Legendy z Tarnowa i okolic.docx

(161 KB) Pobierz

Z dziejów Tarnowa - legenda i historia

Legenda opowiada, iż na stokach góry św. Marcina, w pogańskich jeszcze czasach, znajdowała się gontyna, w której czczono bóstwo Peruna. Wśród starych drzew, w pniu wypróchniałego olbrzymiego dębu miał stać wyciosany z kamienia jego posąg. Posąg przetrwał na tym uroczysku aż do czasów Spycimira Leliwity. Gdy ów, polując w lasach porastających stoki góry, natrafił na te resztki pogaństwa, ślubował wybudować tu kościół. Rychło też śluby, za cudownym zrządzeniem losu, miały się spełnić. Fale Dunajca przyniosły do stóp góry drewniany kościółek. Spycimir uznał to za znak Boży, kościół pod wezwaniem św. Marcina stanął na miejscu pogańskiej gontyny, a rycerz Spycimir opodal niego kazał wybudować swój zamek, a następnie założył miasto. Zbocza góry porastały gęste krzewy tarniny, toteż i miasto zwało się Tarnów.

Legenda herbu Tarnowa

Niegdyś, gdy Polska była targana wojnami, pewien trzynastoletni chłopczyk, którego imienia do końca nie pamiętam, marzył zostać rycerzem Gwardii Tarnowskiej. Pochodził z ubogiej rodziny, która była w połowie rozbita. Jego ojciec i brat zginęli przez śmiertelne postrzały bełtów kłuszniczych, mama wyruszyła na zachód w poszukiwaniu pracy, a siostra zostawiała go na całe dnie, by siedział w mizernej chałupce, kilkanaście wiosek od Tarnowa. Kiedy nastał głód, postanowił wybrać się w stronę miasta, z którego pamiętał tylko wysoką do nieba katedrę. Zarzucił na plecy woreczek jabłek zerwanych z pobliskiego drzewa i wyruszył. Chociaż droga była długa i męcząca, szedł dalej, jednak gdy nastała noc, padł jak kłoda na drogę, i zasnął. Nad ranem obudził go hałas przejeżdżającego wozu. Gdy zobaczył, że czeka go pewna śmierć, zdębiał ze strachu i czkał na śmiertelne uderzenie kopyt koni, lecz tuż  przed nosem wierzchowca zwinął chłopca starzec o siwych włosach, ciemnej skórze, odepchnął go i jak zjawa przeniknął przez wóz kupiecki, po czym zniknął . - Aaa, właśnie przypomniałem sobie! - Co dziadku, co sobie przypomniałeś? - Imię chłopca, wnusiu. - A więc, dziadku? - Boromir, tak mały Boromirek . Tak więc malutki Boromir zdziwiony, a zarazem przestraszony długo nie zaprzątał sobie głowy i ruszył dalej. Gdy zobaczył jedną wieżę katedralną Tarnowa, bez zastanowienia popędził w jej stronę, lecz niestety wchodząc do Tarnowa, dwaj żołnierze zwrócili mu uwagę: - Hej ty, masz pieniądz lub coś wartościowego na zapłatę za wejście do miasta. Mały chłopiec nie miał niczego, był biedny jak mysz kościelna i zarazem smutny, ale się nie poddał, schował się w sianie, które miało wjechać na wozie do miasta, i stało się. Zestresowany Boromirek stanął na ulicach Tarnowa. Na początku nie wiedział, co go czeka. Z dwoma jabłkami w tobołku i wodą w manierce nie miał wielkich możliwości, postanowił więc znaleźć pracę, ale uświadomił sobie, że nikt nie przyjmie małego chłopca do pracy. Długo błądził po Tarnowie w poszukiwaniu  roboty i przyszła mu myśl, gdy zobaczył szewca: Może będę pucybutem? I tak podszedł do zarozumiałego  szewca, pytając, czy może się nająć jako pucybut. Ten bez wahania zgodził się i przyjął go do jego pierwszej pracy, ale bez możliwości noclegu. Poszedł więc do sióstr zakonnych zapytać o nocleg, lecz nie miały miejsca. Nie zraził się niepowodzeniem, za trzecim razem już lepiej się powiodło,  właściciel karczmy pozwolił my spać na zapleczu. Następnego ranka już na ósmą obudził się do pracy.  Szewc  Bolesław potraktował go ostro, każąc mu  wyczyścić siedemnaście par butów rycerzy, a następnie pozamiatać całą podłogę wokół i w pracowni mistrza Gniewka. Kiedy był głodny i chciał zjeść ostatnie jabłko, szewc rzucił w niego butem i zmusił do szorowania.  I tak mijały mu dni, tygodnie, miesiące i lata pracy, aż w końcu, gdy miał 17-naście lat postanowił wziąć zapłatę od szewca i zostać rycerzem. Pomyślał i tak zrobił .Gdy dotarł do zakładu szewca, ten wygonił go i powiedział: „jaka masz czelność żądać zapłaty” i zamknął mu drzwi przed nosem. Chłopiec bez zastanowienia wskoczył przez okno do pracowni, wziął ze stołu woreczek złotych talarów i ruszył. Na początek postanowił się najeść. Przybył do karczmy i najadł się do syta po, czym kupił krótki sztylet, chcąc zaciągnąć się do najemników wojskowych. Lecz gdy rycerze go zobaczyli, parsknęli śmiechem: „co taki cherlawy młodzieniaszek chce iść do wojska?” Ten zawstydził się i odszedł. Błąkał się, ale długo nie musiał czekać na nowe kłopoty. Zobaczył starca, który był popychany przez rycerzy z pobliskich wiosek. Młodzieniec nie żałował ręki do działania, rzucił  sztyletami w rycerzy, a najdziwniejsze było to, że trafił bezbłędnie w ich serce i krtań. Dobiegł do starca i zapytał:  -Co chcieli ci rycerze starcze -Nic, młodzieńcze, tylko szukali ofiary, by im dała złoto i pieniądze -Ach, co za okrucieństwo-lecz ty – Boromir, mam na imię Boromir –Więc Boromirze wykazałeś się ogromną odwagą i męstwem, stawiając czoła, rycerzom króla, za co ci dziękuję .Starzec wsunął do kieszeni chłopca  karteczkę z adresem  i trzy złote monety w podzięce za przysługę Chłopiec nie zastanawiał się, co to jest, bo musiał uciekać przed strażami. Uciekał cały dzień, chowając się w kościołach, a gdy nastała noc Boromir i nie miał się gdzie udać, przenocował w willi koło rynku. Gdy kładł się spać zauważył kartkę, rozwinął ją i przeczytał: trzecia dróżka wychodząca koło rynku. Pomyślał, że z rana od razu pójdzie pod wskazany adres .Jak pomyślał, tak zrobił. Po godzinach poszukiwań znalazł nietypowe drzwi jakby z kryształu, otworzył je, a przed nim ukazały się kolejne drzwi tylko, że z brązu, gdy je otworzył pokazały się wrota ze srebra, a kiedy pociągnął za klamkę, ukazał się wielki jak katedra portal ze złota i napis „Ktoś o czystym sercu i mądrej głowie je otworzy.” Postanowił szarpnąć za kołatkę i otworzyć, lecz jakaś siła wypchnęła go przed drzwi z kryształu. Zdziwiony chłopiec odbiegł i w karczmie głowił się nad zagadką Po głowie chodziły mu słowa „Ktoś o czystym sercu i mądrej głowie je otworzy.” Po analizie wpadł na pomysł, żeby wrócić tam nocą. Ponownie chwycił kołatkę, ale tym razem drzwi się otworzyły. Ku zdumieniu chłopca w komnacie pokrytej szczerym złotem na stoliku z drewna leżały artefakty: Miecz z Brązu, Srebrny Kielich i Złota Gwiazda i Księżyc wiszące na łańcuszku. Nagle z ciemności wydobył się słyszalny głos: wybierz jeden, chłopcze. Wybierz jeden, echo rozniosło się po komnacie i z mroku wyłonił się starzec. Przestraszony młodzieniec stał jak wryty, a starzec powiedział: nie bój się mnie, opowiem ci, co oznaczają te artefakty. Miecz z Brązu oznacza władzę i potęgę, gdy go chwycisz, moc kryształu podaruje ci krainę ,w której będziesz rządził. Srebrny Kielich da ci bogactwo i sprawi, że nigdy nie umrzesz z braku wody. A Złota Gwiazda i Księżyc zaś oznaczają nietykalność i szczęście. Chłopiec bez zastanowienia miał chwycić za Miecz, ale starzec go powstrzymał, mówiąc: „hola najpierw musisz zdobyć dla mnie płótno błękitne, jak zdobędziesz, przybądź, a dostaniesz jeden z trzech artefaktów”. Podróż była długa, a Boromir nie wiedział, gdzie ma  szukać tkaniny. Przejeżdżając przez pewne miasto, zobaczył władcę ,który za głosem swojego ludu, musiał skazać na śmierć niewinną niewiastę. Wtedy zrozumiał, że władza i potęga to nie wszystko i poszedł dalej. Gdy dotarł do straganów kupieckich, zobaczył bogacza, który kupował towar w otoczeniu straży, bo w każdej chwili mógł ktoś go okraść .Boromir zrozumiał, że władza i pieniądze są dobre, ale władza kiedyś przestanie cieszyć, a pieniądze dają tylko poczucie  niepewności i bojaźni. Gdy się przechadzał, zobaczył, że na straganie jest płótno błękitne, dokładnie takie, jakie chciał starzec. Ruszył po nie i choć było bardzo drogie, kupił je, bo wiedział, że wymieni je za artefakt. Powrotna podróż do Tarnowa była długa i męcząca, ale gdy dotarł, popędził do starca i pokazał mu zdobycz miejską. Starzec wziął płótno i zapytał –Czy wiesz już, jaki artefakt wybrać? Młodzieniec odparł -Tak, wiem, będzie to Złota Gwiazda i Księżyc. Zrozumiałem, że władza przemija, pieniądze się kończą, a szczęście trwa. –Wybrałeś mądrze, więc weź artefakt i idź, a jeszcze zabierz też płótno. To co starzec kazał, Boromir zrobił i ruszył na zachód, by poszukiwać matki. Nie była to banalna wędrówka. Polował na zwierzynę, walczył z rozbójnikami i  okropną górską pogodą. Gdy dwaj zbójnicy dostrzegli, że chłopiec ma na szyi medalion, zapragnęli go posiąść. „Oddaj nam medalion, a ujdziesz z życiem”- krzyczeli, lecz  Boromir nie posłuchał i postanowił o niego walczyć. Został zraniony i krwawił, ale wygrał walkę z dwoma zbójami. Po tym wydarzeniu postanowił iść dalej, ale z braku wody i jedzenia padł na drogę, a medalion i płótno ułożyły się w taki sposób, jak wygląda teraz Herb Tarnowski. Gdy burmistrz Tarnowa wracał z polowania, zobaczył martwe ciało Boromira i płótno oraz medalion, więc ustanowił je Herbem Tarnowskim. Wziął ze sobą, nie mając pojęcia o jego mocy. Tak brzmi legenda o herbie, starcu i młodzieńcu. Dzisiaj herb można zobaczyć wszędzie, ale też wiele ludzi bezskutecznie szuka tajemniczych drzwi. Istnieje kolejna legenda, iż duch Boromira krąży po Tarnowie i okolicach w poszukiwaniu medalionu

Ballada o herbie Tarnowa

Hej! Zbierz się gawiedzi ty miejska, tarnowska
Skończ swary, wsłuchaj się cierpliwie.
A ja ci zaśpiewam gawiedzi beztroska
Balladę o naszej Leliwie.

Dawnymi to laty, pan Spytko bogaty,
Co herb miał na tarczy Leliwa,
Zbudował tu miasto, z księżycem i gwiazdą,
A gwiazda to była szczęśliwa:
Pan burmistrz miał pannę, zlotowłosą Annę,

Piekarczyk dał serce jej w dani.
Lecz burmistrz bogaty, precz pędził od chaty,
Bo miał piekarczyka on za nic.
I rzekł mu raz w złości,

A niech cię wciurności,
Oddam ci ja moją dziewicę,
Gdy uczeń piekarzy, przyniesie mi w darze,
Gwiazdeczkę razem z księżycem.

Szedł biedny piekarczyk, bez herbu i tarczy,
I ludzi z daleka omijał.
Wtem spojrzy ku wieży i oczom nie wierzy,
Leliwa się w słońcu odbija.

Blankami ratusza, na wieżę wyrusza,
Leliwę do serca przytulił.
Burmistrzu mój panie, co chciałeś dostaniesz
Nie będziesz już bronił Anuli.

Hej ! koniec ballady gawiedzi ty płocha,
gawiedzi wesoła, swarliwa.
I wiedz, że w Tarnowie każdemu kto kocha
Wnet szczęście przyniesie Leliwa.

 
Oskar Kolberg - O zapadniętym zamku pod Tarnowem

Poza miastem Tarnowem są szczątki z baszt niegdyś Tarnowskich, który, jak wieść niesie, miał się zapaść w czasie biesiady i tańców. Naprzeciw wznosi się góra św. Marcina, z kościółkiem
starym, modrzewiowym i z resztą niedokończonej mogiły, jaką tu sypać zaczęto, ku uwiecznieniu pamięci nieszczęśliwych, którzy w okropnej chwili męczeńsko zakończyli życie. Cel nie został dopięty, bo się nie brano żwawo do pracy, a później i dokończyć nie było można.
Góra Św. Marcina. Kędy się rozwiał Dunajec, kłaniając w poły zadumanym skałom - staruchom, tam i gościną poswawolił i bieżał w wesołe tany, nucąc pieśń:

Górale, górale,
brudne nogi macie;
cemu na Marcinka
ze mną nie bieżacie ?

Zabrał wam Dunajec
sianka odrobinę,
zabrał dwa rańtuchy
i ładną dziewczynę.

Sied[e]mdziesiąt kółek
na litym pasiku,
ćtery mętalicki
przy złotym guziku.
Hleliwakom śpiewa
i wystraja pląsy,
cuprynę podgolił
i poprawia wąsy.

Świeci mu gwiazdecka
i złoty księżycek,
sied[e]mdziesiąt kółek
i ćtery obrącek.

Kochajze, dziewcyno,
moje lite wody,
sprawią ci kąpiółkę,
nie ucynią skody !

I tak śpiewał Dunajec, rozlewając swe wody szeroko, a on lud z odbrzeża rzeki uchodził przed zalewem i posadził się wkoło góry Marcinowej, pobudował szałase, czekając, rychło woda opadnie. W on czas to przybył niejaki rycerz Spicymir co wojował za morzem, a był też z rodu Hleliwy, i przytulił zbieżały lud ku sobie, dają mu chleba, soli i kawał roli, bo głodnego żołądka bajką nie zabawić, racyją (rozumem) nie odbyć. Onego też czasu, gdy jeszcze Dunajec
igrał pluszcząc się po cudzych zagonach Hleliwak Spicymir zabiegał mu   nad brzeg, patrzał i dumał, aż usłyszy przed się krzyk niewieści i obaczy świetlicę złocistą, co płynęła jako korab jaki, i pobieżny ndalej Hleliwak, a tam obaczy złotowłosą dziewicę, jak ku niemu ręce wyciąga, nucąc śpiewankę:

Podajcie ręce, boć na zgubnej toni
cały świat płynie, anioł śmierci dzwoni,
podajcie ręce, święci aniołowie,
Boże wszechmocn, wy, ziemi panowie,
podajcie ręce w złej toni sierocie,
Bóg zapłać - będzie pozdrowienie cnocie. Jedna łódź była na brzegu; Hleliwak rzuca się na łódź i płynie za oną  świetlicą, płynie na rwących falach Dunajca i dobywa miecza, i wbija
go w ścianę świetlicy, i tak ciągnie do brzegu; idzie mu lud w pomoc, biorą dom i złotowłosą dziewicę wiozą na Marcinówkę. Ta dziewa, jakowaś cudna księżniczka, była potem żoną Hleliwaka, a matką tylu rycerskich mężów. Taka jest powieść ludu.

 LEGENDA O SPYTKU

Puszcze tu były odwieczne, ciemne, niezmierzone, kędy się zaczynały i gdzie kres ich był , nie wiedział nikt, jak nikt nie dotarł nigdy do ich tajemniczej głębi, co ciemna, niezbadana, pierścieniem trzęsawisk okolona, stała groźna i milcząca. Dunajec jeno, śmiałek górski, w Karpatach wolnych zrodzony, w głąb oną wdzierał się bez trwogi - i on jednak po jakimś czasie tracił bieg swój wartki i rozlewał się szerokim, cichem zwierciadłem, pełnem kęp bagnistych olszyną porosłych, jakby i on nie śmiał już szumieć tu wesoło, kędy olbrzymy leśne ciche, zadumane, wznosiły ku niebu, królewskie swe korony. Naraz cicha głąb zadrżała gwarem jakim odległym; gwar ów przybliżał się z każdą chwilą, słychać już było ujadanie psów, tętent koni, trzask łamanych gałęzi i rozognione głosy ludzkie. Snać łowy jakie odbywały się tu. Jakoż niebawem z gęstwiny wysunął się łoś olbrzymi i ogromnymi skokami zmierzał ku rzece, co leniwie toczyła swe jasne fale. Dopadłszy rzeki zwierz runął w wodę i płynąć począł, a w tejże chwili wypadły za nim zdyszane psy i rzuciwszy się w rzekę, ścigały dalej nieszczęsnego zbiega.
W ślad za psami ukazała się garść ludzi, pędząca na rozhukanych rumakach. Łoś ostatnim wysiłkiem dopłynął do drugiego brzegu, wyskoczył nań i pomknął dalej, a w tejże chwili najstarszy z jeźdźców konia zdarł. - Stać !! - krzyknął gromko. Drużyna zatrzymała się.
- Tam dalej bagna i moczary - dodał, zwracając się do młodego strojnego rycerzyka, który właśnie nadbiegał na spienionym rumaku, - tu musimy stać !
- Tutaj ?! ... - wybuchnął młodzieńczyk, ściągając gniewnie brwi ciemne. - Czyś oszalał stary ?! Zwierz raniony i stajania nie ujdzie, a ty miast gonić, o spoczynku myślisz? Ha ! tożbym chyba sobą nie był, gdybym taką zdobycz wypuścił z rąk !
- Wasza miłość ! - zaczął stary. - Toż tam bagnnisko bezdenne - jednemu przemknąć się trudno, a cóż dopiero gonić zwierza w tylu ludzi i koni !
Za całą odpowiedź, rycerzyk konia spiął i w wodę runął.
- Ja też czeladzi nie potrzebuję ! - Krzyknął wypłynąwszy na wierzch
- Rozpiąć namioty i jadło przygotować ! Ja wraz powrócę !
- Niech i tak będzie - mruknął stary i bez namysłu wparł również swego konia w wodę.
Czekać tam w gotowości ! - huknął ku czeladzi, co z rozwartemi gębami śledziła odjeżdżających, a na głos ten leniwie krzątać się poczęła.
Płynęli tak czas jakiś mącąc jasną, przejrzystą powierzchnię wody - konie parskały i sapały z wysiłku, wreszcie pierwszy, potem drugi, grunt pod nogami poczuł i w chwilę potem obaj myśliwi na brzeg wyskoczyli i znaleźli się w głębiach leśnych.
Działo się to w pierwszych latach wieku czternastego. Młodzieńczyk ów, był to Spicynio, czyli, jak wówczas nazywano zdrobniale: Spytek, syn możnego rycerza polskiego. Ojciec Spytka wierny przyjaciel króla Władysława Łokietka, nie odstępował pana swego w najcięższych chwilach tułaczki i niedoli, czem serce jego na zawsze zjednał sobie. Gdy wreszcie Łokietek do Polski znów powrócił, młodziuchny Spytek natychmiast na dwór jego oddanym został, by zawczasu uczył się cnót rycerskich i służenia Ojczyźnie i współbraciom.
Młody rycerzyk przywiązał się serdecznie do dzielnego i rycerskiego króla, pod którego wodzą bojów używał do syta. W rzadkich, wolnych od wojny chwilach łowami się zabawiał, a zapalczywym będąc, z równą zapamiętałością ścigał niedźwiedzie lub łosie, jak Krzyżaka lub innego wroga. Deresław, stary druh i sługa, towarzyszył Spytkowi we wszystkich wyprawach wojennych, myśliwskich, czuwając jak ojciec nad burzliwym wychowankiem i hamując krewkość jego młodzieńczą.
Chwilę już długą jechali myśliwcy obaj za tropem zwierza, nie znaleźli go jednak dotąd. Puszcza tymczasem coraz dzikszą, coraz bardziej niezdobytą się zdawała: grzązka ziemia zapadała się pod kopytami koni, zalewając je mętną bagnistą wodą, splątane gałęzie i krzewy zatrzymywały myśliwych, gnijące rośliny i olbrzymie grzyby jadowite napełniały powietrze zaduchem nieznośnym - im dalej w puszczę, tym cięższą i niebezpieczną droga się stawała. Stary Deresław co chwila do powrotu wzywał, ale Spytek ani słuchał go, rwąc się naprzód o ile tylko mógł pośpieszyć. Godziny mijały. Jasny krąg słoneczny zniżał się szybko, wreszcie krwawa łuna zachodu oblała pnie leśnych olbrzymów, a jednocześnie Deresław szybko zrównał się ze Spytkiem i rumaka jego za cugle pochwycił. - Wasza miłość - rzekł stanowczo - dalej nie pojedziemy, noc nadchodzi
- Daj spokój stary ! - oburzył się młodzik. - Trop coraz świeższy - zwierz tuż, tuż być musi ! Nie spocznę, póki go nie odnajdę !
- Zastanówcie się, bagniska tu srogie, po nocy o nieszczęście nie trudno !
- Więc cóż ? Myślisz, że stchorzę ?! - wybuchnął Spytek.
- Nie to - odparł z dziwną powagą Dersław. Jeno pomnijcie, że życie wasze należy do ziemi tej naszej, rodzonej - nie przystoi rycerzowi narażać go dla płochej igraszki !
Spytek pokonany nie opierał się dłużej i udał się posłusznie za starym druhem. Wspinali się po łagodnej pochyłości - snać wzgórek jakowyś był przed nim - droga też była coraz suchsza, a miast olch i sośniny, wykłych na moczarach, spotkali buki i dęby - królestwo leśnych olbrzymów zaczynało się tu. Noc już była głęboka, gdy stanęli wreszcie na szczycie wzgórza i zeskoczyli ze zmęczonych, potem okrytych rumaków. Dersław skrzesał ognia, a że gałęzi suchych nie brakło, wnet płomień wysoki strzelał ku niebu. Przy blasku jego ujrzeli myśliwi, że siedzą na szerokim, okrągłym szczycie wzgórza, na środku którego wznosił się dąb niesłychanej wielkości. Spytek z ciekawością spoglądał na korony olbrzyma, ciemne, chropawe, potężne i nagle okrzyk głośny wyrwał się z jego piersi.
- Co tam? - spytał z niepokojem stary.
Spytek w milczeniu ręką wskazał w zagłębieniu pnia, ujęty w ramy konarów splątanych, wysoko nad ziemią, bielał niezgrabnie z kamienia wyciosany posąg bóstwa starego, słowiańskiego. Grube nieforemne rysy, w błyskach ognia miały wyraz groźny i ponury, a oczy bóstwa z błyszczących kamieni, ogromne, okrągłe, świeciły złowrogim, czerwony blaskiem, przykuwając do siebie wzrok twarzy myśliwców. Dersław pierwszy oprzytomniał i splunął, by odczynić uroki - możliwe.
- Perun ! - szepnął, żegnając się z trwogą zabobonną.
- Skąd on się tu wziął ? - pytał młody.
- Ho, ho ! Niejedną on setkę lat stoi już tu ! Pewno Mieszka pierwszego czasy pamięta ! Gdy bałwany walono, ten w borze ukryty, ostał się pewno - z czasem ludzie zapomnieli o nim i ot, stoi ! Chram odwieczny tu być musiał. Widzicie ? Oto kamień ofiary, tam pod dębem i szczątki kości bieleją !... Poczęli śmielej rozglądać się po otoczeniu, gwarząc z cicha - już i sam posąg coraz mniej groźnym im się zdał - wreszcie Spytek, przeciągnąwszy się, aż kości zatrzeszczały, ziewnął i rzekł:
- Rób co chcesz, stary - ja spać idę !
- By jeno złe jakoweś nie przyplątało się ! - zauważył Deresław, patrząc nieufnie w kierunku dębu....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin