Legendy Powiśla.doc

(229 KB) Pobierz

Tajemnicze zdarzenia w zamkowej kaplicy św. Anny

 

Pod posadzką wschodniej części kościoła zamkowego w Malborku znajduje się kaplica św. Anny, w której przechowywano dawniej trumny z ciałami zmarłych wielkich mistrzów Zakonu Niemieckiego. W roku 1650 jezuici wznieśli swój klasztor pomiędzy kościołem zamkowym i południowo-wschodnim skrzydłem Zamku Średniego. Odtąd kaplica św. Anny była także miejscem pochówku członków tego zakonu. W tym celu jezuici oddzielili zachodnią część kaplicy św. Anny murem sięgającym od jej podłogi aż po sklepienie stropowe. To przegrodzenie obejmowało prawie czwartą bądź piątą część całej kaplicy i złączyło dwa przeciwległe okna. Dla uzyskania wygodnej i krótkiej drogi do miasta wykonano drewniany most na belkach poprzecznych. Końce belek oparto na parapetach obu okien. Most zajmował całą przestrzeń pomiędzy zachodnią, boczną ścianą kaplicy i murem wzniesionym od strony wschodniej. Kroki ludzi stawiane na drewnianym moście wywoływały głuchy pogłos w ciemnym i budzącym grozę pomieszczeniu nekropolii. Pogłos ten przypominał grzmot podków końskich. Z tego powodu most otrzymał nazwę Grzmiący Most. Otwory okienne, które za czasów jezuickich zabezpieczone były dodatkowo zamykanymi okiennicami, pozbawione ram okiennych, służyły teraz jako drzwi. 
W górnej części muru rozdzielającego kaplicę św. Anny, tak po stronie zachodniej, jak i wschodniej murarze pozostawili dwa małe luki. Przez jeden z nich można było zajrzeć do zamkowej piwnicy, przez drugi do kaplicy św. Anny. Te otwory leżały naprzeciw siebie i były wielkości zwykłej cegły.Pewnego dnia przy wykonywaniu innych robót murarskich polecono jednemu z robotników zamurować dwa zagadkowe otwory. Murarz wziął do ręki dwie dopasowane cegły, nałożył na nie zaprawę murarską i zatkał nimi oba otwory w murze. 
Rankiem następnego dnia stwierdzono, że obie cegły zniknęły. Początkowo myślano, że murarz nie wykonał zleconej roboty. Jej wykonanie powierzono innemu murarzowi, który uporał się z tą pracą w niecałe pięć minut. I tym razem następnego poranka w murze istniały nadal te same tajemnicze otwory. Wtedy ich zamurowania dokonano pod nadzorem przeora zakonu jezuickiego, lecz i ta praca okazała się daremna. Także dalsze starania podejmowane w celu zamurowania dziur w murze nie przyniosły rezultatu. Wreszcie zaniechano tych bezowocnych prac. Zadziwiające było to, że wmurowane cegły ciągle gdzieś ginęły. Mówiono, że przez otwory w murze przechodzą duchy zmarłych wielkich mistrzów zakonu pochowanych grobowcach kaplicy św. Anny. Stąd udają się one o północy, czyli w godzinie duchów do sali zamkowej, gdzie prowadzą między sobą rozmowy pełne tajemnic. 

 

Historia o trzech celnych strzałach

 

Posąg Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus pokryty kolorową szklaną mozaiką, który stał w niszy na zewnętrznej wschodniej stronie prezbiterium kościoła zamkowego w Malborku, był dla rycerzy Zakonu Niemieckiego przez długi czas drogocennym symbolem wielkiej czci. Stanowił dla nich uosobienie Maryi Panny, patronki ich zakonu. Spoglądali na niego pełni wiary w powodzenie misji chrystianizacji, gdy wyruszali do walki z poganami, a oddawali mu pokłony, gdy powracali do zamku jako zwycięzcy. Po tragicznej w skutkach dla Zakonu Niemieckiego przegranej bitwie pod Grunwaldem nastąpiło, jak powszechnie wiadomo, oblężenie Malborkaprzez wojska polskie, litewskie i tatarskie. Niestety, wtedy doszło też do profanacji gotyckiej rzeźby Matki Boskiej z dzieciątkiem Jezus. Kilku podchmielonych wojaków szydziło i naigrywało się z niej. Wśród nich znalazł się jeden bezbożny rusznikarz, który zapewnił kłamliwie swoich kompanów, że każdy z nich zdobędzie w przyszłości umiejętność oddania każdego dnia trzech celnych strzałów, jeśli odda strzał do posągu Maryi Panny. Uwierzył mu jeden z młodych łuczników kozackich, napiął łuk i wypuścił strzałę, która chybiła jednak celu. Za to on sam stracił wzrok. 

Bezbożny rusznikarz roześmiał się tylko, pochwycił strzelbę i chciał z niej oddać strzał. Nie zdążył tego zrobić, gdyż w chwili, gdy składał się do tego strzału, lufę strzelby rozerwało. Od rozlatujących się metalowych części rozerwanej fuzji zginęło kilku najbliżej stojących wojowników. Życie utracił też dowódca Tatarów, który wcześniej w bitwie pod Grunwaldem zadał śmiertelny cios wielkiemu mistrzowi Zakonu Niemieckiego, Ulrichowi von Jungingenowi. Pozostali Tatarzy wpadli w złość, chwycili za szable i pomścili śmierć swego dowódcy zabiciem rusznikarza. W taki to sposób ten bezbożny człowiek stracił życie za udzielanie niecnych i fałszywych rad o trzech pewnych strzałach. 

 

Legenda o włamaniu do krzyżackiego skarbca

Na zamku było kilka skarbców, ale ten na Zamku Wysokim w skrzydle zachodnim był najważniejszy, bo nim zarządzał sam wielki skarbnik, czyli minister finansów zakonu krzyżackiego, który mieszkał za ścianą w sąsiedniej komnacie, a więc "do pracy" miał blisko. Skarbiec był bardzo pilnie strzeżony, zamykany na dwoje drzwi, a do ostatnich, metalowych trzeba było aż 3 różnych kluczy. Klucze te, po jednym, mieli wielki mistrz, wielki komtur i wielki skarbnik, i dopiero gdy się zebrała ta 3-osobowa komisja, skarbiec można było otworzyć. Ale mimo tak dobrego zabezpieczenia skarbiec został okradziony, a dokonali tego piekarze, którzy pracowali w piekarni pod skarbcem. Dowiedzieli się, że nad swoją głową mają skarbiec, a fama głosiła, że złote pieniądze nie mieszczą się już w skrzyniach, ustawionych w skarbcu, lecz są usypane wprost na posadzce. Gdy zrobili u siebie dziurę w sklepieniu, okazało się, że to była prawda, bo złote pieniądze zaczęły się im sypać wprost na głowę. Gdy się wzbogacili, nie czekali na ujawnienie tego przestępstwa na zamku. Szybko zamek opuścili. Ale Krzyżacy, mając rozbudowany system zamków co 15 kilometrów, szybko złodziei złapali, osądzili, a po sądzie czekało ich tylko jedno - śmierć przez powieszenie. To, być może, odstraszyło innych śmiałków, którzy mieli w planie "rozpracować" ten skarbiec. Skarbiec, zresztą, szybko zaczął świecić pustkami, bo 50 lat później była bitwa pod Grunwaldem, która nie tylko była klęską militarną, ale także finansową. Krzyżacy musieli opłacić wielotysięczne wojska zaciężne i nigdy już nie powrócili do swojej świetności. 

Legenda o cudownym obrazie św. Barbary

Zanim król polski Władysław Jagiełło stanął po bitwie grunwaldzkiej ze swoimi zwycięskimi wojskami pod murem Malborka, w zamku zdołano ukryć wiele kosztowności i relikwii. W tym czasie znajdował się tam również cudami słynący obraz św. Barbary. Po odstąpieniu wojsk polskich od oblężenia ukryte skarby pozostały jeszcze przez pewien czas w siedzibie głównej zakonu - Malborku. W roku 1415 w Prusach panowała długotrwała susza, jakiej na tych ziemiach jeszcze dotąd nie było. Płytkie wody wyschły, zboża na polach uschły, a bydło na pastwiskach cierpiało z braku paszy. Nawet najstarsi ludzie nie pamiętali podobnej suszy. Zapowiadała ona powszechną klęskę głodu w tym kraju, który poniósł już wielkie szkody w następstwie licznych, wyniszczających wojen. Dla zapobieżenia nieszczęściu wielki mistrz zakonu zarządził odbycie uroczystej procesji z cudownym obrazem św. Barbary. Jej uczestnicy pobożnymi śpiewami i modłami mieli prosić Stwórcę o błogosławiony deszcz. Rada ta okazała się zbawienna. Już bowiem po wyprowadzeniu cudownego obrazu św. Barbary z kościoła pod wezwaniem Najświętszej Maryi zaczął padać drobny orzeźwiający deszcz. Podczas samej procesji deszcz przestał padać, ale gdy procesję zakończono, rozpadało się na dobre. Padało całe popołudnie i noc. Radość zagościła w sercach ludzi. W strumykach pojawiła się znowu woda, ożyły uprawy zbóż i innych roślin, zazieleniły się też pastwiska. Żniwa przyniosły ludziom i zwierzętom wystarczające plony. Wstawiennictwo św. Barbary i żarliwe modły ludu bożego sprawiły, że miłosierny Bóg oddalił od nich klęskę głodu. Odtąd utrwalił się zwyczaj, że gdy w kraju tym występowała długotrwała susza, odbywano zawsze uroczyste procesje z udziałem cudownego obrazu św. Barbary. Za każdym razem niebo zsyłało wymodlony deszcz i oddalało wielkie nieszczęście. 
 

Tajemny tunel pomiędzy Malborkiem i Nowym Stawem

Zamek malborski posiadał kiedyś tajemne podziemne przejście. Stanowiło ono w istocie wydrążony w ziemi korytarz, który prowadził z piwnicy zamkowej, początkowo pod i wzdłuż koryta rzeki Nogat, a następnie skręcał w kierunku zachodnim i kończył się dopiero w żuławskim miasteczku  Nowy Staw. Przejście to umożliwiało wtajemniczonym zarówno wyjście, jak i wejście do zamku. W dawnych czasach przechowywano w nim również niezliczone skarby. Czuwały nad nimi liczne duchy, których nikł nie mógł pokonać. 
Przed wielu, wielu laty, gdy zbliżał się czas upadku malborskiej twierdzy, jeden z pielgrzymów, który powrócił właśnie z Jerozolimy, odważył się wejść do podziemnego korytarza. Nie uszedł jednak daleko. Drogę zagrodzili mu zakrwawieni rycerze trzymający pod pachami własne odcięte w bitwie głowy, a także różnego rodzaju upiory. Wszyscy oni trzymali straż przed żelaznymi drzwiami. Przerażony tym widokiem i przejęty zgrozą pielgrzym wybiegł stamtąd co prędzej. Od tego wydarzenia wejście do tajemnego przejścia zostało zasypane i nikt go już nie odnalazł. Raz w roku, i to w noc sylwestrową, pojawiał się tam bezgłowy koń. Po trzykrotnym obiegnięciu zamku znikał w miejscu, skąd poprzednio wybiegł. Dzisiaj nikt nie może już wskazać tego miejsca. 

 

Legenda o usłużnym szatanie

Już za czasów świetności Zakonu Niemieckiego, gdy jego państwo stało się potęgą wojskową i gospodarczą, można było zauważyć postępujący upadek karności, dyscypliny i moralności wśród braci zakonnych. Jednym z nich był niewątpliwie bezbożny prawie panicz Sebald Tharsen, przebywający w Malborku w okresie rządów wielkiego mistrza Zakonu Niemieckiego Konrada Zöllnera von Rotenstein. Sebald Tharsen nie miał umiaru w jedzeniu i piciu. Przy każdej lepszej okazji wypowiadał też gorszące przekleństwa. Wracając wieczorami do swej izby, po zazwyczaj suto zakrapianych kolacjach, przywoływał swego pachołka, aby ściągnął mu buty z nóg. Któregoś wieczora sługa brata Sebalda zapadł w tak mocny sen, że nie obudziło go głośne wołanie jego pana. Swoim zwyczajem zdemoralizowany panicz zaczął straszliwie przeklinać i wezwał na pomoc samego diabła. Ten pojawił się niezwłocznie, aby spełnić życzenie bezbożnego braciszka zakonnego. 
Chwycił jego buty i ściągnął je z nóg. Moc szatańska sprawiła, że w ściągniętych butach pozostała również skóra ze stóp panicza. Powstałe rany zaczęły ropieć, wdało się zakażenie i los brata Sebalda był przesądzony. Dopiero teraz pojął prawdę o zgubnym wpływie przekleństw na życie człowieka, jeśli używa ich w nadmiarze. Nieszczęśnik żył jeszcze przez dwadzieścia tygodni w strasznych męczarniach. Ropiejące rany wydzielały tak przykrą woń, że nikt nie chciał się do niego zbliżać. Wreszcie brat Sebald zmarł. Jego śmierć stała się ostrzegawczym przykładem dla pozostałych braci zakonnych. 

 

O tym, jak Henryk von Plauen został wielkim mistrzem

Zanim wielki mistrz zakonu Ulrich von Jungingen wyruszył na bitwę przeciwko królowi polskiemu Jagielle, powierzył on komturowi w Świeciu Henrykowi von Plauenowi obronę Pomorza Nadwiślańskiego. Nie może więc dziwić, że niezwłocznie po otrzymaniu wiadomości o przegranej przez zakon bitwie pod Grunwaldem Henryk von Plauen zebrał pośpiesznie kilka oddziałów jeźdźców i podążył z nimi do Malborka. Wiedział, że musi przede wszystkim uratować przed zajęciem przez nieprzyjacielskie wojska wspaniały zamek malborski, będący głównym domem Zakonu Niemieckiego. Przygotowano załogę zamku i niezbędne środki do obrony malborskiej twierdzy. Dzięki temu wojskom tym, które nadciągały pod Malbork, nie udało się szturmem zdobyć zamku. Nieskuteczne okazało się też długotrwałe oblężenie. Epidemie i trudności związane ze zdobyciem żywności zmusiły sprzymierzone wojska do odwrotu. Wkrótce potem do Malborka zwołano na dzień 9 listopada 1410 r. Kapitułę Generalną Zakonu w celu wyboru wielkiego mistrza. Zadanie nie było łatwe, gdyż prawie wszyscy wyżsi dostojnicy zakonu polegli pod Grunwaldem. Ze znakomitych rycerzy zakonnych pozostało w kraju jedynie trzech: Henryk von Plauen, namiestnik państwa zakonnego i obrońca Malborka, Michał Kuchmeister von Sternberg, wójt z Nowej Marchii, i Henryk von Plauen, brat wymienionego namiestnika i komtur z Gdańska. 
Pozostali młodzi rycerze zakonni zrezygnowali ze swych praw wyborczych. Tak więc wyboru wielkiego mistrza mieli dokonać między sobą wymienieni trzej dostojnicy. Ci po krótkiej naradzie przystali na to i postanowili, że wyboru tego dokona sam namiestnik państwa zakonnego Henryk von Plauen. Oświadczyli zgodnie, że uznają za wielkiego mistrza zakonu tego, na którego wskaże. Każdy z nich myślał, że namiestnik nie wskaże siebie samego. Ten domyślał się jednak ich skrytych intencji. Następnego dnia wszyscy rycerze zakonni zgromadzili się w kościele pod wezwaniem Najświętszej Maryi, gdzie miały się odbyć wybory. Po uroczystym nabożeństwie przed ołtarzem stanął namiestnik państwa zakonnego Henryk von Plauen. Michał Kuchmeister von Steinberg i komtur Plauen stanęli obok niego. Przed nimi zajęli miejsca wszyscy pozostali rycerze i bracia zakonni. Namiestnik zwrócił się najpierw do rycerzy zakonnych z zapytaniem, czy wszyscy upoważniają ich do wyboru wielkiego mistrza. Odpowiedziano mu jednogłośnie - tak. Następnie zapytał stojących obok niego rycerzy, czy nieodwołalnie uznają za swego zwierzchnika tego, którego im wskaże? I oni odpowiedzieli zgodnie - tak. Wtedy namiestnik powiedział: "Ten, którego okryję tym płaszczem, zostanie wielkim mistrzem!" Przy dźwiękach dzwonów zdjął z ołtarza płaszcz wielkiego mistrza zakonu, narzucił go sobie na ramiona i rzekł do zgromadzonych: "Ja, Henryk von Plauen, wybieram za waszym przyzwoleniem siebie samego na wielkiego mistrza Zakonu Niemieckiego." Temu wyborowi nikt nie mógł się przeciwstawić i w ten sposób dotychczasowy namiestnik i obrońca państwa zakonnego został wielkim mistrzem Zakonu Niemieckiego. 

 

Legenda o dozgonnej przyjaźni dwóch braci zakonnych

Na zamku Zakonu Niemieckiego w Malborku przebywało za rządów wielkiego mistrza Gottfrieda Hohenlohe dwóch zaprzyjaźnionych braci zakonnych. Jeden z nich nazywał się Heinemann, drugi Friedrich. Łączyły ich więzy bliskiej przyjaźni. Jeden bez drugiego nie chciał żyć. Jakże jednak tragicznie miała się zakończyć ta niezwykła przyjaźń. 
Pewnego razu brat Friedrich udał się w długą podróż dla załatwienia ważnych spraw zakonu. W czasie przeprawy przez góry spadł on z konia w przepaść i poniósł śmierć. Jego przyjaciel Heinemann powiadomiony o niespodziewanej śmierci Friedricha oświadczył: "Bracie Friedrichu, to jest sprzeczne z naszym związkiem przyjaźni. Nie możesz wcześniej i beze mnie odejść na wieczny odpoczynek. Chcieliśmy przecież obaj i w tym samym czasie tam pójść". Brat Heinemann wezwał do siebie kapłana. Po uzyskaniu rozgrzeszenia i ostatniego namaszczenia zmarł jeszcze tego samego dnia, chociaż po ludzku biorąc był zupełnie zdrowy. 

 

Legenda o pokucie budowniczego machin oblężniczych

Za czasów rządów wielkiego mistrza Zakonu Niemieckiego Konrada Feuchtwangena (1290-1297) na zamku w Malborku, zbudowanym w roku 1274, przebywał między innymi pobożny brat zakonny o imieniu Gerhard.[/b Przed złożeniem ślubów zakonnych należał do dworzan margrabiego brandenburskiego. Tam dał się poznać jako znakomity budowniczy różnego rodzaju maszyn oblężniczych. Wiele nieprzyjacielskich zamków i miast zostało zdobytych oraz zburzonych za pomocą jego kunsztownych maszyn oblężniczych. Goszcząc jeszcze na dworze brandenburskiego margrafa, udał się on jednego dnia na spoczynek o wcześniejszej niż zwykle porze. Przed zaśnięciem rozmyślał nad konstrukcją nowej machiny burzącej mury. Miała być jeszcze skuteczniejsza od dotychczas stosowanych. Zbliżała się północ, a sen nie nadchodził. Za to nagle do jego izby weszło czterech mężczyzn. Każdy z nich trzymał w prawej ręce zapaloną świecę. Zdziwiło go, że weszli do izby przy zamkniętych drzwiach. Zdumienie przerodziło się w strach, gdy przybysze podeszli blisko jego łoża. Zaczęli mu wypominać śmierć ludzi i wielkie zniszczenia, które spowodowały jego wojenne machiny oblężnicze. Na koniec ostrzegli, że czeka go wkrótce niechybna śmierć, jeśli nie dokona rachunku sumienia i nie odprawi pokuty za wyrządzone ludziom zło. Następnie przykryli go śmiertelną koszulą i zniknęli. Brat Gerhard był tym nocnym widzeniem duchów niemało przerażony. Nocne ostrzeżenie potraktował poważnie. Postanowił odmienić swoje życie. Po kilku dniach po opisanym zdarzeniu wyprawił się do Prus, wstąpił do Zakonu Niemieckiego w Malborku i złożył tam wymagane śluby zakonne. Odtąd aż do swojej śmierci prowadził jako brat zakonny życie w skromności, umartwieniu i pobożności. Cieszył się wielkim poważaniem wśród współbraci i przełożonych zakonu. Po śmierci ubrano jego ciało w tajemniczą koszulę śmiertelną i pochowano w grobowcu na placu cmentarnym dla rycerzy zakonnych w Malborku. 

 

Legenda o bracie zakonnym Glisbergu

Glisberg był brałem zakonnym w Dzierzgoniu w okresie rządów wielkiego mistrza Zakonu Niemieckiego Poppo z Osterny. Odznaczał się on wielką walecznością. W walce przeciwko Litwinom poniósł jednak bohaterską śmierć. Zanim zginął, żył zawsze w świętości i jego pobożność budziła wielki podziw. Przed wyruszeniem do walki z wrogimi Litwinami wziął brat Glisberg najpierw udział w uroczystej mszy świętej odprawionej w Wielki Piątek w miejscowym kościele zamkowym. Księża zakonni umieścili w kościele na niewielkim podwyższeniu krzyż z figurą Zbawiciela, aby w czasie trwania mszy świętej bracia zakonni mogli do niego kolejno przystępować i pocałunkiem oddać Mu należną cześć. W chwili gdy brat Glisberg podszedł do Św. Krzyża i chciał się pochylić, aby złożyć pocałunek na czole Zbawiciela, ręce ukrzyżowanego Chrystusa uwolniły się nagle z gwoździ, aby go objąć. Pokorny sługa Boga brat Glisberg wzbraniał się przeciwko temu, mówiąc: "O Panie, nie wypada, abyś obejmował tak wielkiego grzesznika, który nie jest wcale godzien Twojej miłości!". 

 

O Gdanisku

 

Potężna wieża połączona wysokim arkadowym mostem z Zamkiem Wysokim to dawna ubikacja (gdanisko) jak i baszta obronna. Mogła ona jednak pełnić również inne funkcje. W czasach gdy komturem był Eberhard von Pappke na zamku przebywało dwóch nieco ekscentrycznych braci. Herman był okropnym grubasem, natomiast Willy potwornym chudzielcem. Obaj wykazywali niebywała skłonność do żartów i wygłupów, a na polu walki obaj nie wykazywali się szczególna odwagą. Niemniej byli bardzo lubiani przez braci zakonnych, z wyjątkiem komtura, który nie mógł ich ścierpieć, i który nakładał na braci różne kary, nie przynoszące jednak żadnych rezultatów. Pappke obawiał się że swoją błazenadą zarażą innych zakonników. Pewnego dnia, gdy Herman i Willy zniknęli przypomniano sobie, że ostatni raz słyszano ich przedrzeźniania i śmiechy dochodzące z gdaniska. Nigdy więcej już ich nie widziano a dla wszystkich stało się jasne, że to komtur kazał pozbyć się niewygodnych braci. Gdanisko było idealnym do tego miejscem. Od tej pory fosa pod gdaniskiem pochłonęła ponoć jeszcze wiele ofiar. Delikwenta upijano, a następnie, gdy szedł za potrzebą do gdaniska otwierała się zapadnia i jego ciało znikało bez śladu w fosie.

 

O ostrzale Letniego Refektarza

 

Rzecz działa się podczas oblężenia Malborka rozpoczętego 10 dni po bitwie pod Grunwaldem w 1410 r. Wojska Jagiełły nie dysponowały wystarczająco dużą ilością piechoty do szturmowania tak potężnej twierdzy. Ograniczono się więc do zablokowania dostaw żywności i ostrzału z artylerii, licząc na poddanie się obrońców z dopiero co pobitego zakonu. Krzyżacy jednak zmobilizowani przez komtura ze Świecia Henryka von Plauen nie zamierzali się poddać. Zdobycie zamku wcale się więc nie przybliżało, a sytuacja polskich oddziałów pogarszała się na skutek braku zaopatrzenia i szerzących się chorób. W końcu postanowiono posunąć się do podstępu. Plan krzyżackiej warowni był w dużym stopniu znany i wiedziano o specyficznej konstrukcji Letniego Refektarza. Dzięki pojedynczemu filarowi podtrzymującemu strop, mógł on stać się przy sprzyjających okolicznościach grobowcem całej starszyzny zakonnej, bez której obrona zamku nie byłaby możliwa. Sprowadzono więc wielką bombardę i posłużono się polskim agentem usługującym Krzyżakom. Gdy w Letnim Refektarzu odbywało się codzienne zebranie, sługa wystawił przez okno kolorową czapkę, co było znakiem dla obsługi potężnego działa. Narada Krzyżaków została przerwana potężnym hukiem a zaraz potem rozprysły się witraże i do sali wpadła wielka kula. Niestety chybiono o włos i kula minęła podporę i rozbiła tylko posadzkę. Komtur Henryk von Plauen uznał to za cud, bo celny pocisk z pewnością doprowadziłby do zwalenia się refektarza. Wydarzenie to utwierdziło Krzyżaków w przekonaniu, że Opatrzność nigdy nie zezwoli na upadek zakonu. Komtur nakazał więc wmurować kawałek pocisku w ścianę razem z pamiątkową tabliczką, aby każdy kto na nie spojrzy wiedział, że Malborka nie da się zdobyć a zakonu pokonać. Pocisk na ścianie refektarza można zobaczyć do dzisiaj, niestety tabliczki, która mogła...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin