Nasturcja i Lew - Aleksander Minkowski.pdf

(3466 KB) Pobierz
Rozdział pierwszy
Kamyk pacnął w okno. Szyba zadrżała, brzęknęła śpiewnie,
podbiegłem i zobaczyłem Edka. Dawał mi znaki ręką.
— Już schodzę! — krzyknąłem.
Szybko dojadłem gulasz, dławiąc się, mama spojrzała na mnie
z dezaprobatą, uśmiechnąłem się do niej, jak mogłem najczulej,
żeby mnie nie próbowała zatrzymać. Edek wyglądał na podnie-
conego, byliśmy umówieni dopiero za godzinę. Coś pewnie się
stało. Ale co?
— Jeszcze kisiel — powiedziała mama. — Skończysz obiad i
dopiero wtedy wyjdziesz. Edek zaczeka.
— Oczywiście — przytaknąłem.
— Nie jedz tak prędko. Udławisz się.
— Kisielem?
I w tym samym momencie jagódka żurawinowa trafiła mi do
tchawicy, zakrztusiłem się, rozkasłałem, z oczu trysnęły łzy, za-
kręciło w nosie.
— Kisielem. — Mama roześmiała się. — Jak widzisz, można.
Cmoknąłem ją w policzek i jeszcze pokasłując zbiegłem na
dół. Edek przywitał mnie krzywym uśmieszkiem. Czubkiem
sandała turlał po ziemi okrągły czarny kamyk.
— Co się stało? — spytałem.
— Zgadnij — mruknął. — Na literę „O”.
— Teleturniej? — Wzruszyłem ramionami. — Gadaj jak czło-
wiek.
— Olga.
Zmieszałem się odrobinę. Przydepnąłem trampką czarny ka-
myk.
— Co: Olga?
— A nie mówiłem? — zapalił się raptem Edek. — Nie uprze-
dzałem, że nas kapuje? Jakbyś nie robił do niej słodkich oczek,
tylko wygarnął po męsku…
— Uważaj! — warknąłem. — Ostrożnie ze słodkimi oczkami.
Co się stało?
— Ona tam jest — powiedział po pauzie Edek i spojrzał na
mnie spode łba. — Jutro o wszystkim dowie się Byk i cześć pie-
śni. Nawet nie pozwolą nam się zbliżyć do włazu.
Położyłem Edkowi rękę na ramieniu. „Miał rację — pomyśla-
łem — trzeba ją było przepędzić, kiedy szła za nami, albo skrę-
cić nad rzekę. Na jakiej niby podstawie twierdziłem, że wcale
nas nie śledzi, tylko przypadkiem idzie w tym samym kierun-
ku? Mogła wtedy wyprzedzić nas, ukryć się w ruinach klasztoru
i podejrzeć…”
— Weszła do środka? — spytałem.
— Może już weszła. Kiedy ją zobaczyłem, stała przy kamieniu.
Przed kwadransem.
— Nie da rady odwalić kamienia — mruknąłem i popatrzyłem
na Edka z nagłą podejrzliwością: — A ty skąd się tam wziąłeś?
— Szukałem scyzoryka — wyjaśnił. — Gdzieś mi się zapodział,
a pamiętam, że przy włazie miałem go w ręku.
Roztarłem pięścią czoło. Edek wytrącił mi spod sandała ka-
myk i mocnym złym kopnięciem przerzucił go za ogrodzenie.
— Podszedłeś do niej? — spytałem.
— Ani mi to w głowie — odparł. — Dobrze pamiętam, jak mnie
zgasiłeś, kiedy wygarnąłem Oldze, żeby nas omijała.
— Olga to nie Byk — mruknąłem niepewnie. — Z Bykiem moż-
na wojować, a z nią…
— Co z nią? — zapytał drwiąco Edek. — Może mamy się za-
przyjaźnić?
— Tego nie powiedziałem… — Znów przejechałem pięścią po
czole. — Idziemy do klasztoru. Nic jeszcze nie wiadomo, spró-
bujemy z nią pogadać.
— Ty będziesz gadał — rzucił Edek z tym swoim krzywym
uśmieszkiem. — Bo ja nie zawsze jestem dobrze wychowany.
— Dobra, dobra. — Wdepnąłem w ziemię ogryzek jabłka po-
niewierający się na trawniku. — Załatwimy.
— Tylko nie cackaj się, Artur. Powiedz jej, że jak puści parę
braciszkowi, biedna będzie.
— Musimy straszyć? — wzruszyłem ramionami. — Lepsze
skutki daje łagodna perswazja.
— Mowa. — Edek mrugnął do mnie. — Stara metoda mojego
staruszka: najpierw przykłada mi pasem, a potem cierpliwie i
czule tłumaczy. Kapujesz? Stary uważa, że łagodna perswazja
wymaga podkładu…
— Idziemy — przerwałem mu. — Sam się tym zajmę.
Droga do ruin klasztoru wiodła przez park, który z wolna dzi-
czał: żwirowane alejki ustępowały miejsca ścieżkom porośnię-
tym trawą, potem i one znikały — trzeba się było przedzierać
przez brzozowy zagajnik, zbitą gęstwinę głogów, łopiany na sto-
ku wzgórza — aż wreszcie z zielonego morza poczynały wyła-
niać się brunatne skały, czarne odłamy murów, kruszejące
szkielety wieżyczek. Być może, ruiny klasztoru szesnastowiecz-
nego stałyby się atrakcją turystyczną, gdyby nasze miasto od-
wiedzali turyści i gdyby klasztor nie miał konkurenta w postaci
Zamku. Zamek stał na drugim krańcu miasta — w całkiem do-
brym stanie, zelektryfikowany, mieściło się w nim muzeum re-
gionalne, biblioteka powiatowa, w podziemiach była kawiarnia.
Nie opodal biegła szosa, więc ci, którym wpadło do głowy od-
sapnąć na naszym terytorium, wstępowali do Zamku. Dozorca,
pan Skurdel, inkasował dwadzieścia złotych, oprowadzał tury-
stów po wysokich pustych salach, pokazywał muzeum, bibliote-
kę, opowiadał legendę o Białej Damie (podobno nie ma zamku
na świecie bez Białej Damy). Szesnastoletnia księżniczka zako-
chała się w zbójniku, ojciec za karę zamknął ją w wieży, umarła
tam z głodu i pragnienia; o północy podczas pełni księżyca ob-
jawia się ponoć, ugania po Zamku i wzywa swojego Janosika.
Za dodatkową opłatą, już w kawiarni, pan Skurdel wyznawał
turystom, że sam kilka razy spotkał Białą Damę i rozmawiał z
nią nawet o sprawach nie z tego świata. Całkiem możliwe…
zważywszy, że pan Skurdel przepada za owocowym winem i
nos ma koloru soku z czarnej porzeczki.
A ruinami klasztoru nie interesuje się nikt.
Wyprzedziłem Edka i zacząłem się skradać wśród omszałych
rumowisk. Szedłem ostrożnie, wstrzymując oddech. Bardzo
chciałem, żeby alarm okazał się fałszywy i nie było tu Olgi.
Była jednak. Zobaczyłem ją — smukłą, długonogą i ciemno-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin