Keller - Marcin Jamiołkowski.pdf

(1293 KB) Pobierz
eller stał na dachu świata. Taka myśl przyszła do niego, kiedy patrzył na rozciągający się pod
K
nogami widok. Ale po chwili przyszła też refleksja: czym jest ten mały, pusty glob, w porównaniu
z całym zasiedlonym wszechświatem? Keller był na Marsie, a dokładniej na Olympus Mons,
najwyższym szczycie Układu Słonecznego. Technicznie rzecz biorąc nie była to góra, ale wygasły
wulkan tarczowy, ale to nie miało akurat większego znaczenia. Keller stał dwadzieścia kilometrów nad
powierzchnią planety, praktycznie ponad jej cienką atmosferą, i czuł się nadzwyczaj lekki, miał wręcz
wrażenie, że wystarczy się lekko odbić, by odlecieć w kosmos.
Spojrzał w górę. Gwiazdy na niebie powoli znikały, ustępując miejsca zimnemu światłu wyłaniającego
się zza horyzontu Słońca. Opuścił wzrok i spoglądał urzeczony na przepływające poniżej biało-rude
pasma chmur, odsłaniające rdzawe plamy marsjańskiego gruntu. Zerknął na świecącą linię oddzielającą
atmosferę planety od otaczającej ją próżni.
Widok był piękny. Ale Keller widywał lepsze.
Kiedyś, dawno temu, jego matka opowiadała mu o Marsie. Planeta, której kolonizację porzucono, kiedy
tylko otworzyła się droga do gwiazd. Nigdy nie założono tu żadnych większych osiedli czy miast, jedynie
kilka stacji badawczych, których ruin nikt już by nawet nie odnalazł. Podobno jakiś pra-pradziadek
Kellera wspiął się na Olympus Mons wyposażony jedynie w liny, haki, czekan i inne dobrodziejstwa
przemysłu wspinaczkowego. No i oczywiście w kombinezon kosmiczny. Opowieść o tym wyczynie
przetrwała w historiach rodzinnych, które tak lubiła snuć matka Kellera.
Stojąc na szczycie, nie odnalazł jednak ani spokoju, który rzekomo odczuwał jego przodek, stojąc
w tym miejscu, ani tego piękna, które ponoć opisał w swoim pamiętniku. Jedyne, co Keller czuł, to
zawód. Owszem, było ładnie, naprawdę, ale nie powalało na kolana. Może dlatego, że Keller sam nie
pokonał drogi na górę, wspinając się i ryzykując życie, ale po prostu wylądował z pomocą swojego jet-
packa.
Spojrzał na stojące obok urządzenie, które go tu przyniosło. To
jednak była strata czasu
– pomyślał.
Załatwili interes na Ziemi i mieli się zmywać, ale przypomniała mu się klechda domowa, stara bajka,
która wydawała się być godna sprawdzenia.
Podszedł do jet-packa, stanął plecami do niego i poczekał na przyłączenie kombinezonu. Urządzenie
zadokowało Kellera prawie niezauważalnie, a chwytaki wpięły się w skafander i unieruchomiły go.
– Spark? – powiedział Keller do mikrofonu. – Zgarnij mnie, zaraz startuję.
– Mam cię na tele – usłyszał melodyjny, kobiecy głos.
Keller rozluźnił się i pstryknął kilka przełączników, przygotowując się do startu. Spark była
doskonałym pilotem i powinna podjąć go z przestrzeni bez żadnych problemów. Spiął się jednak na
powrót, kiedy dodała:
– Wracaj szybko. Vlad świruje.
– Co się dzieje?
– Problem z ładunkiem.
– Spark, kochanie, a jaki problem może być z koncesjonowanymi ziemskimi prostytutkami?
– Mhm, uwielbiam jak tak do mnie mówisz, ale nigdy nie będę twoja – roześmiała się Spark. – No więc
część z nich jest koncesjonowanymi ziemskimi mężczyznami, kapitanie. Vlad dał się nabrać jednej...
jednemu... i teraz warczy.
Keller wystartował, poczuł przeciążenie trwające ułamek sekundy, które zaraz zostało zneutralizowane
przez jet-pack. Spojrzał na wskaźniki. Osiągał właśnie prędkość ucieczki z planety.
– Dobra, zaraz będę.
– Mam cię na wizualnej, do połknięcia pięć sekund... cztery...
Przed nim opuściła się ciężka sylwetka Truposza, i przesłoniła Słońce. Keller spojrzał po raz ostatni na
czerwoną kulę Marsa. Może nie przyleciał tu zupełnie na darmo. W jego rodzimym układzie jedna
z planet była całkiem podobna. Nazywała się Krew. Poczuł skradającą się do serca tęsknotę.
– Pospiesz się! – rzucił do Spark. Nie miał powodu się na nią wściekać, ale złość dobrze tłumiła
wspomnienia.
Nie usłyszał odpowiedzi, bo zagłuszyło ją głośne stuknięcie cumującego jet-packa. Wolał nie prosić
o powtórzenie. Mógł sobie na dziewczynę pokrzyczeć, ale kłócić się nie chciał.
– Zadokowany.
Czujniki skafandra potwierdziły te słowa, wyświetlając dla Kellera odpowiednie komunikaty. Kapitan
wyszedł z pojazdu i zdjął kombinezon. Otworzył swoją szafkę i wepchnął go do środka razem z hełmem.
– Dokąd? – rzucił w powietrze.
– Do mesy. – Z komunikatora w uchu dobiegł głos Spark.
Pobiegł.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin