Przezrocza - Maria Kuncewiczowa.rtf

(748 KB) Pobierz
Prze?rocza

              MARIA.

 

              KUNCEWICZOWA

 

              przeźrocza

 

              notatki włoskie

 

             

 

              SALERNO ― FALERNO

 

              Przyjechałam do Salerno po włoską ciszę, był włoski hałas. Hotelik twierdził, że stoi na brzegu morza, ale stał na brzegu alei wypełnionej samochodami. Hałas zagłuszał fale. Niedosłyszalne morze kryło się za murem benzyny, pierwsze piętro było niskie, zaledwie odbite od ziemi.

 

              Późną nocą ustawało chamstwo samochodów, z dna ulicy, z chodników, z barów, z bram podnosił się ludzki przypływ.: gadanie, biadanie, obmowy, rozmowy, śmiech i strach. Jak w chórze, głosy dzieliły się na grupy i ustępowały solistom. Arie tenorów i sopranów roztrącały mrok. Soliści mieli wyborną dykcję, mowa włoska przeprawiała o halucynacje. Nie rozumiałam ani tej mowy, ani tej nocy, coś czułam, na co nie ma słów. Powtarzałam sobie: Salerno, Falerno... To nie kojarzyło się z morzem, tylko z wielkim kielichem, w którym pieni się życie.

 

              AMALFI

 

              Amalfi ma słodszy dźwięk niż Salerno. Ale Amalfi okazało się przede wszystkim wywrotne. Stłoczone pionowo na wąziutkim brzegu morza, wspięte wzwyż, podzielone na nieregularne tarasy. Zamieszkane jest przez chłopów ― akro- batów, których zmusiła przyroda do czepiania się winnicami ścian skalnych i do spadania w przepaść sadami mandarynek. Ulice to strome korytarze między kamieniczkami, które tworzą twierdzę obleganą przez ptaki i kuchenne wyziewy;

 

              W rynku wznosi się niestosowna katedra, należna jakiemuś wielkiemu placowi. Staje się przed katedrą i wzdycha: memento mori. Promenada nad morzem jest długa, wąska, ze skrętami na dwa mola, o które ― zima była ― roztrącają się z hukiem grzywiaste fale. Słodyczy szukać trzeba w

 

              prostopadłych ogródkach za murami. Do nich prowadzą serpentyny, i stamtąd ― im wyżej ― można oglądać coraz dalszy teatr morza i czuć coraz bliższy zapach wiosny. Polański w filmie Co? tam właśnie, na rajskich wyżynach, umieścił dziewczynę w skórze nimfy i mężczyznę w skórze satyra. Ciągnęło mnie tam, ale Jerzy ˇbył oporny. „Chodźmy lepiej na promenadę” ― mówił. Szliśmy na płaską promenadę, biegnącą wzdłuż jezdni. Przed zachodem Jerzy nieodmiennie skręcał na molo, to dalsze. Taik jak ja szukałam słodyczy, tak on zdawał się szukać dramatu. Stawaliśmy na cyplu wysuniętym w żywioł, bryzgi oblewały twarze, kamienny wał pod nogami robił się wątły, prawie niematerialny, nad głowami zaczepnie krzyczały mewy, wiatr porywał czapki i włosy. Coś napastliwego zbliżało się i cofało... Teatr morza podpływał pod stopy i kusił w głąb sceny. To, co się na niej działo, było większe od przyrody.

 

              Ściany, przepaście i smugi światła pod rozdartym niebem ziały przestrzenią nieludzką. Także takich ciemnych fioletów, takich płomiennych cynobrów, takich stężałych od gęstości farb, nie było mi dane nigdzie indziej oglądać. Chwilami blask wody i blask powietrza zlewały się w kipiel oderwaną od swego początku; ciemniała, rosła i stawała się chmurą. Trwożliwie odwracałam głowę w stronę spadzistego miasteczka i skrawka lądu obudowanego sklepami, w stronę samochodów spieszących od jednego do drugiego ludzkiego adresu. Namawiałam: „Chodźmy na capuccino *. Albo wracajmy, popatrzmy na telewizję”. Jerzy się ociągał. Zazwyczaj mało uważny na widoki, czepiał się teraz fioletowych mroków pod arkadą świateł nie z tej ziemi. „Mnie jest gorąco”. Zdejmował czapkę i wycierał pot z ciemienia. „Zaziębisz się, chodź prędzej.” Szedł niezwykle wolno. Nie dopijał capuccina, siadał przed telewizją, patrzył i nie widział. „Na molo było pięknie” ― mówił. Był podejrzany. Coś w niego wstąpiło, czego nie znałam.

 

              W sali jadalnej dostaliśmy stolik Nr 13 ― moja szczęśliwa liczba. Spodziewałam się czegoś dobrego. Po chwili ktoś do mnie zagadał od stolika Nr 12. Chwyciłam za ocet i oliwę, myśląc, że chodzi o sąsiedzką przysługę. Chodziło o co innego: sąsiedzi nie po raz pierwszy byli naszymi sąsiadami. Rok temu siedzieliśmy obok siebie w hotelu „Bel Soggiorno” w Taorminie. Byli z Mediolanu, uważali siebie za ludzi Północy, zimą ― tak jak my ― szukali ciepła. Znali angielski.

 

              Trzynastka sprawiła, że mój los znowu się wzbogacił o fortunny przypadek ― do pokoju na górą wróciłam szczęśliwa. Tego wieczoru Jerzy dostał krwotoku. Z gładkiego dnia zdarto skórę, ukazało się jego krwawe wnętrze. Na pierwszy plan wystąpił termometr i klozet. Apteka i telefon zajęły resztę przestrzeni. Miganie sylwet, przedmiotów, słów... Nazajutrz podróż do Rzymu z Jerzym ciepło uibranym, jak gdyby nieobecnym. Za szybą i― najpierw samochodu, potem pociągu ― uciekał świat już nie nasz.

 

              WIELKA MEDYCYNA

 

              Cyprysy nie rosną na tle nieba, tylko wchodzą-w niebo parami, jak wieże gotyckie. Róże sięgają pierwszego*piętra domu sióstr salwatorianek; jaśnieją w dzień grudniowy, gasną w noc styczniową, tracą liście, nie tracą kwiatów. Trawniki lśnią, szklarnie błyszczą, palmy ronią bursztynowe jagody. Pod krzakami, osłonięte od wiatru, koty liżą swoje futerka, antyseptyczną śliną zmywają zarazę. Kosy gwiżdżą. Przez bramę otwartą na pochylone w tył Aureliań- skie mury, obrośnięte godłami papiestwa i masą przekwitłych glicynii, samochody przywożą do szpitala Rzym chory.

 

              Jest także oddział ginekologiczny. Rodzą się niemowlęta białe, czarne i żółte, wrzaskliwe i nieme. Rodzice wynoszą je w mniej lub bardziej ozdobnych koszykach i wstawiają do samochodów ― nowe sprawunki dla wzbogacenia rodziny. Ostrożnie wsiadają za nimi matki w sukniach już za obszernych w towarzystwie ojców niepewnych swoich praw. Czasem wtłoczy się do wozu niańka, babka czy ciotka, niebaczny świadek cudzego startu w życie.

 

              Pode drzwiami kobiet oczekujących rozwiązania stoją bukiety ― zachęta do pracy. Na drzwiach kobiet szczęśliwie rozwiązanych wiszą triumfalne wieńce, niebiesikie za chłopca, różowe za dziewczynkę. Z wnętrza pokoju natomiast dolatuje wrzask istot nie nawykłych do istnienia. Poniektóre dziecko urodziło się „w czepku”, czyli z głową omotaną w błonę maciczną. Taki noworodek milczy; oszczędzono mu pierwszego przeciągu i pierwszego krytycznego spojrzenia.

 

              Taksówkarze rzymscy nazywają tę klinikę: „amerykańska”. Bo język tam panuje angielski, elastyczne łóżka pochodzą z Nowego Jorku, stamtąd też metody i narzędzia. Ale siostra w recepcji jest Hinduską, siostra w separatce jest Niemką, chirurg jest Włochem.

 

              Gmach stoi na wzgórzu wśród parku; wewnątrz biel z niewielką domieszką kolorów. Moja własna operacja kiedyś w Londynie udała się, stąd zaufanie do chirurgów.

 

              Z chwilą kiedy Jerzy spoczął na wysokim łożu w sterylnej atmosferze Wielkiej Medycyny i Wielkiego Miłosierdzia, krwawe wnętrze dnia zaczęło się zasklepiać.

 

              Koniunktura rzymska była właściwie lepsza od londyńskiej. Tam byłam zdana na Wielką Medycynę; do Rzymu przywiozłam już ze sobą wiarę w Wielkie Miłosierdzie.

 

              Pewnego bolesnego dnia, kilka lat wcześniej, pomyślałam: ateiści są zamknięci w doczesności, jak w klatce kolczastej. Każdy zachód słońca, każdy zwiędnięty pocałunek, woda spuszczona z kranu, obiad strawiony ― to kolec i rana w ich życiu skazanym na śmierć. Usiłują zlekceważyć ból, żeby obarczyć następców spadkiem bohaterstwa. I następca czym prędzej szuka sposobu, jak sprzedać bohaterstwo za motocykl.

 

              Wieczność ― oto nieustający wschód słońca i wschód księżyca, trwałe narodziny. Niektórzy artyści, uczeni i mężowie stanu znajdują pociechę w trwałości swoich dzieł. Żyję zaledwie osiemdziesiąt kilka lat, a ileż geniuszów w tym czasie zapadło się w mit, o którym milczy telewizja. Via Ap- pia zasłana jest kamiennymi szczątkami ludzi pysznych. 'Wolę czas Boga od czasu cezarów. Wolę czas poetów od czasu Darwina. A więc w szpitalu żywot wieczny. Amen.

 

              Kiedy zakonnica-pielęgniarka wchodziła do pokoju, chory zwracał ku niej głowę z uśmiechem promiennej nadziei Pod kwefem i habitem nie widać włosów ani piersi. W osobie

 

              o klasztornym imieniu wchodzi do szpitala Piękna Madonna gotyku, posłuszna Aniołowi, niewinna śmierci Syna, poczętego z Ducha.

 

              Przez wiele lat, odmawiając Zdrowaś Mario, wahałam się, czy prosić Matkę o ułaskawienie morderców Jej Dziecka. Patrząc w Rzymie, jak mniszki opatrują chorych mężczyzn, nabrałam odwagi. Nie wszystkie one noszą na tacy z lekarstwami poezję. Wszystkie, które poznałam, zdawały się nosić w sobie pewność, że w imię Ducha trzeba przebaczyć ciału.

 

              Więc stałam się siostrą. Zapomniałam o kolizjach, wywoływanych przez nieustępliwość ciała. Nastąpił miodowy miesiąc dusz. Okazało się, ze dusze wcale nie są ascetyczne, heroiczne, stoickie, są lekkomyślne. Wkraczałam rano do sterylnego pokoju z parasolką zroszoną deszczem; przybywałam z ruin i zarazy, ze śmietników i rozkładu. Przekraczałam próg między powszedniością a katastrofą. Widziałam śmierć stojącą w głowach łóżka. Jerzy wydawał się pogodzony z tym towarzystwem. Witał mnie jak jeszcze jednego miłego gościa. ,jParasoleczka przyszła. do mnie” -omówił rozjaśniony. Jeżeli Wielka Medycyna na tyle ustępowała Wielkiemu Miłosierdziu, że dopuszczała do szpitala osobę nie zdezynfekowaną, powinnam była przynajmniej parasolkę pozostawiać w. szatni. Jednak patrząc śmierci w oczy, wnosiłam do chorego przedmiot tak jej obcy. A Jerzy witał parasolkę jak nimfę z kraju, który wiernie czeka na powrót nieobecnych. .

 

              Z amerykańskiej Virginii przyjechał do Rzymu syn. Rozmawiał z. ojcem. Nie dziwiłam się, że mówili o koniach, bo w ogóle przestałam się dziwić.

 

              Rozmowa była inna niż wszystkie poprzednie. Nie było irytacji z tego powodu, że Jerzy uznaje tylko konie kawaleryjskie albo chłopskie, a Witold konie wyczynowe albo wyścigowe. Jerzy snuł wspomnienia szwoleżerskiej przeszłości, Witold słuchał z> aprobatą. Zgadzali się, że między człowiekiem a koniem próbą przyjaźni jest wspólna obrona przed śmiercią. Na to śmierć w głowach łóżka uśmiechała się wyrozumiale.

 

              VILLA SCIARRA

 

              Chodziliśmy z Witoldem do parku Villa Sciarra, przez drogę ?e szpitala do bramy w murach Janikulu, jak tę część miasta ― Gianicolo ― nazywali polscy romantycy.

 

              Ogród ma trzy kondygnacje: najwyższa, obudowana mu- rami ― wielki obszar płaskiego gruntu, najniższa ― głęboki parów. Płaszczyzna parkowa nadal służy igraszkom bezno- sych czy kulawych satyrów < z boginiami i amorkami. Tam właśnie istnieje stromy cypel wysunięty na wschód. Tam stawaliśmy nieufni, ogłupiali wobec różowodotej panoramy. Jak coraz bledszy gobelin, to miasto wisi nad doliną Tybru

 

              i od tysięcy lat tłumy gapiów oglądają je z podziwem i obawą. Czy taki fantom daje żyć?

 

             

 

              Aż wreszcie wszystko, co ziemskie, staje się nieważne. Życie i śmierć wspinają się do nieba. Domy coraz wyższe, kosmos coraz bliższy. Patrzymy na kolosalną skorupę cyrku

 

              ― pustą. Nad nami przestwór pełen usłużnych samolotów

 

              i zaczajonych bomb. Obok, na ziemi ― kamienny orzeł rzymski z dziobem przetrąconym przez chuliganów.

 

              Wracało się palmową aleją pełną słońca i dzieci. Mali rzymianie, jak wszystkie dzieci, kochają wodę i boją się jej. Rzucają kamyki do wód małych i wielkich, żeby usłyszeć plusk, nawiązać kontakt, zabić strach, który się kryje pod płynną powierzchnią. Sadzawki i fontanny Rzymu kipią od śmiecia, ciskanego w nieznane.

 

              Mijało się karuzelę. Na grzywiastych metalowych konikach galopowały grzywiaste, wielkookie chłopczyki, w tajemniczych karocach sunęły tajemnicze dziewczynki, mali „kierowcy” automatycznych samochodów przybierali pozy szoferów znudzonych swoją sztuką, awanturnicy rozbijali się po magnetycznej podłodze jednoosobowymi wózkami, wpadając na kontrawantumików, histerycznie chichocząc, blednąc

 

              i kraśniejąc z uniesienia.

 

              Mijało się ptaszarnię. Przed olbrzymią klatką tłum bambi- nów oblegał, jak w transie, ażurowe ściany ptasiego pałacu, a w nim tęcze pawich ogonów, chybotliwy krok kaczek i łopot gołębich skrzydeł. Ptasi żywioł powietrza, tak samo jak niepojęta woda, uroczył i prowokował nowych ludzi ― czekali na pęknięcie bariery między żywiołami, tupali i gwizdali z niecierpliwości, rzucali przez dziury w kratach to okruchy chleba, to okruchy,skał.

 

              Wracało się do szpitala. Pewnego dnia, po drodze do sklepionej bramy parku, przyszło nam się zatrzymać, żeby podziwiać czteroletnie markizy w perukach i krynolinach, trzyletnich rycerzy z dzidami, sześcioletnich kominiarzy, diabłów, dziesięcioletnie Carmeny pod eskortą matek w cywilu. Ostatki karnawału. Żegnaj, mięso! Kukiełki przemijały niewzruszone w teatralnej wzniosłości. Należało mówić w ekstazie: „Com’e bella! Com’e bravo!” * Pochód dziecinny płynął smugą katolickiego obyczaju, na chwałę głodnej rodziny z Nazaretu. Dożywiane lodami, malutkie damy w robronach

 

              i subretki w koronkowych fartuszkach ochoczo żegnały mięso. Małoletnie diabły, błazny i strażacy witali post, żując smaczne pizze.

 

              W szpitalu ani wzniosłości, ani elegancji. Kroplówki. Rentgeny. Analizy. Któregoś popołudnia umieszczono na wysokiej podstawie telewizor, skierowany ekranem do łóżka. Na szkle zamajaczyły domy, osoby, sceny i pejzaże zdrowego świata. Przemówili politycy, rozkrzyczały się manifestacje, zaszczekały mitraliezy, przemknęły samoloty. Aktorzy przedstawiali swoje sztuki, pianiści swoją muzykę, handlowcy swoje towary. Najlepiej z konkurencji wychodziły towary. Poprawiłam poduszki, żeby Jerzy lepiej widział. Trzymał głowę odwróconą w stronę przeciwną. „Spisz?” Zaprzeczył. „Czemu się odwracasz?” Milczał. Pokrajany i zbolały, wolał szpital od rynku. Iluż więźniów tak odczuwa więzienie!

 

              Raz na tydzień do pokoju wkraczała Wielka Medycyna w asyście Wielkiego Miłosierdzia. Wtedy śmierć w głowach łóżka wkładała maskę. Na wysokim łóżku leżał obiekt Medycyny oraz Miłosierdzia, produkt ich talentu. Niekiedy podczas inspekcji u wizytatorów pojawiał się niepokój, ruchy stawały się nerwowe ― i śmierć zdejmowała maskę. To jednak były chwile. Na ogół szpital stał twardo po stronie zbawienia, a chory po strome szpitala.

 

              Przyszła wiosna. Przynagliła czas przed Rezurekcją. Magnolie zakwitły. Mimozy zapachniały. Śmierć rozpłynęła się w wiosennym powietrzu. Jerzy wyszedł na własnych nogach za bramę i wsiadł do taksówki.

 

              PIĘKNY POBYT

 

              W Taorminie przedmioty i myśli rozpływają się w czasie. Umyłam szklanki ― minął dzień. Znowu umyłam szklanki

 

              ― minął drugi dzień. Nieprawda. Czas nie mija. Rośnie w głąb ziemi korzeniami drzew, rośnie wzwyż do nieba, które go zwraca jako deszcz. Rośnie wszerz i wsiąka w muzykę, w wiatr, w morze, w kamienie, we wszystko, co nie mija.

 

              Hotel nazywał się „Bel Soggiorno” ― Piękny Pobyt. Czy ja wiem, jaki to był pobyt? Piękny? Krótki? Na określenie pobytów przymiotniki zawodzą. Wolę wyłowić z czasu, jak oporną rybę, człowieka imieniem Filip. Pastor anglikański, urodzony w Yirginii, wychowany w Oxfordzie. Biskup Gibral

 

              taru posłał go do Taorminy dla kazań w małej kaplicy, dokąd zagraniczne żony włoskich profesorów i anglosaskich dziwaków, z rzadka jakiś emerytowany pułkownik, Szwajcar albo Szkot, przychodzą w niedzielę zaznaczać w kraju katolickim lojalność wobec Kalwina czy Lutra. Rozmawiał ze mną o własnej wersji Lamparta według Lampedusy. Miał na uwadze charaktery i sytuacje bardziej aktualne. W sposób sceptyczny interesował się także mitem o Tristanie. Jego herbatki niedzielne, chude i wytworne, pasowały jak ulał do powieści Jane Austin Duma i przesąd.

 

              Czas nie mija. Mafia też nie mija. 'Dlaczego akurat wtenczas na Sycylii miałam rozmawiać o mafii, która jest zawsze i wszędzie? Co się zmieniło od tamtego wieczora na Litwie, kiedy „tata nie wracał”? „Brody ich długie, kręcone wąsiska” ― zgadza się, to bardzo teraz modne. „Wzrok dziki, suknia plugawa” ― w ogóle powszechne.

 

              Wprawdzie zamiast maczugi mamy bombę, ale krew, śmierć

 

              i pieniądze znaczą to samo. Tyle że dzisiaj mafijni bigoci rzadko są wrażliwi na „dziatek pacierze”*, A w ogóle to nie są tematy na herbatkę u anglikańskiego pastora.

 

              Więc z kim wreszcie miałam mówić o grze namiętności, zorganizowanej w wyższą matematykę? Przecież nie z szewcem, zwiędłym biedakiem, łatającym cudze obuwie w świetle księżyca na progu swej nory, żeby oszczędzić na elektryczności. Nie ze sprzedawcami o serafickim wzroku, utkwionym w klienta z innej planety. Nie z pokojówką dumną z córki, która obiecywała zostać professoresą. Nie z pięknym Rodolfo z recepcji, pogrążonym w niższej matematyce hotelowych cen. I nie z małym Michele, bo coś mi prawił ó lavandai (praczce), a ja go chwaliłam za miłość do lawendy.

 

              Piękny pobyt upływał pod znakiem gęsi z1 prosięciem. Przyleciała z Toronto na Sycylię malarka z przedwojennej commedii delTarte w Kazimierzu nad Wisłą. Zagubione w kolumnach i szafirach, błądząc po teatrze greckim, przez kilka dni bredziłyśmy o Wiśle i o „Pruszu” *, patronie przedwojennej polskiej cyganerii. Wreszcie Mary Littauer zakupiła parę okazów sycylijskiego folkloru, namalowała akwarelą gałąź hibiskusu i odleciała do swojej Kanady.

 

              W rok później Filip przyjechał do Kazimierza. Biskup Gibraltaru tym razem wydelegował go do Polski utwierdzić w wierze kilka protestanckich rodzin. Zabrałam go do Lubli

 

              na. Tam, w kaplicy Trójcy Świętej na Zamku, objaśniał mi wczesną ikonografię chrześcijańską. Na przykład: Abrahama, Sarę i Anioła w charakterze Świętej Trójcy. Czy miałam z nim ˇmówić o Majdanku? Z kim miałam mówić o Majdanku? Przecież nie z szatniarką, której za Hitlera nie było na świecie. I nie z chłopcami na ulicy, zakochanymi w mercedesach. I nie z dentystką tak czułą na ból cudzych zębów.

 

              Rozpakowałam walizy K minął rok. Znowu rozpakowałam walizy ― minął rok. Któregoś dnia, ciągle na Sycylii, Filipowi pękło naczyńko w mózgu. Oniemiał. Nie mógł wygłaszać kazań dla zagranicznych żon włoskich profesorów. Biskup Gibraltaru wysłał go na kurację nad Lago di Garda. Filip odzyskał mowę, ale nie taką, jaka jest potrzebna in partibus infidelium. Zamieszkał w Mediolanie i zaczął wyrabiać kosmetyki z sycylijskich zióf. Interes, popierany przez protestantów w katolickim kraju, zakwitł. Mafia? Pastor Filip milczy w Mediolanie ˇo sycylijskim Lućky Luciano *, jak milczał w Lublinie o niemieckim Majdanku.

 

              Umyłam szklanki ― minął dzień. A nazajutrz przyjechał z Mediolanu do Rzymu przyjaciel taormiński, Filip. Mówi, ale z wysiłkiem. Kosmetyki sprzedał jakiemuś protestanckiemu/bankierowi. Po czym prowadził bar z pomocą sycylijskiego kucharza. Miesiąc temu kucharz wyjechał do Libii pracować w kopalni nafty. Mój przyjaciel podczas świąt Wielkiej Nocy wygłosił mimo wszystko kazanie do swoich byłych parafian w Taorminie.

 

              Granice i charakter mafii zaczynają mi się mylić. Kto,

 

              o czym i do kogo ma mówić?

 

              Myję szklanki, mija dzień. Nieprawda, to tylko przemija mój piękny pobyt w czasie.

 

              EPIFANIA

 

              Epifania ― hołd Trzech Króli trwa.

 

              Rankiem wpadamy do sklepu na Gianicolo po słodkie chlebki wypiekane na tę uroczystość. Ale nasz hołd nie będzie dla Świętego Dzieciątka, tylko dla starego profesora. Ładujemy się do wagonetki pisarza Dario, syna Toskańr

 

              czytka i Greczynki jaki pisarz może być bardziej klasyczny? Jego signora jest czystą Włoszką. Mąż nazywa ją Bimba na pamiątkę tych dni, kiedy była dziewczyną. Reszta pasażerów: malarz, urodzony w Rzymie, syn Ormian wysiedlonych z Armenii przez Turków po pierwszej wojnie światowej. Ma oczy niewyspanego narkomana, którego narkotykiem jest przyroda. Maluje pejzaże i kobiety.

 

              Pisarz nieżonaty, Węgier, emigrant nie tyle polityczny, co erotyczny. Na głowie wysoka czapa. „Jak wam się podobam za Kozaka?” ― odpowiedni gest. Wygłupia się, ratuje się. Bo przyczyna emigracji gdzieś znikła.

 

              Jerzy, ten sam, co kilka lat temu, zeszedł ze stołu opera- cyjnego i na własnych nogach wyszedł za bramę;

 

              ja ― świadek, o którym z kolei zaświadczą może kiedyś współpasażerowie.

 

              Przedmieścia nieznacznie* wsiąkają w zielone pola, nakra- piane żółto i biało. Parę mimoz już kwitnie. Po lewej ręce góry, powietrze dolne koloru przylaszczki, górne szafirowe. Złote kule, większe i mniejsze, przytwierdzone do gałęzi

 

              o sztywnych liściach lakierowanych na zielono ― to pomarańcze i mandarynki.

 

              W obłupanych miasteczkach uczepionych gór kościółki wydają się płaskie, bo widać tylko fasady. Niektóre skały przypominają Maczugę Herkulesa w Ojcowie, widocznie na początku Ziemia miała wszędzie jednakowe kaprysy.

 

              Wjeżdżamy w kraj jeszcze bardziej południowy. Po prawej ręce prześwituje morze. Dalej: miasteczko w stylu Napoleona I, z ciasno i ciężko obudowanym skwerem. Wreszcie cel naszej wycieczki: reszta zamku, jeden z tych kaszteli, które z biegiem czasu przemieniają się w więzienia. Przyparta do skały bazylika. Prowincjonalne sklepy upozowane na „ostatni krzyk”. Dzielnica nowa z willami a la Corbusier dla ubogich. Przystajemy przed hurtownią pomarańcz, czynną w świątek i piątek. Wielka brama, wielka waga towarowa, małe ceny.

 

              Ulica: jakieś nieznajome nazwiska. Kto to? Nic tak nie fiwiadczy o obcości, jak lokalni święci. Na środku jezdni, przed swoim domem schowanym w pomarańczach, stoi profesor ― zły ― z zegarkiem w ręku. „Jesteście spóźnieni

 

              o dwa lata.” Ależ dwa lata temu byliśmy tu z Węgrem! Dokładnie zaś rok temu bez Węgra, natomiast z pisarzem Dario i jego Bimbą.

 

              Teraz Dario wściekły, profesor wściekły. Godzina 12.30, wszyscy głodni. Bimba i profesor długo krzyczą, nie mogę

 

              zrozumieć, co. Wiadomo tylko, że Dario kiedyś tam nie mógł przeżyć niedzieli, nie odwiedziwszy swego profesora, a profesor twierdzi, że Student winien przeżyć życie jako uczeń mistrza.

 

              Szybko wchodzimy do domu „myć ręce” i wręczać dary. Powraca osłupienie sprzed dwóch lat i sprzed roku. Tym razem większe, bo choroba książkowa rozszerzyła się jak rak z przerzutami. Zza obozowiska książek roztasowanych na podłodze już nie widać łóżeczka zapędzonego pod ścianę. Nie widać oparć ani poręczy foteli, nie widać blatów stołowych, nie widać obrazów. W trzech obszernych pokojach, a .także w kuchni piętrzą się, obłażą ściany, opinają meble

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin