G 01 T A5.doc

(5935 KB) Pobierz
Tytus Groan




Mervyn Peake

Tytus Groan

Trylogia Gormenghast Tom 1

 

Przekład i posłowie do Tytusa Groan: Jadwiga Piątkowska

Ilustracje Autora

Tytuł oryginalny Titus Groan.

Wydanie oryginalne 1946

Rok pierwszego wydania polskiego: 1982

 

Mervyn Peake urodził się w Chinach 9 lipca 1911. Swój pierwszy zbiorek wierszy Shapes and Sounds opublikował w 1941 r. Za wiersz The Glassblowers i powieść Gormenghast otrzymał w 1950 r. nagrodę fundacji Heinemanna, przyznawaną przez Królewskie Towarzystwo Literatury. Był także Peake ilustratorem wielu klasycznych pozycji z literatury angielskiej, np. Alicji w krainie czarów. Zmarł 17 listopada 1968.

Tytus Groan (1946) jest pierwszą powieścią z trylogii opisującej losy hrabiego Gormenghast, jednakże właśnie w pierwszej części Peake osiąga perfekcję w kreowaniu fikcji literackiej popartej wielką wrażliwością plastyczną. Książka wychodzi daleko poza normalną codzienną rzeczywistość, akcja trzyma nas w napięciu, zadziwia i bawi. Postacie są niezwykłe, tło akcji fantastyczne i niemal wszystko w dziele Peake’a mogłoby się wydawać ekscentryczne, gdyby nie dziwne poczucie rzeczywistości przebijające przez groteskowe, przerażające rekwizyty szalonego zamku Gormenghast.

 

* * *

 

 

 

 

Czy lubisz skubać mięso? Czy wolisz na niebie

Ujrzeć człowieka, który przemówi do ciebie?

BUNYAN

 

 

SALA KOLOROWYCH RZEŹB.

Gormenghast, to znaczy właściwe zbiorowisko kamienia, sam w sobie odznaczałby się niejaką okazałością architektury, gdyby można było zignorować domieszkę owych nędznych domostw, które roiły się jak zaraza wokół zewnętrznych murów. Rozciągały się one po pochyłości ziemi, każde na poły na swym sąsiedzie, dopóki, powstrzymane przez wały zamkowe, najbliższe z owych lepianek nie uchwyciły się potężnych murów, przyssawszy się do nich jak pijawki. Według starodawnego prawa, domostwom owym zezwolono na tę chłodną zażyłość z górującą ponad nimi warownią. O każdej porze roku na ich nierówne dachy padały cienie nadwerężonych czasem przypór, wyszczerbionych i wyniosłych wieżyczek, i najogromniejszy z nich, cień Wieży Krzemieni. Wieża owa, nierówno upstrzona czarnym bluszczem, wznosiła się jak okaleczały palec z pięści węźlastych budowli i wskazywała bluźnierczo ku niebu. Nocą sowy czyniły z niej rozbrzmiewające echem gardło; w dzień stała niema, rzucając długi cień.

Mieszkańcy owych zewnętrznych siedlisk rzadko obcowali z tymi, którzy zamieszkiwali wewnątrz murów, oprócz chwili, gdy w pierwszy poranek czerwcowy każdego roku cała ludność glinianych lepianek miała prawo wstępu na teren zamku, by przedstawić drewniane rzeźby, nad którymi pracowali w ciągu roku. Rzeźby owe, pomalowane w dziwne kolory, wyobrażały zazwyczaj ludzi lub zwierzęta, potraktowane w osobliwy, bardzo stylizowany sposób. Rywalizacja, by przedstawić najlepszą rzecz, była ostra i zajadła. Cała namiętność tych ludzi, gdy wygasły już dni miłości, skierowała się ku wytwarzaniu drewnianych rzeźb, a w gmatwaninie chat u podnóża zewnętrznych murów żyło ze dwudziestu utalentowanych rzemieślników, którzy jako czołowi rzeźbiarze chlubili się miejscem pośród cieni.

W pewnym miejscu po wewnętrznej stronie Zewnętrznych Murów, kilka stóp od ziemi, ogromne kamienie, z których zbudowano mur, wystawały tworząc potężny występ ciągnący się od wschodu ku zachodowi przez dwieście lub trzysta stóp. Owe sterczące kamienie pomalowano na biało, i na nich to właśnie w pierwszy czerwcowy poranek każdego roku ustawiano rzeźby, by ocenił je hrabia Groan. Prace uznane za najdoskonalsze, a nie było ich nigdy więcej niż trzy, kierowano następnie do Sali Kolorowych Rzeźb.

Stojąc nieruchomo w ciągu dnia, owe barwne przedmioty, których fantastyczne cienie przesuwały się i wydłużały na murze z godziny na godzinę w miarę ruchu słońca, wydzielały pomimo barw coś w rodzaju ciemności. Powietrze pomiędzy nimi nabrzmiewało zazdrością i pogardą. Rzemieślnicy stali wokół jak żebracy, ich rodziny zbijały się w milczące grupki. Byli niezdarni i przedwcześnie postarzali. Żadnego blasku.

Rzeźby, które nie dostąpiły wyboru, palono tego samego wieczoru na dziedzińcu pod zachodnim balkonem Lorda Groan, który zwykł stać tam podczas palenia milcząco pochylając głowę jakby z bólem, następnie zaś, gdy gong wewnątrz uderzył po trzykroć, wynoszono na światło księżyca trzy rzeźby, które uniknęły płomieni. Stawiano je na balustradzie balkonu przed oczy tłumu na dole, a Lord Groan wywoływał ich twórców. Gdy ci ustawili się tuż poniżej miejsca, gdzie stał, hrabia zrzucał im tradycyjne zwoje pergaminu, które, jak to stwierdzały pisemnie, dawały tym ludziom prawo spacerowania po blankach ponad ich domostwami co drugi miesiąc przy pełni księżyca. W takie właśnie noce z okna w południowej ścianie Gormenghast można było śledzić malutkie postaci w świetle księżyca, które dzięki swym zdolnościom zdobyły ten tak upragniony zaszczyt, błądzące wzdłuż murów.

Z wyjątkiem dnia rzeźb oraz swobody dozwolonej jedynie najwybitniejszym nie było żadnej innej okazji, by ci, którzy mieszkali wewnątrz murów, poznali ludzi „z zewnątrz”, ani też nie interesowali oni świata „wewnętrznego”, jako zanurzeni w cień wielkich murów.

Byli ludźmi niemal zapomnianymi: plemieniem, o którym przypominano sobie ze zdziwieniem lub z poczuciem nierzeczywistości jakby powracającego snu. Jedynie dzień rzeźb wyprowadzał ich na światło dzienne i budził wspomnienia dawnych czasów. Bowiem ceremonia odbywała się zawsze, dokąd sięgał pamięcią nawet Nettel, osiemdziesięcioletni starzec mieszkający w wieży ponad rdzewiejącą zbrojownią. Niezliczone rzeźby obróciły się w popiół zgodnie z prawem, lecz te wybrane nadal przechowywano w Sali Kolorowych Rzeźb.

TG_01

W sali tej, biegnącej wzdłuż górnego piętra północnego skrzydła, panował kustosz, Rottcodd, który, ponieważ nikt nie odwiedzał pomieszczenia, większą część życia spał w hamaku umieszczonym w odleglejszym jej krańcu. Nie słyszano jednak, by pomimo drzemki wypuścił z dłoni miotełkę z piór; miotełkę, z pomocą której wykonywał jedną z dwóch regularnych prac, niezbędnych w tej długiej i cichej sali, mianowicie strzepywał kurz z Kolorowych Rzeźb.

Prace te niewiele go interesowały jako piękne przedmioty, lecz jednak wbrew sobie przywiązał się w jakiś bliski sposób do paru rzeźb. Był bardziej dokładny przy odkurzaniu Szmaragdowego Konia. Czarno-oliwkowa Głowa, stojąca naprzeciwko, oraz Cętkowany Rekin miały szczególne względy. Nie było jednakże rzeźby, na której mogłaby się uzbierać warstwa kurzu.

Wkraczając o siódmej godzinie, latem czy zimą, rok po roku, Rottcodd zdejmował surdut i wsuwał przez głowę długi szary chałat, który spływał mu bezkształtnie do kostek. Miał zwyczaj, zatknąwszy miotełkę z piór pod pachę, rozglądać się bystro ponad okularami po długiej sali. Czaszkę miał ciemną i małą jak pordzewiała kula z muszkietu, a jego oczy za połyskiwaniem okularów były bliźniaczymi miniaturami głowy. Wszystkie trzy poruszały się bezustannie, jakby chcąc zadośćuczynić za czas spędzany we śnie, głowa kiwała się mechanicznie z boku na bok, gdy pan Rottcodd kroczył, oczy zaś, jakby naśladując rodzinne strony, do których przynależały, rozglądały się tu i tam na niczym się nie zatrzymując. Rozejrzawszy się szybko ponad okularami tuż po wejściu i powtórzywszy tę czynność rozglądając się po północnym skrzydle po spowiciu się w chałat, Rottcodd miał zwyczaj wysuwać miotełką z piór spod lewej pachy i wzniósłszy tę broń, sunął bez zwłoki ku najbliższym rzeźbom po prawej stronie. Sala ta, znajdująca się na najwyższym piętrze północnego skrzydła, nie była właściwie salą, a przypominała raczej poddasze. Jedyne okno znajdowało się w jej odległym końcu, naprzeciwko drzwi, przez które wchodził Rottcodd z górnych części budynku. Dawało ono niewiele światła. Okiennice były niezmiennie opuszczone. Salę Kolorowych Rzeźb oświetlało w dzień i w nocy siedem wielkich kandelabrów zawieszonych u sufitu w odstępach dziewięciu stóp. Nie dopuszczano, by świece zgasły lub choćby skwierczały, a Rottcodd osobiście doglądał ich wymiany przed udaniem się na spoczynek o dziewiątej wieczór. Zapas białych świec znajdował się w niewielkim ciemnym przedpokoju za drzwiami sali, gdzie trzymano również w pogotowiu chałat Rottcodda, ogromną, pobielałą od kurzu księgę odwiedzin oraz drabinę. Nie było tam krzeseł ani stołów, ani żadnych mebli poza hamakiem przy oknie, gdzie sypiał pan Rottcodd. Podłoga z desek była biała od kurzu, który, tak pracowicie strzepywany z rzeźb, nie znalazł innego miejsca i uzbierał się grubo jak popiół, gromadząc się szczególnie w czterech rogach sali.

Machnąwszy przy pierwszej rzeźbie po prawej stronie, Rottcodd posuwał się mechanicznie wzdłuż długiego szeregu barwy, zatrzymując się na chwilę przed każdą rzeźbą, przebiegając po niej oczyma i kiwając znacząco głową, zanim użył swej miotełki z piór. Rottcodd nie był żonaty. Pewna powściągliwość z jego strony, a nawet nerwowość, stawały się oczywiste przy pierwszym spotkaniu, a panie ogromnie się go bały. Wiódł więc żywot idealny, samotnie spędzając dnie i noce na długim poddaszu. Jednak od czasu do czasu, z jakiegoś powodu, zjawiał się niespodziewanie służący lub ktoś z rodziny i zaskakiwał go pytaniem dotyczącym rytuału, potem zaś kurz znowu osiadał w sali i na duszy pana Rottcodda.

O czym dumał, leżąc w hamaku z ciemną podłużną głową wtuloną w zgięcie ramienia? O czym śnił, godzina po godzinie, rok po roku? Trudno przypuszczać, by snuły mu się jakieś wielkie myśli lub - pomimo rzeźb, których barwne szeregi wznosiły się ponad kurzem w zwężającej się perspektywie niby gościniec dla cesarza - by Rottcodd próbował wykorzystać swe osamotnienie; raczej cieszył się samotnością dla Niej Samej, gdzieś w głębi lękając się intruza.

Pewnego parnego popołudnia istotnie przybył gość, by przeszkodzić Rottcoddowi, gdy ten spoczywał głęboko w hamaku, gdyż sjestę przerwało mu poszczekiwanie klamki, co najwidoczniej zastosowana w miejsce powszechniejszego zwyczaju pukania do drzwi. Dźwięk rozbrzmiał wzdłuż długiej sali, po czym osiadł w drobnym pyle na deskach podłogi. Światło słoneczne wciskało się pomiędzy wąskie szczeliny okiennicy. Nawet w takie gorące, duszne i niezdrowe popołudnie okiennice były opuszczone, a światło świec napełniało salę dziwacznym blaskiem.

TG_02

Na dźwięk pobrzękiwania klamką Rottcodd usiadł gwałtownie. Wąskie wiązki pełnego pyłków światła, przeciskając się przez okiennice, przekreślały jego ciemną głowę blaskiem zewnętrznego świata. Gdy pochylił się nad hamakiem, blask zawirował mu na barkach, a oczy przemknęły po drzwiach, wciąż powracając po szybkich i stromych wędrówkach do poruszeń klamki. Pochwyciwszy miotełkę z piór w prawą rękę, Rottcodd zaczął posuwać się wzdłuż barwnej alei, a jego stopy przy każdym kroku wzbijały obłoczki kurzu. Gdy wreszcie dotarł do drzwi, klamka przestała drgać. Opuściwszy się nagle na kolana, umieścił prawe oko przy dziurce od klucza, a opanowawszy wahania głowy i błądzenie lewego oka (które wciąż próbowało przemykać po ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin