmawiały o krawcowej, pantoflach włoskich, które pokazały się właśnie w „Modzie Polskiej”, sznyclówce cielęcej, za którą wiejska dostawczyni żąda coraz więcej. Kiedy wchodziłem do pokoju, mama kazała babci Zosi zwrócić uwagę, jak bardzo urosłem, i narzekała z satysfakcją, że te beżowe spodnie już są za krótkie, a kupiła je przecież dwa miesiące temu. Czasami babcia Zosia zapraszała mnie do „Coctailu” na lody, wypytywała o kłopoty z Agnieszką i doradzała, jak w tej czy innej sytuacji powinien zachować się prawdziwy mężczyzna. Rady były do kitu, niedzisiejsze, ale słuchałem z rozbawionym zaciekawieniem. Zwłaszcza zabawne było, kiedy opowiadała, jak podrywał ją dziadek: co dzień rano czekał przed domem, elegancki, w sztuczkowym garniturze, i witał ją, idącą do szkoły, z powagą unosząc słomkowy kapelusz. Nie odezwał się do niej ani słowem. Dopiero po dwóch miesiącach wręczył jej w milczeniu bukiecik nasturcji. „Przyjęłam - powiedziała babka - choć nie powinnam była tego zrobić. Przyzwoita panienka nie bierze kwiatów od nieznajomego, ale ten chłopak bardzo mi się podobał... Poznaliśmy się w miesiąc później na balu pomaturalnym. Został mi przedstawiony przez kuzyna, z którym razem studiował prawo na Warszawskim Uniwersytecie”.

- Nie smakują ci gołąbki, Jarosławie?

- Przeciwnie - odparłem. - Ale ja nie jem dużo.

Powinienem był dodać: „ostatnio”. Jeszcze miesiąc temu miałem wilczy apetyt. Zacząłem się ograniczać, kiedy Agnieszka zauważyła, że rośnie mi brzuch. Żaden brzuch mi nie rósł, ale policzki faktycznie się zaokrągliły. Agnieszka lubi sportowe sylwetki. Zbych jest chudy jak patyk... Więc najpierw zacząłem się ograniczać, potem apetyt zniknął - byłem syty już po talerzu zupy. Rodzice denerwowali się, ojciec groził, że pójdzie ze mną do lekarza. A ja naprawdę nie mogłem jeść, zwłaszcza po zerwaniu z Agnieszką, nawet zupę z trudem przepychałem przez gardło.

- Musisz jadać więcej. Obłomscy mieli słuszną posturę, bo dopisywał im apetyt. Twój dziadek potrafił zjeść za jednym posiedzeniem całego prosiaka.

- Ma babcia pojęcie, co by się stało, gdybym zjadał na obiad całego prosiaka? - roześmiałem się. - Rodzicom i tak ledwo wystarcza do pierwszego.

Babka nachmurzyła się, w milczeniu odkroiła płatek gołąbka i powoli przeniosła widelcem do ust.

- Gdyby Konstanty posłuchał niegdyś mojej rady, nie miałby kłopotów materialnych - powiedziała po pauzie, dłubiąc widelcem w talerzu.

Wiedziałem, co ma na myśli: ta panna, z którą miał się ożenić mój ojciec, prowadzi podobno w Krakowie duży sklep z antykami. Mama żartowała czasem, że tatusiowi uciekła sprzed nosa okazja zostania milionerem - miałby willę zamiast M-3 i volvo zamiast syrenki.

- Nam jest dobrze - mruknąłem, pochylając się nad talerzem.

- Przepraszam cię - powiedziała babka. - Nie będziemy mówili o tych sprawach. Co innego mnie martwi w tej chwili, Jarosławie. Czy nie będziesz się nudził tutaj? W Różach, obawiam się, niewiele znajdziesz atrakcji.

- Chciałbym wypocząć - powiedziałem szczerze. - Myślę, że najbardziej jest mi potrzebna cisza, zieleń i woda, żeby popływać. Tutaj jest to wszystko.

Babka przyjrzała mi się uważnie, badawczo.

- Chcesz o czymś zapomnieć? - spytała cicho, nie przestając wpatrywać się we mnie.

Zmieszałem się.

Te jej czarne, błyszczące oczy zdawały się przewiercać mnie na wylot.

- Chcę zapomnieć o podręcznikach, klasówkach i zadaniach domowych - odparłem, siląc się na beztroski ton. - Muszę się uodpornić na świeże porcje tej rozkoszy.

- Coś cię trapi, mój chłopcze... - powiedziała w zadumie babka Helena. - Nie obawiaj się, nie będę intruzem, który zechce przemocą wedrzeć się w twój świat... Miałbyś ochotę zwiedzić dom? Jest tu sporo interesujących rzeczy.

- Chętnie. - Wytarłem usta serwetką. - Babciu, co to za pies, który mnie dopadł w ogrodzie? Taki olbrzymi wilczur.

Babka jak gdyby zesztywniała. Jej twarz zrobiła się zimna, niemal lodowata.

- Nic nie wiem o psie - odpowiedziała po chwili. - Musiało ci się przywidzieć.

- Ależ nie!... - zawołałem zdumiony. - Stał przede mną dobre kilka minut! Ślepia miał świecące, wielkie jak spodki. Sierść czarną, najeżoną...

- Dosyć! - gwałtownie przerwała mi babka. - Kto ci zdążył naopowiadać tych bredni?

- Bredni?...

- Nie ma tutaj żadnego psa. Żadnego wilczura. Zapamiętaj to sobie.

Więc zwiedziliśmy dom. Najpierw gabinet dziadka z ogromnym biurkiem gdańskim, parą skórzanych klubowców i kolekcją broni rozwieszonej na ścianie. Aż mnie zatkało, kiedy patrzyłem na muszkiety, inkrustowane szylkretem pistolety, jatagany tureckie, miecze japońskie i gruzińskie kindżały. Nazwy egzemplarzy były wypisane na drewnianych tabliczkach.

- Mój świętej pamięci mąż był rozkochany w broni - powiedziała babka Helena. - Pasjonowało go zwłaszcza zbieranie starych polskich okazów. - Wskazała na sąsiednią ścianę, gdzie wisiały sztylety i szable w ozdobnych, metalowych i skórzanych pochwach, z inkrustowanymi rękojeściami, lśniącymi od półszlachetnych kamieni. - Piękne sztuki, nieprawdaż?

- Cudowne!... - westchnąłem, patrząc błagalnie na babkę.

Zrozumiała. Uśmiechnęła się leciutko.

- Zazwyczaj czyszczę je sama - powiedziała. - Myślę jednak, że można ci będzie powierzyć to zajęcie. Miałbyś ochotę?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin