Sygietyński Antoni - WYSADZONY Z SIODŁA.pdf

(681 KB) Pobierz
SYGIETYŃSKI ANTONI
W
YSADZONY
ROZDZIAŁ I.
— Panie, panie!... Daj pan pokój!... Tu za płytko: kataru pan tylko
dostaniesz — wołał przewoźnik, powstając nagle z miejsca, gdzie leżał był na
bulwarze.
W odpowiedzi ria jego słowa dał się słyszeć plusk fali Wisły, w którą się
rzucił jakiś człowiek.
— Żeby cię choroba!—zaklął przewoźnik, i zaczął się szybko rozbierać,
nie spuszczając z oka tej przestrzeni rzeki, w której zniknął nagle samobójca.
Noc była księżycowa, widna, lecz zimna,prawie przejmująca do kości,
ponieważ to już było pod koniec października; nic dziwnego zatem, iż
przewoźnikowi wyrwały się słowa zaklęcia
w chwili, kiedy mu przyszła dziwna myśl do głowy—pośpieszyć tonącemu na
ratunek. Pomimo to, rozebrał się szybko do naga, aby mu koszula nawet nie
zawadzała, i rzucił się w Wisłę, krzyknąwszy ochrypłym, lecz donośnym
głosem w stronę jednego z szynków Solca:
— “Józef!.. Antek!.. Bywaj!...”
Po niejakim czasie nad brzegiem rzeki znalazło się kilku mężczyzn, jak z
miny i ubrania widać było, równie przewoźników, którzy, napróźno szukając
przez chwilę oczyma kolegi, zawołali następnie prawie razem:
— Olek! Czy to ty?
— Toć!—odpowiedział im głos z powierzchni fal, o jakie kilkanaście już
sążni od brzegu.
I zobaczyli głowę towarzysza, która, w bla dem świetle smug księżyca, to
unosiła się nad powierzchnią wody, to znowu pod nią ginęła.
— Cóż ty, psiamaćH Pchły na sobie gubisz po nocy, czy co?! zawołał
jeden.
Z
S
IODŁA
— Głupiś — odpowiedział tamten — pasażer chlusnął do wody! Dawaj
łódkę!
— Także ci robota, po nocy się chlapać w wodzie za jakimś
niedowiarkiem, co może i tej zmokłej koszuli nie wart—mruczał któ
ryś z czerech łobuzów, kierujących się jednak w stronę łodzi, stojących
nieopodal na kotwicy.
Po chwili łódź spłynęła w dół rzeki, a z niej odezwał się głos:
— Ino go na bystrz nie puść, to mu zaje dziem drogęl
Tymczasem na bulwar, mimo spóźnionej pory, zbiegła się gromadka
ludzi, zwabiona nawoływaniem się przewoźników. Po chwilowej, zgiełkliwej
wymianie zapytań i odpowiedzi nastąpiła grobowa cisza. Wszyscy stali w
milczeniu, z wyciągniętemi głowami, z oczami utkwionemi w ciemny punkt
na stalowo świetlnej fali rzeki, gdzie rozgrywał się tajemniczy dramat. Nikt
nie śmiał przerwać ciszy, nie tylko głosem, ale nawet silniejszym oddechem.
I z całego życia słychać było na Solcu tylko głuche tętno ruchu nocnego
Warszawy, który zdaleka przypominał ponury huk morza,—i miarowe,
ciężkie stąpanie stójkowego, który powoli kroczył w stronę wypadku.
Naraz łódź się zatrzymała na fali. Widocz nem było, iż przewoźnicy
natrafili na ciało samobójcy, którego prąd nie zdążył jeszcze porwać.
Wszyscy wstrzymali oddech i czekali, co powiedzą przewoźnicy.
‘,
Długa była chwila szamotania się tych kilku ludzi, stuku ich ciężkich
butów o dno łodzi, leCz nareszcie odezwał się głos:
— “A to ci jesiotr ciężki” — i łódź zaczęła zbliż ad się do brzegu.
Kiedy topielca wyniesiono już na ląd, powstała żwawa dyskusja, jak go
ratować, czy go ratować i gdzie? Jedni proponowali zanieść go do szynku
pobliskiego, inni byli zdania, źe należy posłać po dorożkę i odwieść go do
szpitala, stójkowy zaś przemawiał za cyrkułem. Olek tylko, który mu
pierwszy rzucił się z pomocą, nie zabierał wcale głosu, gdyż, szczękając z
zimna zębami, nie był w stanie przemówić słowa, wymówić nawet swego
nazwiska na żądanie stójkowego. Zanim dorożkę ktoś sprowadził, zaczęto
jednak trochę ratować topielca na miejscu. Przy rozpinaniu ubrania
domacano się pasa skórzanego, widocznie trzosu, na jego brzuchu. To wywo-
łało sensację. Każdy chciał być pierwszym w niesieniu pomocy, a zwłaszcza
w przewiezieniu go do miasta. Ostatecznie pojechał z nim stójkowy i Olek,
trzęsący się z zimna i niezmiernego wysiłku; inni polecieli za dorożką pieszo.
W cyrkule, po daniu mu pierwszej pomocy, zrewidowaniu ubrania i
zatrzymaniu rzeczy
wraz z trzosem, spisano protokół, w którym samobójca figurował, jako
Ernest Załogowski, i na pół żywy odwieziony został do szpitala Dzieciątka
Jezus.
Chorował długo, parę tygodni; przez kilka nawet dni lekarze nie rokowali
nadziei życia, i córce, która, dowiedziawszy się o zamachu samobójczym z
Kur jer a, przychodziła go odwiedzać w szpitalu, dawali do zrozumienia, iż
prawdopodobnie nic z kuracji nie będzie. Wszystko było zaatakowane: mózg,
kiszki i płuca. W gorączce majaczył i wciąż mówił:
— “Sonia!!.. Co?.. Ona... Sonia?.. Niech panna Sonia skaże jemu, coby
ubierał się woni... Co?!.. Moja córka — Sonia?!... Ja nie mam córki!...
Wyrzućcie ją!... Jestem Załogo wski — herbu Odmieńczyk—i mam córkę
Zofję!... Proszę się nie zapominać!... Przede mną lasy i góry drżały!..
Wyrzućcie ją!...”
Lecz ostatecznie, organizacja zdrowa jeszcze i silna wzięła górę nad
wszystkiemi komplikacjami. Kiedy przyszedł o tyle już do siebie, że miał
świadomość wypadków i rzeczy, zaczął . się rozpytywać siostry miłosierdzia o
szczegóły: kto i jak go wyratował, kto go tu przywiózł, kto się nim opiekował,
co się stało z pieniędzmi, które miał na sobie w trzosie? W rozmowne,
pomiędzy innemi, siostra miło
Zgłoś jeśli naruszono regulamin