Himilsbach Jan - OPOWIADANIA ZEBRANE - TOM 2.pdf

(667 KB) Pobierz
Himilsbach Jan
OPOWIADANIA ZEBRANE
TOM 2
Marcus Fajera
Rodzinie Krosnowskich
Rydzewski z pewnością nie należał do gatunku ludzi urodzonych w
czepku, jeśli w ogóle przyszedł na ten świat, to z pewnością został poczęty
ukradkiem w dzień pochmurny, gdzieś w szczerym polu pomiędzy młodym
zagajnikiem sosnowym a pociemniałym rżyskiem, na którym stały jeszcze
nie zwiezione snopki żyta ustawione w kozły, poczęty w bólu i krzyku na
miedzy pomiędzy czwartą a piątą klasą naszej matki-Ziemi i urodzony bez
żadnych wątpliwości na otoczaku przywleczonym tu na ziemię
podwarszawską gdzieś z dalekiej północy, a może, co jest bardzo
prawdopodobne, z terenów dzisiejszej Szwecji albo też Norwegii, zresztą
wszystko staje się nieważne, nieistotne, ulotne i błahe, dlaczego, po co i na
co, w chwili poczęcia i narodzin.
Rydzewski niepożądany przyszedł na świat pomiędzy dwoma
kataklizmami dziejowymi, jakimi stały się dwie ostatnie wojny światowe, w
ubogiej dzielnicy biednego miasteczka, gdzie życie dziesię- ciotysięcznej
aglomeracji nierozerwalne było od pory roku, miesiąca i dnia. Każdy dzień w
tym mieście zaczynał się od wschodu słońca, które ukazywało się pomiędzy
dwiema strzelistymi wieżami kościoła mariawitów, sąsiadującym
bezpośrednio z koszarami pułku kawalerii, gdzie codziennie rano o brzasku
mieszały się modły wyznawców Matki Boskiej Kozłowskiej z chóralnym
śpiewem ułanów „Kiedy ranne wstają zorze” i porannym rżeniem nie
napojonych jeszcze koni.
Rydzewski przyszedł z grzechu poczęty, a tym samym od pierwszego
zachłyśnięcia się skażonym powietrzem - napiętnowany. Przyszedł drobny i
pomarszczony na przekór wszystkim i wszystkiemu, wszelkiemu złu i dobru,
na przekór rodzicowi, którego nie miał szczę
ścia poznać do końca życia i rodzicielce czyniącej różne zabiegi aby się go
pozbyć wcześniej, zanim ujrzy światło dzienne i kiedy już będzie na wszystko
za późno.
Matka, wiejska emigrantka, kobieta trzydziestoletnia o ładnych nogach,
wydatnym biuście i czerstwej twarzy o wyraźnie tatarskich rysach, po
przybyciu ze wsi do miasta razem z pierworodnym znalazła schronienie u
życzliwych ludzi, w małym pokoiku na poddaszu parterowego domku, w
głębi podwórza, którego ściany z zewnątrz
i wewnątrz pomalowane były na biało owadobójczym wapnem. Jedyne okno
w pokoiku wychodziło wprost na skrawek zachwaszczonej ziemi, gdzie rosło
kilka zdziczałych drzewek owocowych, pomiędzy którymi wiła się twardo
wydeptana ścieżka prowadząca do zbitego z tarcicy byle jak, walącego się
wychodka, stojącego niczym zaniedbana altana pośród woniejących róż w
rajskim ogrodzie.
Biedotę żyjącą w głębi podwórza zasłaniał przed światem dwupiętrowy
murowany budynek o szerokich, weneckich oknach pomalowanych na biało
olejną farbą, gdzie od frontu na parterze mieścił się sklep z olbrzymią
witryną znanej na cały świat czeskiej firmy „Bata”, oferującej tutejszej
biedocie najnowsze modele obuwia.
Samotna kobieta z maleńkim dzieckiem nadzwyczaj szybko poznała
okoliczną biedotę z sąsiednich ulic i znalazła z nią wspólny język, jednak
zanim do tego doszło, pierwszy na kobietę zwrócił swojąuwagę kierownik
sklepu firmy „Bata”, człowiek grubo po pięćdziesiątce, przybyły tu z Zaolzia
wraz z żoną i dwoma pepiczkami
o blond włosach.
Czech o niemieckim nazwisku Hanke, wracając pewnego razu z
przybytku, do którego „sam król piechotą chodzi”, przedzierając się chyłkiem
przez zarośla w rozchełstanej koszuli i dopinając po drodze pasek u spodni,
dostrzegł pod ścianą domu siedzącą na tabo- reciku kobietę, która piersią
karmiła niemowlę. Podszedł do niej, pochylił się i bez pozwolenia krótkim,
pulchnym wskazującym palcem prawej ręki uchylił rąbka wełnianej chusty,
w którą zawinięte było dziecko, i zapytał:
- Chłopak?
Kobieta w odpowiedzi skinęła głową i spojrzała na śpiące maleństwo
przyssane do nabrzmiałej pokarmem piersi.
- Ile ma?
-
Trzeci miesiąc.
Hanke uśmiechnął się do niemowlęcia, a potem ten sam dobrotliwy
uśmiech przeniósł na kobietę.
-
Podobny do matki jak dwie krople wody, jak urośnie, dopiero
dziewuchy będą szczały po nogach.
Wyprostował plecy, patrząc z góry na pochyloną do przodu postać
kobiety, na jej grube, ciemne włosy zaczesane gładko do tyłu
izwinięte w wielki kok. Przygryzając w zamyśleniu dolną wargę, czekał aż
siedząca uniesie głowę i spojrzy na niego, a kiedy to uczyniła, powiedział
niepewnie:
—Porozmawiam z żoną, może weźmie panią do pomocy w sklepie albo do
pilnowania dzieci.
Kiedy odszedł, kobieta przestała karmić, schowała wzdętą pokarmem
pierś za lichą sukienkę, jaką miała na sobie, podniosła się ciężko z
krzesełka, rozprostowała zdrętwiałe nogi i poszła do mieszkania na poddasze
ułożyć małego, potem zamknęła drzwi na kłódkę
i zeszła na dół przed dom na podwórze wybrukowane „kocimi łbami”, potem
wyszła na ulicę pełną ułanów, chłopców malowanych słońcem, brzęczących
ostrogami. Usiadła na ławce przed frontem domu tuż obok sklepu ,3ata”,
gdzie siedziały zajęte rozmową kobiety, między nimi czterdziestoletnia wdowa
po Malesie i służąca doktora Mackiewicza.
Rośli ułani, chłop w chłopa, o czerstwych twarzach, podstrzy- żeni
wysoko, z szablami u boków, w czasie wolnym od codziennych zajęć tłumnie
spacerowali główną ulicą Piłsudskiego, polując na parzygnaty. Zaczepiane
bezceremonialnie podlotki, panny na wydaniu, wdowy i rezerwistki, jak
nazywano kobiety w stanie wolnym, w odpowiedzi na zaloty wojskowych
chichotały i umykały w boczne uliczki, na co tamci tylko czekali.
Z czasem, kiedy Rydzewski vel Fajera podrósł, oczom jego ukazał się świat, a
w nim życie jego własne, jego matki i najbliższego otoczenia. Nieraz
przychodziła mu do głowy natrętna, nieodparta, można powiedzieć nawet
szalona ochota wydłubać sobie oczy, ażeby raz na zawsze przestać patrzeć
na ten cmentarz, który nazywano „Panteonem ziemskim”, gdzie Marcus
Fajera, człowiek o gołębim sercu, dostał od miejscowego sędziego za namową
prokuratora osiem lat banicji tylko dlatego, że u pewnych państwa
mieszkających w naj
okazalszej w mieście, dwupiętrowej kamienicy, odmówił narąbania drzewa
na podpałkę w piecu. I kiedy już wszyscy w mieście dawno zapomnieli o
Marcusie Fajerze, ten pewnego pięknego dnia powrócił do ani/innego miasta
na męskim rowerze, który przystosowany był nawet do dróg polnych, jako że
miał opony półbalonówy firmy Dunlop. Przyjechał pełen pogardy dla rodzaju
ludzkiego, ale za to z wszechstronnym wykształceniem i dobrymi manierami.
Od dnia powrotu Marcus traktował wszystkich jak pospólstwo, z góry. Z jego
zachowania można było się domyślić, że nie ma on najmniejszego zamiaru
ani w najbliższej, ani w dalszej przyszłości zawierać z kimkolwiek i
jakichkolwiek znajomości. Zamieszkał w jedynym piętrowym hoteliku, a
stołować zaczął się w miejscowej Resursie.
Marcus Fajera przez pierwszych kilka dni zwiedzał stare, znajome kąty,
dowiedział się, kto z dawnych znajomych opuścił w męczarniach ten padół, a
kto się narodził i komu. Pewnego dnia, kiedy szedł ulicą, uwagę jego
przykuła młoda kobieta siedząca na ławce stojącej obok sklepu „Bata”.
W sobie tylko wiadomy sposób dowiedział się o kobiecie tyle, że przybyła
tu nie wiadomo skąd i zamieszkała w oficynie na poddaszu wraz ze swoim
niemowlęciem. Postanowił bliżej poznać tę kobietę. Nie musiał długo czekać
na okazję, jako że ławka, na której pewnego przedpołudnia samotnie
siedziała, była wspólną własnością. Przysiadł się, a ręce wsparł na modnej
lasce zakończonej u góry gałką z białej masy imitującej kość słoniową.
Chwilę siedział w bezruchu, potem sięgnął do wewnętrznej kieszeni
marynarki, skąd wyciągnął paczkę papierosów klubowych - długi munsztuk,
a krótkie palenie - jak mówiono o tych papierosach.
Rękę z papierosami wyciągnął w stronę kobiety. Bez wahania wzięła
papierosa od nieznajomego mężczyzny. Podał jej ogień. Jakiś czas palili w
milczeniu. Kobietę, która poznała już, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z
widzenia, sporo ludzi z pobliskich ulic, zaciekawił mężczyzna z laseczką i w
kapeluszu o szerokim rondzie zsuniętym na tył głowy.
Dopalił papierosa, nogą rozgniótł dokładnie na trotuarze niedopałek,
wstał, ukłonił się kobiecie i wymachując laseczką, odszedł. Od tego dnia
spotykali się prawie codziennie w tym samym miejscu. Za każdym razem
częstował kobietę papierosem, wreszcie ona nie
wytrzymała. Jej ciekawość wzięła górę. Kiedy pewnego dnia przysiadł się,
spytała, skąd pochodzi i czym się zajmuje. Odpowiedzią był nic nie znaczący
uśmiech i ruch ręką uzbrojoną w laskę, zakreślającą w powietrzu poziomo
półkole, co miało mniej więcej oznaczać, że przybył do tego miasta z
szerokiego świata.
Marcus Fajera nie musiał pytać kobiety, skąd pochodzi, jej wygląd mówił
sam za siebie. „No, tak” - powiedział do siebie w zamyśleniu pocierając
gładko wygolony policzek. Poczęstował ją po raz drugi papierosem, zapalili.
Kobieta z uwagą obejrzała papieros, a potem powiedziała do mężczyzny:
-Nie szkoda to pieniędzy na takie drogie papierosy? Ja palę machorkowe
— dodała celem wyjaśnienia.
-Życie nauczyło mnie nie oszczędzać, pieniądze są po to, żeby je zarabiać
i wydawać. Koniec, kropka.
-
Pan człowiek światowy, to na pewno i zepsuty. Kto to słyszał mówić
takie rzeczy?
-Owszem, widziało się to i owo.
Marcus wstał, skłonił się kobiecie i zapowiedział u niej swoją wizytę.
-Mieszkam sama z dzieckiem, nikt do mnie nie przychodzi, nie chcę, żeby
ludzie mówili, że przyjmuję u siebie chłopów.
-Jacy ludzie? - zapytał z drwiną. - Hołota! I jaki ja chłop?
-Tego to ja już nie wiem.
Odszedł, a następnego dnia w samo południe ktoś zapukał do drzwi
pokoiku na poddaszu i nie czekając zaproszenia, wszedł do środka. Marcus
Fajera stał pośrodku skropionej wodą, widać przed chwilą, i zamiecionej do
czysta podłogi. Pod ścianą przy oknie, na łóżku zasłanym kocem, z
emaliowaną miską pomiędzy kolanami i łyżką w ręku siedziała kobieta i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin