Natura - Maria Kuncewiczowa.rtf

(1230 KB) Pobierz
Natura

              Marla Kuncewiczowa

 

              NATURA

 

             

 

              Zaczynam od przywrócenia fragmentu, jakim kiedyś chciałam zakończyć Cudzoziemką i porzuciłam ten zamiar. Takiego fragmentu nie było w pamiętnikach ojca, które mi pomogły napisać Leśnika. Ale umieszczam to zmyślenie na początku drugiego tomu autobiograficznej książki (pierwszy tom: Fantomy), bo wyraża ono uczucia prawdziwe i okoliczności prawdopodobne, objaśniające pewne cechy natury mojej i natury w ogóle, co właśnie ma być przedmiotem tomu drugiego.

 

              Fantom obywatelstwa światowego to przecież nie tylko relikt Królestwa Bożego w mojej ojczyźnie wewnętrznej, nie tylko refleks Republiki globu Kuncewicza, ale i echo „fa- lansteru" Józefa Dionizego Szczepańskiego, petersburskiego studenta z czasów Wielkiej Iluzji.

 

              Widać też z tego kawałka prozy, jak skłócone są we mnie marzenia i właściwości naturalne moich rodziców; okaże się w dalszym ciągu, co z tych tak odmiennych ― biologicznie, historycznie i duchowo ― pierwiastków ustąpiło, a co wzięło górę w życiu córki. Co przetworzone zostało z mięsa i krwi na jeszcze inny fantom: na sztukę. A także ― ile pytań musi pozostać bez odpowiedzi.

 

              Czwartek, 11 grudnia 1932 Warszawa

 

              Najdroższa Ewelino,* w domu moich dziadków na Białej Rusi, w majątku, gdzie dziadek był nadleśnym, pewna stara dójka powiedziała mi ― byłem jeszcze mały ― że jeżeli oczy umarłego nie chcą się zamknąć, oznacza to, iż ten umarły pragnie jeszcze popatrzeć na rzeczy i ludzi, których nie zauważał za życia. Twoje oczy, Elciu, były otwarte, kiedy cztery dni temu podchodziłem do Ciebie.

 

              Wiem, że nie było we mnie nigdy nic dla Ciebie atrakcyjnego do patrzenia i żadnego powodu do pytań. Ja wiem. Ale teraz, kiedy moje niezdarne palce nie mogą Ciebie już dotknąć, ani też mój nudny umysł i moja powolna natura nie mogą obciążyć Twojej bezcielesnej osoby, może zechcesz zauważyć niektóre sprawy w naszym minionym życiu. W złości nazywałaś mnie często „barankiem katolickim"... Wątpię, czy Kościół katolicki zachęca do kontaktu żywych z umarłymi innego niż zespolenie w Bogu. Przez to, że do Ciebie piszę, zamiast się za Ciebie modlić, popełniam zapewne grzech. Niech Bóg w godzinie mojej własnej, bliskiej śmierci przebaczy mi tę egoistyczną potrzebę zwracania się do cienia, którego przez nieudolność czy tchórzostwo nie zdołałem przekonać o łasce Boskiej, kiedy był jeszcze ciałem i krwią.

 

              Jadwiga przyszła w niedzielę rano powiedzieć mi, że umarłaś. Właśnie gotowałem sobie jajko przed udaniem się na Mszę. Po południu wybierałem się na Zjazd Nauczycielski, więc na łóżku rozłożone było ciemne ubranie ze świeżą chusteczką w kieszeni. Z początku Jadwiga milczała i nie miałem żadnego przeczucia, tylko się trochę dziwiłem jej przyjściu; poprzedniego dnia, Ewelino, czułaś się nieźle, rozstaliśmy się prawie wesoło. Potem ona przemówiła. I znowu, moja droga, zachowałem się w taki sam nieodpowiedni sposób, jaki Ciebie tak zawsze irytował. Nie krzyknąłem ani zapłakałem, tylko umoczyłem sucharek w herbacie, zjadłem i poczęstowałem Jadwigę. Ubierałem się powoli i zapomniałem krawata. Nie wcześniej niż w mo-. mencie klęknięcia przy Twoim łóżku, gdzie leżałaś ubrana w swoje najlepsze jedwabie, zrozumiałem, że już nigdy nie wymówisz mojego imienia. Łzy też otarłem nie tą świeżą chusteczką, tylko wczorajszą, przybrudzoną, z węzełkiem zawiązanym przy odejściu dla pamięci, że mam Ciebie jutro o coś jeszcze zapytać. Nie mogę sobie teraz przypomnieć, co to miało być.

 

              W poniedziałek po południu poszedłem spędzić godzinkę z Tobą w kaplicy przedpogrzebowej na Koszykach. Zakrystian otworzył mi i zapalił kilka świec przy katalalku. Spod wieica trumny wysunięta była koronka całunu w miejscu, gdzie no poduszce spoczywała Twoja głowa. Na tej sztywnej talbanie, ktoś ― pewnie Marcia ― położył blisko Twojej niewidocznej skroni purpurowy cyklamen. Patrzyłem i patrzyłem na ten kwiat i wreszcie powiedziałem w du

 

              chu: uElciu, jeżeli wiesz, że tu jestem, daj mi znak tym kwiatemCyklamen zsunął się i spadł na stopień kata- laiku. A więc zeszłego poniedziałku o piątej po południu jeszcze znałaś mnie i słyszałaś. W chwilę później poprosiłem o więcej: „Elciu, teraz, kiedy już widzisz, nie patrząc, i wiesz, nie pamiętając, pomóż mi przypomnieć sobie to ważne pytanie, którego nie zdążyłem Ci zadać". Ale nie pomogłaś mi.

 

              Pogrzeb odbył się wczoraj. Trumnę z Tobą przeniesiono do kościoła i odprawiono Mszę; nasze dzieci ze swoimi dziećmi i małżonkami i z gromadą własnych przyjaciół zalegały ławki; jakiś mężczyzna śpiewał na chórze. Obawiam się, że to był ten pan B., akompaniator i wielbiciel Marci, którego nie lubiłaś. Matka naszego zięcia tak płakała, jak gdyby nigdy nie miała do Ciebie pretensji o to, że jej syn Ci się nie podobał. Marcia i W łady ś nie klęczeli razem; siedzieli osobno, Marcia z Pawłem, Władyś z Jadwigą. Nasze wnuki wyglądały bardzo ładnie, wszystkie w jednakowych beretach, przekrzywionych na jedno oko. Ale jakże niepodobne są one jedno do drugiego, i jak niepodobne do nas! Pani Kasia, matka Jadwigi, i jej dwie siostry przyniosły Ci różowych goździków, za którymi ― powiadają ― Ty przepadałaś; oczywiście wiem, że różowych goździków nie znosiłaś. Muzyka, zdaje się, była dobra; ludzie zadzierali głowy na chór, żeby dojrzeć śpiewaka i skrzypaczkę. Twarz Marci wyrażała oczekiwanie, egzaltację, jak gdyby zaraz miała Ciebie ujrzeć pod stropem, unoszącą się na lali dźwięków.

 

              Na cmentarzu, kiedy opuszczano Cię na dno grobu, Władyś patrzył w bok, skurczona jego twarz była chorobliwie żółta; drżał, wyglądało, że się zaziębi. Ja nie patrzyłem w bok, Ewelino, przesunąłem się nawet do przodu, żeby zobaczyć, w jakiej ziemi chcą Ciebie pochować. To był piasek przemieszany z gliną, warszawska, lekka gleba, ulubiona przez maki, przyjemne posłanie. W psalmach nie rozumiałem niektórych słów, moja łacina rdzewieje. Ksiądz, przyjaciel Pawła, jakiż to sprawny jegomość1 Wszystko bardzo szybko się skończyło; ludzie podchodzili ściskać mi rękę, każdy mówił, jaki to był szok, że tak prędko odeszłaś. Kiedy paradowali przede mną, zdałem sobie raptem sprawę, że nie ma wśród nich nikogo, co by Ciebie znał, kiedy w tym samym mieście nosiłaś długie warkocze i uczyłaś się grać na skrzypcach u maestro Kątskiego.

 

              Ucieszyłem się, że kuzyn Klonowski, ten stary złodziejaszek, kręcił się koło mnie. On przynajmniej znał mnie, kiedy chodziłem do szkół.

 

              Pani Kwiatkowska czekała u bramy. Marta chciała, żebym obiad zjadł u nich, ale pani Kwiatkowska zawołała taksówkę, więc odjechałem z nią; miała łzy w oczach i powiedziała o Tobie: „Jaka to była niezwykła osoba... I taka nieszczęśliwaPrzebacz mi Twoje nieszczęście, Droga Żono.

 

              Sobota 13 XII

 

              Czytam, co tu napisałem dwa dni temu, i wstydzę się, że pisałem o Tobie w czasie przeszłym. Oczywiście jesteś nadal sobą. Gdzieś między ziemią a niebem, między Bogiem a Szatanem, zagubiona w wieczności, łaknąca zbawienia i bojąca się go, przerażona piekłem, ale wyzywająca je, prosząca nas wszystkich, abyśmy Ci pomogli zapomnieć

 

              o ludzkiej naturze. Tymczasem cóż to ja zakomunikowałem biednej Róży w tym swoim śmiesznym liście? Gadkę starej dójki, ploty, urojenia. A jednak nie mogę przestać pisać, jeżeli nie do Niej, to przynajmniej o Niej ― o Ewelinie,

 

              o Żonie, którą w młodości nazywałem Różą. W ciągu ostatniego roku ona też pisała pamiętnik. W tej akurat chwili Marcia może czyta go i zadaje sobie pytania, na które tylko ja mogę odpowiedzieć. Nie umiem mówić. „Gdybyś tak raz rozwarł szczęki ― mawiała Róża swoim drwiącym tonem ― może nawet ja, niegodna, ujrzałabym światło." Od czasów gimnazjalnych, odkąd nam przysłano z Petersburga do Warszawy tego młodego Demostenesa, gospodina M., żeby nas uczył rosyjskiej literatury, i moje wypracowanie

 

              o Pisariewie zostało głośno odczytane w klasie, zawsze miałem chęć pisać. Nie była to jednak sprawa prosta. Musiałbym pisać wierszem, bo Polacy uwielbiali wieszczów, ale Pisariew ogłaszał, że woli zasmolony rondel z kaszą od tomu wierszy. Więc zabrałem się do matematyki. Teraz pragnę, żeby Marcia miała dwa pamiętniki do porównywania; na nieszczęście czasu zostaje mało, jestem od Róży starszy o dziesięć lat, a Róża w zeszłym miesiącu skończyła siedemdziesiąt.

 

              Marta ma mi za złe, że mieszkam u Berty Kwiatkowskiej. Raz mi powiedziała: „Dlaczego nie powiesz pani Kasi, że

 

              Berta Kwiatkowska jest twoją kuzynką?" ― „Alei ona nie jest moją kuzynką" ― zauważyłem. Wtedy wybuchnęła: „Ach, czemuż wy z mamą zawsze musicie robić gorszące rzeczyI" Biedne dziecko... Gdybyż ona wiedziała, jak bardzo całe życie bałem się gorszących rzeczyl W jakiej nieustannej panice przed następnym gorszącym postępkiem Róży żyłem przez pięćdziesiąt lat!

 

              Po raz pierwszy zgorszyła mnie (czy to dobre słowo? może raczej wstrząsnęła) w Petersburgu, za moich studenckich czasów. Uważałem siebie wtenczas za materialistę, czy też ― jak było modnie w Polsce ― za pozytywistę. Mój ojciec brał w jakiś tam sposób udział w powstaniu 1863 roku; jego kariera urzędnicza została zrujnowana, skonfiskowano mu majętność i z dobrego stanowiska na Białej Rusi przeniesiono na nędzną posadkę do Królestwa. Matka chorowała, jedyna moja siostra zakochała się w nicponiu, w domu była bieda i smutek. W Warszawie, owszem, istniały prywatne polskie szkoły, ale były drogie, ojca nie było stać na posłanie mnie do jednej z nich ― i to mnie raczej cieszyło. Znajomi chłopcy opowiadali o niespodzianych wizytach inspektorów w takich szkołach i jak podręczniki historii polskiej bywały przychwytywane i darte na strzępy, a uczniowie, oskarżeni o wywrotową działalność, wędrowali na Syberię. I opowiadali także ci znajomi chłopcy, jak się mścili na inspektorach, spychając na ulicy ich małe córki do rynsztoka, albo do przerębli na ślizgawce, albo pod kopyta pędzących koni. Twój ojciec, Marciu, nie jest i nigdy nie był mocnym człowiekiem. Zawsze wzdrygałem się na widok twarzy wykrzywionej nienawiścią, zawsze unikałem ludzi miotających przekleństwa albo szepcących w kącie złowrogie sekrety ― nie pociągał mnie gwałt. O Boże, bądź miłościw mnie grzesznemuI Przecież gdy to piszę, twarz Twojej matki, blada, ściągnięta cierpieniem, wyłania się z tej nocy, kiedy Ciebie, Marto, spłodziłem. Córko moja, potrzeba życia całego, aby pojąć, jak okrutni mogą być ludzie, którzy nienawidzą okrucieństwa, i jak wielka siła ukrywa się w ludzkiej słabości.

 

              No więc/ po ukończeniu gimnazjum znalazłem się w Petersburgu, pogrążony w pismach proroka Czernyszewskie- go i Mesjasza-Marksa, olśniony Robertem Owenem i Fourierem, apostołami Człowieka Wszechmogącego. Upajała mnie potęga ludzkiego mózgu i bezgrzeszność Natury. Mlo-

 

              dzieniec bez grosza, objadałem się blinami z kawiorem przy stołach urzędników dworskich, których latorośle przepychałem z klasy do klasy. W krajach zwycięskich panowała złota era postępu, czas Wielkiej Iluzji. Aleksander II zapowiadał reformy społeczne, jego brat, wielki książę Konstanty Mikołajewicz, zdradzał sympatie dla anarchistów i grywał na wiolonczeli kwartety ze studentkami Konserwatorium. Gdzieś tam nad Wisłą, w ubogim miasteczku, mój ojciec był upokorzonym powstańcem, tutaj nad Newą, w marmurowym Petersburgu, grupa siedmiu studentów (dwóch Rosjan, dwóch Białorusów, jeden Litwin, jeden Polak, jeden Niemiec) żyła sobie szczęśliwie na Wa- siljewskim Ostrowie, tworząc swego rodzaju kooperatywę, którą lubiliśmy nazywać „lalansterem". Wieczory spędzało się śpiewając piosenki różnych narodów, zajadając dania przysmaczone na pięć różnych sposobów, dyskutując Turgieniewa, Hegla, Mendelejewa i Mil la, Mickiewicza i Wiktora Hugo. Teatry były wspaniałe, a wstęp na galerię za bezcen, mieliśmy brzydkie przyjaciółki do pożyczania książek i prostytutki do pożyczania gratis pięknych ciał, bo byliśmy chlubą i nadzieją lepszego świata. O, jakiż szczęśliwy i jaki wulgarny byłem, Marciu, w tych niezapomnianych dniach!

 

              Pewnego poranku... Po białej nocy latem szary świt trochę rozczarowuje. Wyszliśmy właśnie z kilkoma kolegami z knajpy, gdzieśmy się starali wytrzeźwieć przy pomocy kwasu chlebowego. Niosąc ostrożnie chwiejne ciało po Newskim Prospekcie, nagle wspomniałem wczesną Mszę w katedrze warszawskiej, kiedy płakałem na kazaniu patriotycznego księdza. Księża... Polska... rodzina... Jakże daleko pozostawiłem za sobą tobół wiecznego smutku! „Chłopcy! ― krzyknąłem. ― Słyszycie dzwony cerkiewne? Podobają mi się. Nie są uroczyte, ponure jak w Warszawie. Sq wesołe, chodźmy do tego kościołaI" Weszliśmy do najbliższego prawosławnego soboru. Ciemno tam było, w któ- refś tylko kaplicy paliły się świece. Wtłoczyliśmy się wszyscy do jednej ławki. Ujrzałem wielkie uważne oczy ikony i zrobiło mi się nieswojo. „Ładna damulka, no nie?" ― spróbowałem błaznować, wskazując na ołtarz. „Owszem, niczego sobie ― odpowiedział Litwin ― ale Ja wolę to miłe ciałko tutaj” ― usiłował objąć dziewczynę klęczącą obok ławki. Powstał zamęt, szarpanina i wyrzucono nas; w kruchcie żebraczki, z uniesionymi wysoko drewnia

 

              nymi krzyżami, przeklinały nas: „Diabły! Szatani! Do piekła, siło nieczysta! Precz stądI" A myśmy się śmieli.

 

              Co to ma wspólnego z Twoją matką, Marciu? Bądź cierpliwa. Od czasu tego bluźnierczego poranku nie opuszczał mnie niepokój; zacząłem unikać zarówno rozpusty, jak przemądrzałych dyskusji. Tylko czytałem coraz więcej. Jedna z mądrych przyjaciółek zapraszała mnie czasem do domu. Pewnej niedzieli stałem się świadkiem sceny rodzinnej. Do salonu wkroczyła jej starsza siostra, przystojna, pulchna dziewczyna, ze słowami: „Mamo, przedstawiam ci mego narzeczonego"... Między palmą a biustem Voltaire'a wysunął się zza jej pleców brodaty, posępny obdartus. Podczas kiedy mama popadała w atak histeryczny, wymknęliśmy się z Tanią z salonu. Na ulicy zaproponowała, żebyśmy poszli na koncert symfoniczny, bo miała darmowe bilety. Pomysł wydał mi się dziwaczny. Gorliwy czytelnik postępowych pisarzy, sztukę tolerowałem tylko, jeśli dokładnie naśladowała życie. Pisariew gromił Heinego za to, że nazywał poezję „świętą grą", i gorszył się Hipolitem Taine'em za określanie sklepionego łuku słowem „szlachetny". W muzyce uznawano wyłącznie „pieśni naturalne", najchętniej ludowe, jako wyrażające „prawdziwe" uczucia, nie jakąś tam „tęsknotę do piękna".

 

              Jakkolwiek było, tego zimowego popołudnia wysłuchałem koncertu fortepianowego Des-dur Mozarta i zostałem całkowicie wytrącony z równowagi. Nie przez muzykę, nie. Nawet teraz, po pięćdziesięciu latach życia z Różą, muzyka dla mnie pozostaje hałasem dość obojętnym. Co mnie oszołomiło, to zachowanie się ludzi. Na zebraniach studenckich przywykłem do tego, że mówca ― profesor, polityk czy przywódca ― nawet jeśli sam przez się fascynujący, dla pozyskania uwagi słuchaczy ucieka się do takich tricków, jak mimika, paradoks, gwałtowny wybuch czy naiwny żart i ― mimo że mówi o rzeczach rozsądnych ― reakcja słuchaczy bywa daleka od ideału.

 

              Tymczasem tam, jak tylko się skończyło to komiczne strojenie instrumentów, nastało dziwne widowisko. W świetle żyrandoli zobaczyłem młode pary patrzące sobie głęboko w oczy, jak gdyby szukające tam wytłumaczenia jakiejś tajemnicy, widziałem ludzi w średnim wieku z oczami zamkniętymi, z maskami tragicznego wtajemniczenia na twarzach. Niektórzy chłopcy i dziewczyny trwali w jakimś uniesieniu, bił od nich blask jakiejś jak gdyby wymodlonej

 

              wreszcie wolności ― może od złych uczuć? może od niedostatku? Twarze osób starych wyglądały na uspokojone, wygładzone przez uśmiech. Czy to młodość wracała do nich, czy też godzili się ze śmiercią? Starałem się słuchać tak gorliwie Jak wszyscy. Dźwięki muzyczne przypominały mi wakacje; wiejski taniec, szmer strumienia, śmiech, chwila smutku, ptaki ćwierkają... Na ogół wrażenia przyjemne, raczej powierzchowne, wkrótce mnie znudziły. Odchyliłem się na oparcie lotela i ziewnąłem.

 

              Kiedy tak ziewałem, głowa opadła mi w tył: z boku, ponad sobą, w loży Konserwatorium, ujrzałem nową twarz. Nie będę Ci jej opisywał. Marciu, to była twarz Twojej matki. Bardzo młoda, nic w niej nie było macierzyńskiego ani nawet kobiecego. Ciemna, szczupła, pałająca, zalani łzami. Coś mnie dźgnęło w serce. Dlaczego to dzikie stworzenie z tymi czarnymi włosami płakało tam w górze nade mną? Usta miała wpółotwarte w zachwycie, prosty nos z rozdętymi chrapkami blady, oczy pełne płomiennego pytania, tylko policzki drżały i lśniły, jak uderzane przez deszcz. Przejrzałem skrupulatnie lożę. Mężczyzny tam nie było; w dwu przeciwległych kątach siedziały jeszcze dwie dziewczyny, najwidoczniej odrabiając szkolny obowiązek. Róta płakała i unosiła się zupełnie sama. Chociaż nie ― wzrok miała utkwiony w estradę... Poczułem gniew. Ten rozczochrany, rachityczny wyrostek bębniący na fortepianie wzniecał takie gwałtowne emocje? Może raczej kapelmistrz. Przez chwilę obserwowałem jego sztuczki, potem zwróciłem się znowu do loży. Z głową leżącą bokiem na skrzyżowanych na parapecie ramionach, Róża patrzyła teraz w sufit, odprężona, szczęśliwa, odległa o sto mil od pianisty, kapelmistrza i ode mnie.

 

              Mówisz, Marciu, że my z mamą zawsze robiliśmy gorszące rzeczy. Rzeczywiście ubliżać w Petersburgu prawosławnej ikonie za krzywdy wyrządzane jej katolickim siostrom w Warszawie było czynem gorszącym. Natomiast Róża zgorszyła mnie, rozwarłszy przede mną drzwi do innego świata.

 

              Może to wszystko brzmi niedorzecznie, Marto. Ale ten mój pijacki wyczyn w kaplicy i łzy Róży na koncercie pozostały na zawsze złączone w mojej pamięci. Cały dramat mojej młodości ześrodkował się w tej kaplicznej scenie; re- ligia i ateizm, patriotyzm i kosmopolityzm, kult czystej kobiecości i barbarzyński głód ciała. Lżyłem petersburską

 

              ikonę na dowód, że wyrosłem z „przesądów", ale także w odwecie za świętokradztwa popełniane w Polsce. Ledwie się znalazłem na ulicy; zgroza mnie ogarnęła. Cóż by na mój uczynek powiedziała moja matka? To wtedy po raz pierwszy w życiu pomodliłem się, żeby Bóg dał mi dobrą żonę.

 

              Poniedziałek, 15 XII

 

              Wczoraj wybrałem się do Marty. Poprzedniego dnia, szu- kając starych iotograiii Eweliny, nie: Róży, przewracałem rzeczy w wielkim kufrze, który stał nie otwarty, odkąd czternaście miesięcy temu rozłączyliśmy się i przeniosłem się do Berty. Znalazłem nie tylko fotografie, ale i kilka arkuszy nut; postanowiłem zanieść je Marci, bo cóż mnie było po nich. Umówiliśmy się na szóstą, żebym mógł jakąś godzinę spędzić ze Zbyszkiem, zanim go zapędzą do łóżka, potem miałem zostać na kolacji. Przyszedłem o wpół do piątej. Była niedziela, akurat tydzień od śmierci Róży, chciało mi się trochę dłużej pobyć z naszą córką, z jej córką raczej, skoro to ulubione moje dziecko, o którym marzyłem, że będzie zwyczajną jak ja osobą, zostało przez swoją matkę wybrane na kontynuację jej samej: na artystkę. Wiedziałem, że u Marci niedziela była dniem pracy przeznaczonym na odczytywanie nowych nut dla przyszłych recitali. Nie miałem zamiaru przeszkadzać; pomyślałem, że to spodoba się Róży, która ― czuję to ― jest jeszcze pośród nas ― jeżeli spędzę popołudnie w żółtym pokoju u Marci, przysłuchując się głosowi naszej córki, zabawiając Zbyszka, żeby nie hałasował, może starając się pogodzić Pawła ze zmarłą teściową.

 

              Zanim nacisnąłem dzwonek u drzwi ich mieszkania, zastanowiła mnie cisza, zamiast dolatującej z wnętrza muzyki. Otworzyła mi kucharka Sabina i chciała skierować do salonu. „Gdzie pani?" ― zapytałem. „Pani i pan B. (to ten akompaniator) są w gabinecie.n Przeraziłem się, że może Marcia kazała przenieść fortepian do swego „studia", pokoju i tak już zagraconego, dokąd ostatnio całkowicie się przeniosła, spędzając tam wszystek wolny czas na czytaniu i strojeniu się przed lustrem. Ale fortepian z opuszczoną deką stał nadał na starym miejscu. „Gdzie Zbyszek?" ― „Poszedł na cały dzień do kolegi, jeszcze nie wrócił― „A pan?" ― „Pana nie ma. Ma wrócić na kolację" ― oznaj

 

              miła i znikła, nie wspominając, ze „powie pani o moim przyjściu

 

              Wyraźnie coś się zmieniło; w powietrzu unosił się niepokój. Usiadłem w salonie na tym fotelu, pod którym dziewięć dni temu znalazłem torebkę Eweliny, podczas kiedy ona sama leżała na sofie, odpoczywając po swoim pierwszym ataku dusznicy bolesnej. Wyraźnie ją znowu widziałem; patrzyła na mnie z wielkim natężeniem, jak gdyby z bardzo daleka; słyszałem jej zmatowiały głos: „Moja ostatnia godzina jeszcze nie nadeszła. Czy ktoś mówi, że nadeszła? Czy Władyś coś szeptał w przedpokoju?" Nikt wtenczas nic nie szeptał. Ale teraz raził mnie brak jakichkolwiek śladów jej śmierci, tu, gdzie się ta śmierć zaczęła. Posadzka błyszczała, na fortepianie dzban ze świeżymi kwiatami, pod lustrem, w które Róża patrzyła, pudrując ― pewnie ostatni raz ― ten swój klasyczny nos, leżała na konsoli jej mufka. Ta sama, z którą tu przyszła na swój ostatni obiad.

 

              Nie mogłem tam siedzieć. Przeszedłem przez pokój stołowy i zatrzymałem się u zamkniętych drzwi owego „studia". Za drzwiami żadnych głosów, tylko jakieś niewyraźne szmery, jak gdyby uginanie się sprężyn, jak gdyby westchnienia. Zastukałem. Przez chwilę była cisza, wreszcie Marcia otworzyła drzwi. Nigdy przedtem nie widziałem jej takiej. Patrzyła na mnie i widziałem, że patrzy na obcego człowieka. Zanim powiedziała; „Ach, to ty, tato! Nie miałam pojęcia, że przyszedłeś''... zanim to powiedziała, szliśmy do siebie, stojąc twarzą w twarz, doprawdy z dwu krańców świata. Miała rozrzucone włosy i pomiętą bluzkę. Zaczerwieniona, z podbitymi, nieprzytomnymi oczami, buchała tą swoją mocną paryską perfumą, wydawało się jak gdyby wychodziła z piorunowej chmury. Kiedy w końcu się uśmiechnęła, jej usta ― spuchnięte i ciemne ― z trudem formowały słowa; to były usta zwierzęcia, które aż nadto znałem w moich petersburskich latach.

 

              Dlaczego nie odszedłem zaraz? Nie mam przecież władzy nad kobietą, która kiedyś była moim małym dzieckiem, czystym i smutnym. Nie mam władzy... Ale mam poczucie przyzwoitości. Chwyciłem Ją za rękę i zapytałem głośno: „Kto tam jest z tobą? Gdzie jest Paweł? Wpuść mnie! Wpuść mnie natychmiast/" Gniew odebrał mi przytomność, nie pamiętam, co nastąpiło później.

 

              Kiedy ochłonąłem, siedziałem znów na tym pamiętnym

 

              fotelu.w salonie, a Marcia klęczała przy mnie. Byłem bardzo zmęczony, bardzo słaby. Chyba płakałem. Ona także płakała. Po jej zbladłych policzkach łzy płynęły tak cicho, jak w tych chwilach, kiedy szukaliśmy z nią w swoich objęciach ucieczki przed gniewem Eweliny, modląc się bez słów o noc spokojną i o łaskawy dzień jutro. „Tatol ― powtarzała ― tato! Jaka szkoda"... Wzięła moją rękę, przytuliła do policzka i kołysała głową w smutku. Nie wiedziałem,. czego jej było żal. Wskazałem na nuty, które znalazłem w kufrze. „Myślałem, że pracujesz ― powiedziałem. ― Myślałem, że się ucieszysz. Wiem, że matka chciałaby, żebyś to śpiewała. Pewnie to było kiedyś modne w PetersburguWstała, ale nie rozwinęła rulonu. „Tato ― odezwała się ― ostatnim razem kiedy matka tu była, pamiętasz, jak przed odejściem poprosiła, żebym do niej przyszła tego samego dnia, bo ma mi coś ważnego do powiedzenia?" ― „Tak ― odrzekłem ― pamiętam. Zwróciła się nawet z tą prośbą do Pawła i Paweł bardzo się tym przejął― „No więc ― przyświadczyła Marta ― pod wieczór poszłam do niej i powiedziała mi tę ważną rzecz." ― „Co to było?" ― spytałem. Marta mówiła cicho: „Matka kazała mi zapomnieć o wszystkich jej naukach, o wszystkich pieśniach, i szukać szczęścia póki czas. Jeśli tego nie zrobię, nie znajdę spokoju w grobie". ― „Czyż muzyka nie jest twoim szczęściem?" ― jęknąłem. Potrząsnęła głową. „Nie kochasz Pawła ― ciągnąłem ― mam nadzieję, że się z nim nie rozwiedziesz." Znowu zaprzeczyła głową. „A co zrobisz z Pawłem?" Nie śmiałem spojrzeć na nią. „On wie ― powiedziała ― on poczeka." Wtenczas wszedł Zbyszek.

 

              Wtorek, 16 XII

 

              Ewelino, dlaczego powiedziałaś Marci tę straszną rzecz? Po co było pozostawiać „ostatnie słowa", które rzucają cień na dwa życia: Twoje, skończone i rozgrzeszone przez Twoje dzieci, i na życie Twojej córki, które sama dla niej wybrałaś? Ach, Różo ― gdziekolwiek i czymkolwiek jesteś teraz ― czy pamiętasz naszą gorzką walkę o to dziecko? Ono było nasze ostatnie, nie chciane przez Ciebie, w dodatku dziewczyna, podczas gdy Ty wolałaś chłopców. Nieszczęsna dziedziczka „spiczastej brody", mojej znienawidzonej przez Ciebie cechy, dziedziczka także mego paraliżu wobec osób i rzeczy, które kocham. Chciałem, żeby

 

              uniknęła oślepiającego światła sztuki. Kiedy Ciebie błagałem, żebyś jej pozwoliła studiować ogrodnictwo, nie miałaś racji sądząc, że uważam ją za tępą, co właśnie Ty o niej myślałaś. Ewelino droga, mam nadzieję, że Cię to nie urazi, kiedy teraz powiem, że odkryłem głos Marci na długo przed Tobą! Jej głos, jej zmysłowość i jej pasję do rzeczy niewyrażalnych. Mimo że to było dwadzieścia lat temu, jeszcze słyszę, jak krzyczałaś na mnie w dniu jej matury: „Ja także mam prawo do mojej córkil Nie lubiłam jej, a teraz polubiłam. Nie będzie sadziła rzepyI Będę kształciła jej głos". I swój własny szept jeszcze słyszę: „Elciu, nie odbieraj mi Marty".

 

              Przez wszystkie te lata, kiedy jej nie dostrzegałaś, zakochana w naszym pierworodnym, W łady siu, ciągle bolejąca po zmarłym Kaziu, chodziłem, jak wiesz, z Martą na długie spacery. Ty jej nigdy nie znałaś. Nigdy nie widziałaś i nie słyszałaś jej. Tylko ja ją znałem. Dlatego bałem się o kobietę, która wyrośnie z tego wrażliwego, namiętnego i cichego dziecka.

 

              Moja matka Róża, Adelina, bardzo chciała być w Rzymie i nic nie zrobiłam, żeby ziścić to pragnienie. Po jej śmierci, tytułem rekompensaty dla siebie za smutek niedokonania, wymyśliłam jej rzymskie perypetie w Cudzoziemce. Podczas pierwszego pobytu w tym mieście zajmowała mnie więc raczej gra z cieniem i dekoracja do fikcyjnej anegdoty niż tak zwane zabytki. Dopiero w listopadzie 1970 oglądam Rzym całkowicie na własny rachunek.

 

              Ślady obiektywnej przeszłości są aż nadto widoczne tutaj, gdzie epoki wrastały jedna w drugą, jak piętra coraz to późniejszych struktur w Teatro Marcello. Na ulicach pełno przechodniów, których prototypy zachowano w medalionach i rzeźbach. Obecnie nawet strój, mini-suknie podobne do tunik, koturny, długie peleryny zarzucane na ramię jak togi, ale także męskie grzywki, loki, to znowu redin- goty, raz przypominają antyk, raz renesans, raz napoleoni- dów. Ale nie ciągłość tradycji uderza mnie, tylko bunt ludzi przeciwko kamieniom. W zaułkach starego Rzymu, ogłuszeni nieustannym wrzaskiem aut ściśniętych przez mury, protagoniści naszej cywilizacji, jak instrumenty bez kapelmistrza, odsłaniają swoją dysharmonijną naturę. Aby zdążyć do pracy, muszą przebijać się przez wieki. Jedni kluczą na piechotę, inni siedzą zablokowani w swoich Olivetti i trąbią, trąbią wniebogłosy, żeby pozwolono im żyć. Bezdomni zwalają na plac Świętego Piotra swoje materace, przed parlamentem obozują wysiedleńcy z miejsc, gdzie ziemia się trzęsie, na Piazza Venezia i w Colosseum bezrobotni razem ze studentami rzucają petardy na swoich i cudzych ministrów.

 

              Ale około południa na zapleczu Panteonu, w, Trattoria Ar- chimede" rodziny obsiadają stoły: pod stołami, całowane, podziwiane, kuksane, harcują bambini. Z zawrotną szybkością obracają się na widelcach spaghetti, vino rosso zabarwia policzki, wielkie wilgotne oczy robią się przezroczyste, szybka mowa błyszczy, pary tulą się do siebie, niekochani

 

              wspierają głowy na ręku i patrzą w głąb własnego losu, szukając przyczyny odtrącenia. Jedne kobiety wchodzą jak kury, wychodzą jak lwice, inne wkraczają tanecznym krokiem i odchodzą zgarbione, mężczyźni wygłaszają polityczne tyrady, czytają gazety, rządzą, kochają, wybierają. Kel* nerzy wiją się, padrona sennym wzrokiem oprowadza scenę. Tu nie ma buntu, tu wszystko jest zaaprobowane od wieków na wieki.

 

              Z piazzy na piazzę, z jednej strony Tybru na drugą, przez kościoły, sklepy, banki, biura i sypialnie toczą się dwa nurty, rewolucyjny i tradycjonalny, negatywny i pozytywny, katolicki i egzystencjalny. Co piąty gmach to kościół, co plac to obelisk, zrabowany w Afryce, często gęsto uświęcony krzyżem. W okolicy Piazza Minerva długi ciąg wystaw z konfekcją księżowską. Czarne postacie w szeroko- skrzydłych kapeluszach nawigują w tłumie, który przynagla swoich posłów, żeby uchwalili dekret o rozwodach. Ci sami ludzie rano niszczą stary porządek, którzy go odbudowują w południe. Ci sami bronią kamieni, którzy się

 

              0 nie kaleczą.

 

              Chodząc po Rzymie, dziwię się bardziej niż gdziekolwiek ambiwalencji człowieka. Przypomina się zdanie Stalina, cytowane przez przybocznego medyka Winstona Churchilla, lorda Morana, w książce Stiuggle for Suivival, wypowiedź wodza Republiki Rad z okazji kampanii afrykańskiej w roku 1942: „Niech Bóg sprzyja temu przedsięwzięciu".

 

              Cezarom rzymskim nie dosyć było łupów, politycznego prestiżu, uwielbienia plebejów ― musieli także ustawiać na hikach triumfalnych skrzydlate osoby, które ulatują w niebo. Odlani w brązie czy wykuci w marmurze, wodzowie stoją teraz na cokołach i jak żebracy wyciągają rękę po pamięć. Tymczasem skrzydlate osoby, niczym w historii narodu nić zapisane, o pamięć nie dbają: to tłum zadziera głowy, zéby podziwiać ich skrzydła.

 

              W ogóle w Rzymie od skrzydeł aż szumi. Obie religié -― i ta naturalna, politeistyczna, która podniosła do boskiej rangi dobre i złe skłonności ludzkie, i ta monoteistyczna, która zaprzeczyła naturze, stwarzając jedynego Boga z cech dlá człowieka niemożliwych ― i pogaństwo, i chrystianizm upodobały sobie na posłańca do stref nadziemskich istotę

 

              bezpłciową w powiewnych szatach. W. każdym przypadku źródło metafory wydaje się inne. Victorie rodziły się z euforii cezarów, anioły ― z tęsknoty prostaczków do lepsze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin