Legendy Brodnicy,Górzna i Lidzbarka Welskiego,kuj-pomorskie.doc

(142 KB) Pobierz
Legendy Brodnicy

Legendy Brodnicy

 

Legenda o herbie brodnickim     (1)

Dawno, dawno temu, w XII wieku tam, gdzie dzisiaj jest Brodnica, na lewym brzegu Drwęcy stało kilka lepianek. Ich mieszkańcy wiedli spokojne wiejskie życie z dala od najeźdźców i chorób. Jednak pewnego dnia do Brodnicy wkroczyła wroga armia pokonując mokradła i bagna, które były w tych regionach bardzo częste. Armia przyszła prawym brzegiem Drwęcy i zobaczyła, że lepianki, stoją na drugim brzegu. Na początku chcieli przerzucić błyskawiczny most. Do tego celu miały służyć topole, rosnące wzdłuż całej rzeki, aż do Torunia. Jednak ten pomysł im nie wyszedł. Postanowili więc przeprawić się na drugą stronę, na swoich rumakach. Dziewięćdziesiąt dziewięć ze stu żołnierzy przeprawiło się bez problemu. Niestety jeden rycerz trafił na prąd, który porwał go razem z koniem. Ponieważ była to wiosna, poziom wody był naprawdę wysoki. Woda porwała rycerza i niosła go aż na skraj wsi. Tam wpadł w wir i zaczął tonąć. Jednak tuż przed całkowitym zatonięciem wyciągnął prawą dłoń na znak pożegnania. Po tym geście skonał. Minęło kilkadziesiąt lat. Założono w tym miejscu miasto Brodnica. Z czasem prawa dłoń stała się herbem tego miasta, a niespokojny duch rycerza błąka się po starych uliczkach centrum.

Legenda o herbie brodnickim  (2)

Dawno temu, w Średniowieczu założono miasto Brodnica. W tych czasach każde miasto w Polsce miało osobne prawo, walutę, wojsko i wiele innych rzeczy. Pewnego dnia w mieście pojawił się nieznajomy przybysz z Rusi. Był zbrodniarzem znanym w całej Europie z wielu licznych kradzieży. Okradał dwory królewskie i ich letnie rezydencje. Więc skąd on się wziął w Brodnicy? Przecież nie było tam ani letnich rezydencji, ani tym bardziej dworu królewskiego. Powód był prosty. Ówczesny król Polski Kazimierz Odnowiciel odbywał wojnę z Rosją, szedł do niej i zrobił sobie postój w Brodnicy. Progowiew wiedział o tym i postanowił ukraść mu berło. Planował to zrobić w nocy o godzinie dwudziestej trzeciej. Wszystko poszło jak z płatka. Ukradł berło i zaczął uciekać w kierunku jedynego wyjścia z miasta, czyli Bramy Chełmińskiej. Jednak tam natrafił na straże. Zatrzymały one złodzieja i za karę odcięli mu prawą dłoń. Stąd wziął się herb Brodnicy - prawa dłoń na czerwonym tle. Czerwone tło oznacza krew. Progowiew został pochowany na podgrodziu, w okolicach dzisiejszej ulicy Przykop. Błąka się teraz po okolicznych uliczkach i czeka, aż do Brodnicy zawita władca Polski.

Legenda o herbie brodnickim (3)

Dawno, dawno temu w mieście Brodnica było ogromne zamieszanie. Miał przybyć na kontrolę polityki wewnętrznej państwa polskiego król. Wszystko zostało przygotowane perfekcyjnie. Na zamku były przygotowane cztery armaty, które miały wystrzelić, kiedy król przybył do miasta. Na dachu kościoła farnego były umieszczone prymitywne fajerwerki, które były tylko po to, żeby król wiedział, że miasto rozwija się pod względem technologicznym. Nikt z ówczesnych mieszkańców tej okolicy nie lubił króla, gdyż dwadzieścia lat temu przyłączył Brodnicę razem z innymi miastami do Prus. Stało się tak, po podpisaniu pokoju w Grudziądzu, na mocy którego te tereny miały należeć do Prus. Na szczęście dziesięć lat temu król nie wytrzymał i przyłączył te tereny do Polski. Brodnica słynęła w tych czasach z niewyobrażalnej gościnności. Wpuszczała do miasta wszystkich, nawet obcokrajowców i uciekinierów z więzienia. Dlatego ludzie przybywali do niej tłumami. Jednak przybycie króla trzeba było uczcić wyjątkowo. Dlatego dodatkowo na Bramie Chełmińskiej, która była jedyną bramą w murach miasta umieszczono napis "Witaj królu w naszych skromnych brodnickich progach". Wszystko poszło zgodnie z planem. Król przybył i był oszołomiony gościnnością brodniczan. Na pamiątkę ufundował herb miasta - prawą dłoń, która miała symbolizować gościnność.

Legenda o duchu komtura

Dawno temu, na początku XV wieku w Brodnicy mieściła się siedziba komtura krzyżackiego. Mieściła się ona na Zamku Krzyżackim. Była bogato zdobiona i nowoczesna.Cały Zakon Krzyżacki szykował się wtedy do bitwy pod Grunwaldem, która miała zadecydować o losach Polski i Krzyżaków. Komturowie razem ze swoim wojskiem byli wysyłani na bitwę, podczas gdy w zamkach zostawała nieliczna straż na wieżach obserwacyjnych. Bitwa miała się pierwotnie odbyć trochę dalej na północ, ale Krzyżacy wcześniej natrafili się na wojska polskie.Do bitwy doszło piętnastego lipca 1410 roku. Niestety król Polski Władysław Jagiełło rozgromił armię krzyżacką, ale kilku komturów uszło z życiem. Między innymi brodnicki. Powracał on z bitwy bardzo długo, gdyż po drodze zatrzymywał się kilka razy. Był bardzo ranny i wyczerpany. Jednak pod wpływem wewnętrznych ambicji dojechał na koniu do zamku i ogłosił, że krzyżacka potęga się sypie. Musiał się bardzo zmęczyć, ponieważ wszedł na sam szczyt wieży, gdyż tylko tam stacjonowali ludzie. Po ogłoszeniu złej nowiny skonał. Pochowano go w kaplicy zamkowej.Stąd wzięła się tradycja. Co rok piętnastego lipca duch komtura wjeżdża na koniu na wieżę i na szczycie krzyczy, że krzyżacy przegrali bitwę pod Grunwaldem.

Legenda o Annie Wazównie

Dawno temu w Szwecji przyszła na świat córka króla Szwecji Karola IX Wazy Anna Wazówna. Miała brata Zygmunta III króla Polski.Kiedy dorosła sprowadziła się do Polski. Zaczęła się kształcić. Po kilku latach władała biegle kilkoma językami. Mimo że była wyznania protestanckiego, tolerowała inne religie. Najbardziej lubiła uprawiać rośliny. Hodowała między innymi Buki, Topole, Dęby, Tulipany, Róże, Bratki i dużo innych roślin. Mieszkała w Pałacu, wybudowanym specjalnie dla niej. Dziś ten pałac nosi imię Anny Wazówny. Swoje roślinki hodowała w miejscu, gdzie dzisiaj znajduje się Park Chopina. Miała dwa domy: Brodnicę z Pałacem i Golub Dobrzyń z zamkiem. Przebywała po równo tu i tu. Na wiosnę i lato przenosiła się do Brodnicy i uprawiała ogródek, a na jesieni i w zimę znajdowała się w Golubiu i dokształcała się.Anna Wazówna zmarła nagle i w niewyjaśnionych okolicznościach. Pochowano ją na początku w piwnicach Zamku Krzyżackiego w Brodnicy. Później dokonano ekshumacji zwłok i została pochowana w Toruniu.Do dziś jej duch w księżycowe noce przebywa raz na balkonie Pałacu, a raz na szczycie Zamku Krzyżackiego.

Legenda o brodnickim rynku

Dawno, dawno temu gdy Bóg urządzał ziemie. Wziął narzędzia i chciał nauczyć ludzi budować. Jednak okazało się, że nie każdy człowiek może nauczyć się tego fachu. Pan Bóg odróżnił tych ludzi od innych i nazwał ich murarzami. Tak mu się spodobali, że zaczął chodzić po świecie i gdzie mu się okolica spodobała tam zakreślał czworokąt rynku, a murarze wokół niego budowali miasto. Pewnego dnia Pan Bóg przybył nad dolinę, gdzie Drwęca płynie zakolem. Tak mu się spodobała ta okolica, którą stworzył, że wybrał się na spacer aby zobaczyć jaki piękny skrawek ziemi udało mu się zrobić. Tymczasem nad dolinę Drwęca zawędrowali ludzie. Zauważyli, że nie ma Pana Boga ale niedaleko Drwęcy leży jego kielnia. Długo rozmyślali co to ma znaczyć, wreszcie doszli do wniosku, że Pan Bóg zostawił im znak aby naokoło kielni - jako naokoło klasycznego czworokątnego rynku zbudować miasto. Nie gadając już za dużo zabrali się do pracy i wkrótce skończyli.Wnet Pan Bóg wrócił ze spaceru i zobaczył że murarze naokoło Jego kielni zbudowali miasto i wezwał do siebie Archanioła Michała, który był najmądrzejszy ze wszystkich aniołów. Zapytał anioła jak ludzie nazwali to miasto z dziwnym rynkiem pośrodku. Archanioł odpowiedział, że nazwali je Brodnica. Wtedy Pan Bóg kazał przekazać ludziom, że kształtu rynku nie mają zmieniać i niech ten unikalny plac będzie znakiem dla przyszłych mieszkańców Brodnicy, aby nie marnowali czasu, który im Bóg dał, a życie swoje spędzili na ciężkiej pracy.

 

Legenda o obrazie z brodnickiej fary


Jest w naszym mieście budowla, która od setek lat skupia na sobie wiele serdecznych uczuć pokoleń brodnickich mieszczan. I nic w tym dziwnego! Przecież większość z nich tu właśnie zaczynało i kończyło swoje katolickie życie, tu zostawiali swoje nadzieje, troski, prośby, błagania, słowa podzięki czy uwielbienia dla Najwyższego. Tu przez krótkie chwile modlitewnej ekstazy pozostawiali świat realny daleko za sobą.

Tu troskliwi rodzice przynieśli malutkie dziecko, aby przez chrzest mogło zacząć swoje życie z Bogiem. Pamiętasz? Przy tym ołtarzu przyjąłeś pierwszy raz komunię świętą, tamten klęcznik ścisnęły kolana nowożeńców. Tu kiedyś – może zresztą już niedługo odprowadzą nas przyjaciele na ostatnią naszą mszę...Wysoko na nad głową gotycki strop, a przestrzeń między nim a tobą wypełniona aurą, w której więcej uczucia niż powietrza. Modlitwą przesiąknięta niemal każda cegła.

Świątynia. Stoi fara, niemy świadek burzliwej historii miasta. Tkwi w jego sercu (a może nim jest?) dostojna, od wieków wciąż taka sama, spokojna, niezmienna jak nasza wiara.W północnej, dolnej części brodnickiej fary, obok zamurowanego okna ostrołukowego, po lewej stronie od głównego wejścia znajduje się płycina o kształcie elipsy, a w niej ledwo dziś widoczne resztki malowidła z tronującą Matką Boską z Dzieciątkiem.Nie wiadomo kto był autorem tego malowidła ani kiedy dokładnie powstało. Przypuszcza się, że nieznany artysta namalował ów fresk około połowy XIV wieku, a więc jest tak stary jak sama świątynia. Najprawdopodobniej powstanie obrazu ujęto w planie architektonicznym lub później wykonano w trakcie budowy kościoła, bo po cóż zostawiono by na zewnętrznej ścianie ową elipsowatą płycizną w profilowanym obramieniu i starano się zabezpieczyć ją daszkiem (po których to staraniach pozostał trójkątny zarys na murze?)Z jakichś powodów fundatorzy kościoła chcieli, aby to szczególne dzieło malarskie stało się jego nieodłączną częścią. W ówczesnym czasie freski dość rzadko umieszczano na zewnętrznych, elewacyjnych ścianach budowli sakralnych. Mury kościołów starano się upiększać finezyjnymi nieraz układami cegieł tworzących gzymsy albo ozdobnymi, strzelistymi zwieńczeniami szczytów, blanków czy też poprzez tworzenie wzorów geometrycznych z cegły zendrówki. Dlatego też obraz brodnickiej fary musiał mieć dość wyjątkową inspirację. Prawdopodobnie był czymś więcej, niż tylko architektoniczną ozdobą. Jaka myśl towarzyszyła umieszczeniu wizerunku Matki Boskiej na zewnątrz świątyni? Dlaczego umieszczono go właśnie w tym miejscu, a nie na przykład nad głównym wejściem, gdzie mógł być doskonale widoczny? Właśnie w trakcie takich rozważań przypomniała mi się pewna historia, którą usłyszałem przed wieloma laty z ust mojego ojca. Pewnego dnia postawił mnie naprzeciw wspomnianej płycizny i zapytał, co widzę. Pamiętam, że spojrzałem wówczas we wskazanym kierunku, ale oprócz płatów sfatygowanego tynku w ceglanej obwódce nic szczególnego nie dostrzegłem. Ojciec uniósł mnie nieco i kazał przyjrzeć się jeszcze raz, uważnie... Doznałem olśnienia. Na owych postrzępionych płatach tynku ukazał się moim oczom kontur, a potem malowana ongiś żywymi kolorami postać Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Zamarłem z wrażenia. Dziś jeszcze, gdy patrzę na to miejsce, ogarnia mnie dziwny dreszcz i lekkie wzruszenie, choć przecież legenda obrazu jest dość zwyczajna w treści. Ot, takie sobie bajanie.

Dawno, dawno temu, gdy nie było tu jeszcze zamku ani miasta, dotarł nad Drwęcę pobożny mnich w towarzystwie jakiegoś znacznego rycerza krzyżackiego. Znaleźli gościnę w drewnianej warowni „na Michałowie”, która w ówczesnych czasach często musiała stawiać czoło zbójeckim napadom pogańskich Prusów. Tej nocy, gdy podróżni właśnie mieli udać się na spoczynek, silniejszy niż zwykle oddział pogan wpadł do gródka. W krótkim czasie napastnicy zdobyli umocnienia, a obrońców niemal wycięli do nogi.

Wśród kilku prawie cudem ocalonych znaleźli się mnich i ów Krzyżak. Obaj postanowili to niezwykłe szczęśliwe ocalenie upamiętnić, a zatem ,gdy kilka lat później, na prawym brzegu Drwęcy przystąpiono do budowy kościoła pod wezwaniem św. Katarzyny, mnich, który był jednym z fundatorów, nakazał umieszczenie na zewnętrznej ścianie świątyni, po lewej stronie od głównego wejścia, fresku przedstawiającego Tronującą Matkę Boską z Dzieciątkiem jako wotum za szczęśliwe wyratowanie z opresji.Krzyżak, gdy tylko został dowódcą rycerskiej załogi brodnickiej twierdzy, wprowadził zwyczaj, że każdy rycerz wyruszający na wyprawę przeciwko poganom, podjeżdżał na koniu do obrazu Matki Boskiej i dotykał go mieczem, niejako poświęcając oręż. Zdarzało się nieraz, że przez nieuwagę, wzruszenie czy zbytni pośpiech ostrze miecza zarysowało farbę na fresku. Wyraźne ślady takiego postępowania możemy oglądać do dziś, o czym łatwo naocznie się przekonać.

 

Legenda o ufundowaniu klasztoru w Brodnicy


Już drugi kwadrans pani Rozalia Pląskowska okręcała swoją postać przed dużym, kryształowym lustrem i nijak nie mogła się zdecydować czy piękną srebrną broszę przypiąć z lewej, czy z prawej strony swej najnowszej przepysznej sukni. „Żeby mi tu chociaż jaki przytomny doradca się pojawił” – westchnęła w duchu pani Rozalia i po raz kolejny bezradnym wzrokiem omiotła garderobę. Niestety, pan małżonek, w towarzystwie co bogatszych właścicieli podbrodnickich dóbr gonił właśnie lisa gdzieś po kniejach albo – co pewniejsze – swawolił w najlepsze z kielichem w ręku, zaś wiecznie zajęta służba absolutnie nie nadawała się do roli arbitra. Została jedynie ta mała Dorotka, co za panią dobrodziejką chodziła krok w krok, a teraz stojąc w progu przyglądała się łapczywie, aż jej oczy świeciły pod gęstą grzywą płowych włosów. Lecz cóż tam Dorotka mogła wiedzieć o strojach, skoro jeszcze dzieckiem była? Na dodatek dzieckiem z prostego ludu. Wzięła ją do siebie pani Rozalia, kiedy oboje rodzice dziewczynki nieszczęśliwie zeszli z tego świata, a dziadek małej, który swego czasu znaczne miał zasługi u Pląskowskich, uprosił, aby „Dosiekę” u pani starościny do służby przysposobić”. Pani Pląskowska z rezygnacją spojrzała na Dorotkę: - Nooo...? I jak ci się podobam, moja Dosiu? Rozpromieniona dziewczynka już miała coś powiedzieć, gdy nagle ciszę wczesnego wieczoru zakłócił jakiś nadzwyczajny hałas na dziedzińcu, do którego efektownie przyłączył się wściekły jazgot brytanów, zwykle leżących leniwie tuż przy bramie. Pani Rozalia podeszła do okna i wyjrzawszy przez nie dostrzegła, iż tuż przed dom zajechała lekka, odkryta kolasa Żyda Bela. To mogło oznaczać tylko jedno – nowe stroje, szale, pachnidła, cuda! Starościna jak uskrzydlona zbiegła na parter. Żyd tymczasem zdołał już wygramolić z kolasy znaczną część swojego potężnego ciała, końcówką bata utrzymując szczekające psy w bezpiecznej odległości. Te, po pierwszym ataku dość szybko dały spokój, jakby przypominając sobie, że Ebel zagląda tu tak często, iż stał się niemal stałym gościem. Widząc wychodzącą kobietę, Żyd skłonił się tak nisko jak mu na to pozwolił jego brzuch, po czym rozłożywszy ręce donośnym głosem zawołał:
- Aj waj szliczności! Aj, aj wiosno! No i za co to biednemu Żydowi to szczęście panią starościnę Pląskowską spotykać?! Aj, aj, za co?! Chwalić Boga, widzę w zdrowiu, kwitnącą, szliczną! Gdzie ja tu na taki diament skromne suknie przywiozłem?! Szlepy chyba jestem, choć materiał cymes, a szycie, a skrojenie...- Dobrze, dobrze – niecierpliwie przerwała pani Rozalia – oboje wiemy, że to z twojego składu. Mów lepiej, co przywiozłeś naprawdę nowego.Tu żyd zrobił tajemniczą minę, niczym magik przed występem, podniósł palec w górę i uroczyście powiedział:
- Aj, co przywiozłem?! Cudo, cymes wyszukałem bakalia w swoim gatunku! Ba, przecie Ebel do tego domu tylko cymes wozi! Pierwsza jakość, a co tam mówię?! Nie ma i nie będzie drugich takich! Wykręcił się do kolasy i wyciągnął spore, acz dość płaskie pudło. Jednym ruchem zerwał opasującą je tasiemkę, otworzył wieko, po czym teatralnym gestem zaprezentował wnętrze pudła. Bieliły się w nim płaty misternych koronek, o tak przepięknych i niespotykanych w swym artyzmie wzorach, że pani Pląskowskiej aż dech zaparło w piersiach. Nabożnie, delikatnie ujęła jedną z nich, uniosła ku ostatnim promieniom zachodzącego słońca, tak że jego czerwonozłote refleksy jęły przetykać liczne ornamenty, to podkreślając, to uzupełniając wzór. Alians blasku bożej gwiazdy i dzieła rąk ludzkich w tym jednym momencie unobilitował zwykłą przecież rzecz do miary zjawiska
- Ależ...och, cudowne – starościna pieściła oczy.
Dosia, stojąca za swą dobrodziejką całkowicie uległa czarowi chwili i ocknęła się dopiero wtedy, gdy pani Rozalia zdecydowanym głosem oświadczyła:
- Biorę wszystkie!

***

Koronki, które jak twierdził Ebel, pochodziły aż z normandzkiego miasta Alencon, zawładnęły uwagą starościny. Nazajutrz przy pomocy Dorotki porozkładał je niemal na wszystkich sprzętach największego pokoju, aby móc jeszcze bardziej nacieszyć oczy ich widokiem. Podczas owego rozkładania dostrzegła, że niektóre z nich miały ubrudzone kurzem brzegi, co zapewne było skutkiem długiego ich transportu. Tak czy inaczej trzeba było je uprać, zaś Dosi powierzono rozwieszenie ich na sznurach. Dziewczynka była z tego niezmiernie zadowolona. Ba! Czuła się zaszczycona i dumna, toteż chwyciła stos upranych koronek i zaniosła je na łąkę, gdzie uprzednio dworski pachołek powbijał paliki, po czym odpowiednio rozciągnął konopne linki. Pasące się w pobliżu krowy tępym wzrokiem obserwowały, jak Dorotka zgrabnie wykonuje swoją pracę...

***

Zaledwie dwie godziny później potężne larum wstrząsnęło dworem, zaś wrzask pani Pląskowskiej – kto wierzy albo nie – docierał na brodnicki rynek. Stała się rzecz straszna – zginęły koronki!Ostatnią osobą, która miała je w ręku, była Dorotka i teraz nieszczęśliwa siedziała wciśnięta w kącik, zaś starościna waląc w nią na oślep jakąś szczotką do wycierania kurzu, wrzeszczała histerycznie: Ty dziewucho niewarta! Co zrobiłaś z moimi koronkami?! Gdzie je zaniosłaś, komu je dałaś?!... A może... A może sama ukradłaś, co?! Takie smarkate potrafią niejedno, kraść też! A masz ty wredny kocmołuchu! Kolejne uderzenia spadały na bidną główkę. Dosia tak się przelękła, że gdyby nawet chciała, to i tak ze ściśniętych piersi jednego słowa wydobyć nie mogła, więc płakała tylko, zasłaniając twarz rączkami.
Lecz jej milczenie jeszcze bardziej rozsierdziło panią Rozalię.
- Precz! – zawołała w końcu – precz stąd i nie pokazuj mi się więcej na oczy! Ty...złodziejko! Dorotka zebrawszy w sobie wszystkie siły, odepchnęła się od ściany i przez otwarte drzwi wybiegła na dziedziniec, a stamtąd przez łąkę, by zginąć w chaszczach porastających poszarpane brzegi Drwęcy.

Długo chodziła po nadrzecznych trawach, mokradłach, ścieżkach. Zraniona ciężkim oskarżeniem straciła poczucie rzeczywistości, tak że nawet wieczorne zimno i deszcz, który tymczasem zaczął padać, nie były w stanie jej obudzić z rozpaczliwej apatii, w jaką wpadło jej malutkie serce. „Złodziejka!” „Złodziejka!” – krzyczało coś w środku i ściskało bólem, z którym nie wiedziała jak walczyć. Szła przed siebie, nie wycierając już łez, nie zważając na chłód, na zapadający wieczorny zmrok. Znad rzeki poczęły unosić się mleczne kłęby oparów, cięte strumykami deszczu płynęły przy ziemi obłokami o dziwnych, wyszukanych kształtach...Wiem, co to? Dziwnie znajoma postać wynurzyła się z oparów i wyciągnąwszy przed siebie ręce w geście powitania sunęła w kierunku Dosi... Dotknęła je policzka... Dawno, dawno gdzieś w sercu zapisane wrażenie tego dotyku ożyło, wróciło... Ta delikatność, to bijące ciepło... Tak, tylko jedna osoba na świecie ją nim w ten sposób obdarzała:
- Mama? – szepnęła sierota. – Matulu kochana, jesteś... Tak wiele dni do ciebie tęskniłam, każdego dnia się modliłam... Wiedziałam, że kiedyś przyjdziesz do mnie, bo dziadunio mówił... Często mi o tobie opowiadał. Mówił, że czuwasz nade mną... Pamiętam, oboje z tatą zawsze byliście dla mnie dobrzy...
Przytuliła twarz do piersi matki.
- Już zostanę z tobą, nie dam ci odejść. Może mi zaśpiewasz, tak jak kiedyś nad kołyską, opowiesz o dobrym Panu Bogu, który kocha dzieci, o miastach, które miałam zobaczy...
Czuła matczyna dłoń leciutko gładziła jej włosy. Wszystko wróciła. Znów miała pięć lat, ciepły rodzinnym dom, pierś matki o mocną czułą, choć spracowaną dłoń ojca...Zanikał deszcz, zanikała noc, zanikały łzy, zanikały wszystkie troski tego świata. W sercu Dosi odrodził się świat, który kochała, a który wracał dziwnie realny. O, jest ich skromna izba. Siedzą we troje, śmieją się, są szczęśliwi... Lecz co to? Do izby wchodzi anioł, lekko bierze ich za ręce i prowadzi ku niezwykłemu światłu. Idą ochoczo, radośnie w daleką, nieznaną drogę, do tego cudownego blasku, który umierającym ludziom oświetla ostatnią drogę.

***

- Jaśnie pani! Jaśnie pani! – parobek darł się niemiłosiernie, biegnąc co sił przez dziedziniec. Starościna brodnicka odłożyła wstążki i wychyliła głowę przez okno.
- Nooo, co się stało, że tak drze gębę?! Przez ostatnie dwa dni była zła i rozdrażniona. Po pierwsze – zginęły jej wspaniałe , drogocenne koronki, po drugie – chyba zbyt pochopnie oskarżyła o ich kradzież Dorotkę, do której miała przywiązanie, a teraz nawet nie wie, gdzie ona jest. Hmmm... to już dwa dni.- Jaśnie pani! – pachołek ledwo mógł utrzymać rozsadzające go emocje – nasza najlepsza krowa padła!
- Mój Boże! Czym ten barbarus mi głowę zawraca!
- A bo zarządca kazał, żebym jaśnie pani powiedział!
Pani Rozalia zniecierpliwiona rozłożyła ręce.
- Masz ci! A cóż on, na głowę upadł? Zdechłą krową fatygę mi zadaje. Niech ją rozerżnie i co lepsze da psom, a resztę do dołu.
- Już pocięta...
- No to czego chcesz?
- A bo, proszę jaśnie pani, u niej w środku, tego... w krowich bebechach, to my resztki tych ładnych koronek, co pani od Żyda kupiła znaleźli – parobek rozłożył ręce. – Patrzta eno, głupie bydlę zeżarło te koronki i zdechło! Nie wiadomo, czy Pląskowska usłyszał ostatnie zdanie, bo wiadomość o tym, że drogocenne koronki już teraz na pewno przepadły na zawsze, i to w taki głupi sposób, odebrała jej świadomość. Ale nieporównywalnie gorsze dopiero miało nadejść. Oto wezwany do osłabionej starościny medyk z Brodnicy przyniósł straszliwą wiadomość, że rankiem kilku flisaków budujących nad Drwęcą nową przystań, odnalazło martwe ciało Dorotki...Nie przypuszczała pani Rozalia, że chwila bezmyślnego, niepohamowanego gniewu wyda tak tragicznym owoc. Sumienie paliło ją żywym ogniem. Sumienie paliło ją żywym ogniem. Gdy tylko wspomniała jak niegodnie i bezpodstawnie rzuciła ciężkie oskarżenie, jak zdeptał wrażliwość i godność małej sierotki, to natomiast niemal mdlała z ogromnego żalu. Mijały dni, a poczucie winy zamiast obsypywać się kurzem upływającego czasu, wciąż rosło, nieznośnym bólem nicowało świadomość. Nawet wypełnienie surowych pokut nakazanych przez kolejnych spowiedników nie przynosiło pani Pląskowskiej ulgi. Wówczas ktoś poradził starościnie, aby udała się do Grudziądza i odwiedziła tam franciszkanów, gdzie gwardianem był słynny z mądrych, a wyważonych sądów ojciec Wedanty. Gdy ten wysłuchał z uwagą relacji o całym wydarzeniu, zastanawiał się długo, aż w końcu doradził, aby majętna starościna za wyrządzoną krzywdę ufundowała w Brodnicy klasztor dla jakiegoś zakonu...

15 listopada 1751 roku król Polski August III przyjął prośbę Józefa i Rozalii Pląskowskich, niejako formalnie uzupełniając zgodę Urzędu Generalnego Zakonu Braci Mniejszych w Rzymie na powstanie kościoła i klasztoru franciszkanów w Brodnicy.
Wkrótce do naszego miasta przybyło trzech dzielnych, a zacnych zakonników: ojciec Jerzy Rudecki, ojciec Piotr Sosnowski oraz brat Rajmund Kreczmann. Zaczęła się wspaniała historia pobytu franciszkanów na brodnickiej ziemi.
Ale to już całkiem inna opowieść.

 

Legendy z Górzna, kuj.-pomorskie

 

LEGENDA O KOPCU W GÓRZNIE

 

Za kościołem parafialnym w Górznie, na stoku wzniesienia nad jeziorem Górzno znajduje się płaskowzgórze po dawnym zamku biskupim. Z miejscem tym, zwanym Kopcem, związana jest legenda.

Wiele wieków temu nad jeziorem Górzno zbudowano potężne zamczysko, z którego podziemny korytarz prowadził podobno aż do samej Brodnicy. Zamek służył biskupom i dostojnikom kościelnym. Zachwycał wielkością i bogactwem. Pewnej gwiaździstej nocy stało się nieszczęście. Z nieznanej przyczyny wielka budowla z hukiem i trzaskiem zapadła się pod ziemię, grzebiąc także przebywających w niej wówczas ludzi. Ponieważ, jak wieść głosiła, od strony kościoła można było przedostać się tajemnym korytarzem do zawalonych piwnic zamkowych, kilku śmiałków podejmowało wyprawy w poszukiwaniu rzekomo znajdujących się tam skarbów. Wszystkie wyprawy, którym zwykle towarzyszyło kropienie święconą wodą i okadzanie, kończyły się niepowodzeniem. Po przebyciu krętymi ganeczkami kilkudziesięciu metrów, amatorzy przygód natrafiali na przeszkodę nie do pokonania, były to zamknięte drzwi na skobel i kłódkę, wielkie i ciężkie, okute żelazem drzwi.

 

O GÓRZNIEŃSKICH DZWONACH KOŚCIELNYCH

 

Było to przed wiekami. Na wzniesieniu nad jeziorem Górzno zbudowano kościół. Pewnego razu, w czasie burzy, piorun uderzył w wieżę kościelną. Kościół był drewniany i spłonął. Dzwony w czasie pożaru spadły z wieży i potoczyły się do jeziora. Przez kilkadziesiąt lat, co pewien czas nocą mieszkańcy miasteczka mogli usłyszeć ich żałosne bicie. Mówiono wówczas, że dzwony należałoby wydobyć, ale dokonać tego może tylko człowiek czystego serca. I znalazł się taki śmiałek. Pewnego razu o północy zabrawszy za sobą sieci, wsiadł do łodzi i popłynął na jezioro. Przy pierwszym zarzuceniu sieć nie wytrzymała ciężaru dzwonów i zerwała się. Nie udało się i za drugim razem. Trzecia próba była bliska powodzenia, ale wówczas serce śmiałka nie wytrzymało, pękło, a dzwony znów spadły do jeziora. Po tym zdarzeniu już więcej nie słyszano żałosnego ich bicia.

 

 

ZŁOTY DZBAN

 

Kiedyś przed wieloma laty, we wnętrzu wzgórza nad jeziorem Górzno, były obszerne groty, które zapełniali jacyś bliżej nieokreśleni mieszkańcy. Na tym to wzgórzu, zawsze o północy, ziemia się rozstępowała i z wnętrza wychodziła młoda, piękna dziewczyna ze złotym dzbanem na ramieniu. Była ubrana w srebrną suknię, jej głowę zdobiły długie złociste włosy, a szyję czerwone korale. Dziewczyna wolnym krokiem podchodziła za każdym razem do jeziora, nabierała wodę do dzbana i równie wolno wracała do otworu w górze. Towarzyszyły jej dziwne zjawy i jeszcze dziwniejsze nieludzkie głosy. Mówiono o niej, że miała dobre i czułe serce, i że wodą gasiła pragnienie przebywających w podziemiach bliżej nieznanych istot.

 

TOPIELEC

 

Starzy ludzie z Górzna powiadają, że kiedyś przed laty w głębinach pobliskiego jeziora mieszkał straszny potwór, przez okolicznych mieszkańców zwany Topielcem. Miejscowej ludności dał się on poznać z najgorszej strony. Nie było bowiem roku żeby nie wciągał do jeziora i nie utopił upatrzonej ofiary. A ofiary były różne: to dziecko bawiące się na brzegu bez opieki, to znów młody człowiek, który zabłądził w te strony, innym razem wojak przebywający na urlopie. Ofiarą był także posłaniec, który zimową porą śpiesząc z listem do pobliskiej wsi Fiałki, chciał skrócić sobie drogę i przechodził przez lód na jeziorze. Czasem udawało się uratować jakąś tonącą ofiarę, ale wtedy Topielec wpadał we wściekłość, opuszczał głębiny wodne i sadowił się pod drewnianym mostem nad strumykiem, który łączy jeziora Górzno i Młyńskie. Tam czekał na przechodzących lub przejeżdżających mieszkańców. W owych czasach ruch na drodze był dość znaczny, a to dlatego, że chłopi często wywozili drzewo z lasu. Im też Topielec dawał się mocno we znaki. Na moście co i raz łamały się koła, rwały się łańcuchy opasujące i wiążące duże, ciężkie kloce. Rwała się również uprząż na koniach. Furmani mieli jednak na potwora swój sposób. Przed wjazdem na most robili znak krzyża, a następnie wozy i drogę kropli święconą wodą. Konie przejeżdżały wówczas spokojnie, natomiast Topielec okrutnie się złościł. Wył i ryczał, bryzgał wodą, miotał piaskiem i rzucał kamieniami. Oczywiście nikt nie miał na tyle odwagi, aby wejść pod most i przyjrzeć się Topielcowi. Byli jednak tacy, co go widzieli. Do nich należały jego niedoszłe ofiary. Opowiadali potem wszyscy z przejęciem, że Topielec ma ludzką postać, jest jednak jakoś dziwacznie zbudowany. W przekazywanych relacjach powtarzało się, że kształtem przypomina długą rurę z jajowatą głową, że ma długie cienkie ręce i ogromne łapy z grubymi, jak kołki w płocie palcami, i że te ręce są zwinne jak sprężyny. Opowiadano także, że potwór ma twarz straszną, odrażającą i bardzo pomarszczoną.

Topielec prócz ludzi wciągał do wody i topił również ich dobytek, a więc konie, krowy, owce, a także wozy i inne narzędzia oraz przedmioty gospodarskie. Ulubionym jego zajęciem było straszenie. Nawet najodważniejsi bali się przechodzić nocą przez most. Szczególnie dużo szkód Topielec wyrządzał rybakom. Plątał im sieci, niszczył żaki, płoszył ryby, zrywał haczyki przy wędkach. Kiedy rybakom zalazł już dobrze za skórę, rozwścieczył się nie na żarty. Postanowili pozbyć się potwora, z odległego o kilka mil klasztor sprowadzili świętobliwego kapłana i ten wykonał egzorcyzmy. Topielec strasznie się wściekał, z paszczy buchał ogniem, że aż się woda w jeziorze zagotowała. W końcu uznał się za pokonanego i wrócił do otchłani znajdującej się pod drugim dnem jeziora. Trzeba bowiem wiedzieć, co podają najstarsi ludzie, że jezioro Górznem zwane posiada podwójne dno.

 

 

 

JAK SIĘ ZAPADŁA WIOSKA WLECZ?

 

Na północ od linii kolejowej Gutowo-Klonowo znajduje się otoczone lasami jezioro Wlecz. Podanie ludowe przekazywane z pokolenia na pokolenie głosi, że kiedyś w tym miejscu rozciągała się bogata wieś kościelna. Jej mieszkańcy byli ludźmi spokojnymi i pracowitymi. Zgodnie z potrzebami pobudowali sobie dość duże zagrody. Pewnego razu spotkało ich straszne i niespodziewane nieszczęście. Okazało się bowiem, że budynki zostały wzniesione na miękkim i grząskim podłożu, a to stało się przyczyną, że zaczęły się zapadać i znikać z powierzchni ziemi. Ten sam los spotkał okazały kościół. Przed ostateczną jego zagładą, co cenniejsze drewniane rzeźby świętych zdołano jeszcze przenieść do niezbyt odległego kościoła w Radoszkach i tam już pozostały do naszych czasów. Mieszkańcy wioski przenieśli się później na bardziej bezpieczne tereny. Minął jakiś czas. W miejscu, gdzie znajdowała się wioska wylały obfite wody podskórne i utworzyły dość znacznych rozmiarów jeziorko. Jak powiadają starzy rybacy, przy słonecznej pogodzie, gdy nic nie mąci stojącej wody, można zobaczyć kontury zatopionego kościoła i wiejskich zagród. Według ludowej etymologii nazwa tego jeziora ma związek z opisanym tu zdarzeniem

 

CZARNY KOT

 

W pobliżu Górzna znajduje się mała wioska o nazwie Fiałki. Droga do wsi prowadzi tuż nad brzegiem jeziora. Kiedyś do mieszkańców przechodzących tędy o północy, z szuwarów rosnących obok, zawsze wybiegał duży czarny kot, świecący niesamowicie ślepiami i towarzyszył im w drodze. Znikał równie tajemniczo i niespodziewanie, ale zawsze dopiero gdy ukazywały się pierwsze zabudowania Fiałek. Prócz napędzania sporego strachu przechodniom, kot nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. Powiadano, że to niechybnie jakaś pokutująca dusza.

 

LEGENDA O CZERWONYM KRZYŻU

 

Legenda głosi, iż zgodnie z obyczajem kłusowników z górznieńskich lasów, strzelano do figurki Chrystusa na krzyżu a tam gdzie trafiła kula, przez cały rok miała być trafiana zwierzyna. W ostatni dzień grudnia 1859 roku Mateusz Płachta, aby spełnić zwyczaj, strzelił w lewy bok figurki. Cały krzyż pokrył się krwią, a mężczyzna widząc co się stało padł na śnieg i leżał aż do Nowego Roku. Po tym zdarzeniu przeszedł wewnętrzną przemianę, porzucił kłusownictwo i trafił do pustelni.

 

LEGENDA O ZIELONYM KRZYŻU

 

Według legendy, ponad sto lat temu w Górznie nad jeziorem Wapionka stał młyn. Młynarz po śmierci żony samotnie opiekował się córką Anulą. Dziewczyna zakochała się ze wzajemnością w pomocniku młynarza - Józku, co nie podobało się jej ojcu. Para spotykała się potajemnie przy krzyżu, obok leśnej drogi wiodącej do Czarnego Bryńska. W pewną niedzielę Anula czekała w umówionym miejscu, jednak Józek nie przyszedł. Chłopak został oślepiony przez młynarza i nie mógł znaleźć drogi do krzyża. Ukochana czekała tak długo, aż zamieniła się w bluszcz, który oplótł krzyż.

 

LEGENDA O WSI BRYŃSK

 

Po bitwie pod Grunwaldem wielu rycerzy wracało z bitwy. Niestety niektórzy z nich pogubili się. Jak głoszą stare podania, niedaleko Lidzbarka w pobliżu dzisiejszej wsi Bryńsk, napotkali jezioro, które postanowli przepłynąć. Ich nieszczęściu jednak było zadość, gdy po wyjściu z jeziora wpadli w błota i potopili się. Po pewnym czasie mieszkańcy wsi zaczęli słyszeć wycia i głosy. Były to przeraźliwe krzyki nieszczęsnych rycerzy. Na pamiątkę tej tragedii mieszkańcy nazwali swoją wioskę Bryńsk, gdyż w języku staropolskim słowo to oznacza błota. W błotach bowiem zatonęli owi rycerze.

 

LEGENDA O PODZIEMIACH LIDZBARSKICH

 

Bardzo dawno temu, po rozebraniu lidzbarskiego zamku wielu odważnych mężczyzn próbowało przedostać się podziemiami do Jeziora Lidzbarskiego w poszukiwaniu skarbów. Jeden z nich o imieniu Błogosław postanowił wyruszyć na podbój mroków i naprzeciw złych siłom, aby zdobyć upragnione skarby. A że nie było jeszcze w użyciu latarek, posługiwał się pochodniami. W pewnym momencie podmuch wiatru zdmuchnął pochodnię, a przed nim stanęła piękna białowłosa w białej sukni. Błogosław przestraszył się i zaczął uciekać. Lecz jego ucieczka nie miała końca. Błądził wciąż w labiryncie korytarzy.

W końcu wrócił i zastał znowu Białą Damę. Ta przemówiła do niego, aby poszedł za nią ponieważ sam nigdy nie wydostanie się z podziemi. Śmiałek poszedł i zobaczył wspaniałą ogromną skrzynię pełną skarbów. Niestety Biała Dama zabroniła mu ich brać, a także o nich mówić. W przeciwnym razie śmierć dotknęła by jego i całą jego rodzinę. Błogosław nigdy nikomu o tym nie powiedział, zabrał swoją tajemnicę do grobu. A że jak powiadają pieniądze szczęścia nie dają, poszczęściło mu się w życiu. Ożenił się z wielkiej miłości, miał gromadkę dzieci. Żył długo i szczęśliwie, bo przecież jego imię oznaczało błogosławiony, czyli szczęśliwy.

 

LEGENDA OBRAZIK

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin