Clive Cussler- Kroniki Oregona 3 - Tajna ztraz.doc

(1481 KB) Pobierz
CLIVE

128

 

 

CLIVE CUSSLER

 

 

TAJNA STRAŻ

 

 

 

DarkWatch

 

Copyright © 2005 by Sandecker, RLLLP.

 

 

1.

 

Przestarzały odrzutowiec firmowy dassault falcon płynnie zniżył lot i wylądował w Międzynarodowym Porcie Lotniczym Sunan dziewiętnaście kilometrów na północ od Phenianu. Mig, który go eskortował od chwili, gdy samolot wleciał w północnokoreańską przestrzeń powietrzną, zawrócił - ciemność nocy przecięły dwa stożkowe płomienie z dysz jego silników.

Wysłano ciężarówkę, by poprowadziła falcona na miejsce postoju. Na jej skrzyni ładunkowej stał strzelec z karabinem maszynowym i nie odrywał wzroku od okien kokpitu. Maszyna podkołowała do betonowego placu na końcu kompleksu lotniskowego. Jeszcze zanim zablokowano koła, otoczył ją oddział uzbrojonych żołnierzy, gotowych użyć swoich kałasznikowów przy najmniejszej prowokacji. Nieważne, że pasażerami samolotu byli zaproszeni dygnitarze i czołowi klienci osamotnionego kraju komunistycznego.

Kilka minut po tym, jak ucichły silniki, uchyliły się drzwi kabiny pasażerskiej. Dwaj strażnicy stojący najbliżej odrzutowca zmienili pozycję. Właz opuścił się, ukazując wbudowane po wewnętrznej stronie stopnie. W otworze stanął mężczyzna w oliwkowym mundurze i czapce z daszkiem. Miał surową twarz, niemal czarne oczy, haczykowaty nos i cerę koloru słabej herbaty. Przygładził palcem gęste czarne wąsy, obrzucił obojętnym spojrzeniem krąg żołnierzy i lekkim krokiem wyszedł z samolotu. Za nim pojawili się jego dwaj towarzysze o ostrych rysach, jeden w tradycyjnej arabskiej szacie i chuście na głowie, drugi w drogim garniturze.

Przez kordon przemaszerowali trzej północnokoreańscy oficerowie. Najwyższy stopniem przywitał się oficjalnie i zaczekał, aż drugi - tłumacz - przełoży jego słowa na arabski.

- Generał Kim Don Il wita w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej, pułkowniku Hourani, i wyraża nadzieję, że mieliście panowie przyjemny lot z Damaszku.

Pułkownik Hazni Hourani, zastępca dowódcy syryjskich strategicznych sił rakietowych, skłonił głowę.

- Dziękujemy, że generał spotkał się z nami osobiście o tak późnej porze. Proszę mu powiedzieć, że mieliśmy bardzo przyjemną podróż; przelatywaliśmy nad Afganistanem i mogliśmy zrzucić zawartość toalety na amerykańskich okupantów.

Koreańczycy roześmieli się, kiedy usłyszeli przekład. Hourani mówił dalej, zwracając się bezpośrednio do tłumacza:

- Podziwiam pańską znajomość arabskiego, ale chyba łatwiej będzie nam się porozumieć po angielsku. - Przeszedł na ten język. - Rozumiem, generale Kim, że obaj znamy mowę naszego wspólnego wroga.

Generał zamrugał.

- Tak, uważam, że to mi daje przewagę nad imperialistami, bo wiem o nich więcej niż oni o mnie - odrzekł. - Znam też trochę japoński - dodał, próbując zaimponować gościowi.

- A ja trochę hebrajski - odparł szybko Hourani, żeby nie być gorszym.

- Wygląda na to, że obaj jesteśmy oddani naszym krajom i naszej sprawie.

- Zniszczenia Ameryki.

- Zniszczenia Ameryki - powtórzył jak echo generał Kim, widząc w spojrzeniu Araba taki sam ogień, jaki płonął w nim samym.

- Już zbyt długo rozszerzają swoje wpływy na wszystkie zakątki globu. Przytłaczają cały świat, najpierw wysyłając żołnierzy, a potem trując ludzi swoją dekadencją.

- Ich oddziały stacjonują zarówno wzdłuż waszych, jak i naszych granic. Ale boją się zaatakować mój kraj, bo wiedzą, że nasz odwet byłby szybki i ostateczny.

- Wkrótce będą się bali również naszego odwetu - odparł Hourani z wazeliniarskim uśmiechem. - Dzięki waszej pomocy, oczywiście.

Kim uśmiechnął się tak samo jak Syryjczyk. Ci dwaj ludzie z różnych części świata byli pokrewnymi duszami: szczerze nienawidzili wszystkiego, co zachodnie. Ta nienawiść ich określała, została w nich ukształtowana przez lata indoktrynacji. Nie miało znaczenia, że jeden jest wyznawcą szlachetnej religii w wypaczonej formie, a drugi ślepo wierzy w nieomylność swojego państwa. Skutki były takie same. Widzieli piękno w barbarzyństwie i znajdowali natchnienie w chaosie.

- Zorganizowaliśmy transport waszej delegacji do bazy morskiej Munczon niedaleko Wonsan na wschodnim wybrzeżu - powiedział Kim do Houraniego. - Czy waszym pilotom będą potrzebne kwatery w Phenianie?

- To bardzo uprzejme z pańskiej strony, generale. - Hourani znów przygładził wąsy. - Ale samolot musi jak najszybciej wrócić do Damaszku. Jeden z pilotów spał przez większość podróży, więc może lecieć do Syrii. Gdyby mógł pan zorganizować tankowanie, chętnie od razu wysłałbym ich z powrotem.

- Jak pan sobie życzy. - Kim wydał polecenie podwładnemu, który przekazał rozkaz szefowi służby bezpieczeństwa. Kiedy dwaj asystenci Houraniego skończyli wyładowywać bagaże delegacji, przyjechała cysterna i robotnicy zaczęli rozwijać wąż.

Samochód osobowy był chińską limuzyną o przebiegu ponad trzysta tysięcy kilometrów. Drobny północnokoreański generał niemal utonął w zapadniętym siedzeniu. W aucie cuchnęło papierosami i kiszoną kapustą. Droga przez góry Kumgang, łącząca Phenian z Wonsanem, należała do najlepszych w kraju, mimo to zawieszenie limuzyny ledwo wytrzymywało jazdę w ciasnych zakrętach i niebezpiecznych koleinach. Wzdłuż jezdni było bardzo mało barier ochronnych, a reflektory samochodu miały niewiele większą moc od latarek kieszonkowych. Bez księżycowej poświaty jazda byłaby niemożliwa.

- Kilka lat temu - powiedział Kim, kiedy zapuścili się wyżej w góry, biegnące jak kręgosłup przez całą długość kraju - wydaliśmy zgodę pewnej firmie z południa na organizowanie wycieczek w te góry. Niektórzy uważają je za święte. Zażądaliśmy budowy dróg i szlaków turystycznych oraz restauracji i hoteli. Musieli nawet zbudować własny port dla swoich statków wycieczkowych. Przez jakiś czas firma miała wielu klientów, ale musiała brać po pięćset dolarów od osoby, żeby pokryć koszty inwestycji. Liczba chętnych do odbycia nostalgicznej podróży okazała się zbyt mała i interes szybko upadł - zwłaszcza po tym, jak ustawiliśmy wzdłuż dróg strażników i nękaliśmy turystów w każdy możliwy sposób. Przestali tu przyjeżdżać, ale firma nadal nam płaci, bo zagwarantowała naszemu rządowi miliard dolarów.

Opowieść wywołała uśmiech na twarzy pułkownika Houraniego, jedynego członka syryjskiej delegacji, który znał angielski.

- A najlepsze jest to - ciągnął Kim - że w ich hotelu są teraz koszary wojskowe, a w ich porcie cumują fregaty Najin.

Tym razem Hourani roześmiał się głośno.

Dwie godziny po opuszczeniu lotniska limuzyna zjechała wreszcie z gór Kumgang, przecięła nadmorską nizinę i skręciwszy na północ od Wonsan, dotarła do ogrodzenia bazy marynarki wojennej Munczon.

Wartownicy przy bramie zasalutowali i samochód potoczył się przez kompleks. Minął kilka imponujących budynków warsztatowych i wjechał na prawie kilometrowe nabrzeże, gdzie były przycumowane cztery smukłe szare kutry patrolowe. W porcie o powierzchni dwu i pół kilometra kwadratowego stał na kotwicy samotny niszczyciel; z jego komina unosił się ku nocnemu niebu biały dym. Kierowca okrążył bom ładunkowy i zaparkował wzdłuż studwudziestometrowego statku towarowego na końcu nabrzeża.

- „Asia Star" - oznajmił generał Kim.

Pułkownik Hourani spojrzał na zegarek. Była pierwsza nad ranem.

- Kiedy odpływamy? - spytał.

- Tutaj, w zatoce Jonghung Man, pływy są łagodne, więc możecie wyruszyć w każdej chwili. Statek jest załadowany, zatankowany i zaprowiantowany.

Hourani odwrócił się do jednego ze swoich ludzi i zapytał po arabsku:

- Co o tym myślisz? - Wysłuchał długiej odpowiedzi, skinął kilka razy głową i zwrócił się z powrotem do generała, który siedział w limuzynnie naprzeciwko niego: - Assad Muhammad to nasz ekspert od pocisków Nodong-1. Chciałby na nie spojrzeć, zanim odpłyniemy.

Wyraz twarzy Kima nie zmienił się, ale było jasne, że nie jest zachwycony perspektywą zwłoki.

- Możecie przecież dokonać inspekcji na morzu. Zapewniam, że na pokładzie są wszystkie rakiety, które zakupił wasz kraj. Dziesięć sztuk.

- Niestety Assad nie czuje się dobrze na wodzie. Wolałby sprawdzić pociski teraz, bo rejs prawdopodobnie spędzi w swojej kajucie.

- Dziwne, że ktoś taki transportuje rakiety do Syrii - zauważył chłodno Kim.

Hourani zmrużył oczy. Jego kraj płacił za pociski strategiczne średniego zasięgu prawie sto pięćdziesiąt milionów dolarów. Kim nie miał prawa go przesłuchiwać.

- Jest tutaj, bo zna się na rakietach. Pracował z Irańczykami, kiedy kupowali od was nodongi. Jego kłopoty na morzu to nie pańska sprawa. Obejrzy wszystkie dziesięć pocisków i odpłyniemy o świcie.

Generał Kim miał rozkaz towarzyszyć Syryjczykom, dopóki statek nie odbije od brzegu. Powiedział żonie, że wróci do Phenianu dopiero rano, ale przez Arabów nie mógł się spotkać na kilka godzin ze swoją ostatnią kochanką. Westchnął na myśl o tym, jak się poświęca dla kraju.

- Dobrze, pułkowniku. Poinformuję kapitanat portu, że „Asia Star" nie wyjdzie w morze przed świtem. Może wejdziemy na pokład? Pokażę wam wasze kajuty, żebyście mogli zostawić bagaże, a potem pan Muhammad będzie mógł obejrzeć wasze nowe zabawki.

Kierowca otworzył tylne drzwi. Kiedy Kim przesunął się, żeby wysiąść, Hourani położył mu rękę na ramieniu. Ich oczy się spotkały.

- Dziękuję, generale.

Kim uśmiechnął się szczerze. Mimo różnic kulturowych, nieodłącznej nieufności i tajemnicy wokół tej sprawy naprawdę polubił pułkownika.

- Nie ma problemu.

Trzej Syryjczycy dostali oddzielne kajuty, ale już parę minut po zakwaterowaniu spotkali się wszyscy u pułkownika. Assad Muhammad usiadł na koi z czarnym neseserem obok siebie, Hourani usadowił się za biurkiem pod jedynym bulajem w kajucie, a najstarszy z całej trójki, profesor Walid Chalidi, oparł się o przegrodę i skrzyżował ręce na piersi. Hourani zrobił bardzo dziwną rzecz: dotknął kącika swojego oka, pokręcił głową, wskazał własne ucho i przytaknął. Następnie wycelował palec w oświetlenie na środku sufitu kajuty, a potem w tanią mosiężną lampę, przymocowaną do biurka.

- Jak myślisz, ile potrwa inspekcja, Assad? - zapytał.

Muhammad wyjął z kieszeni marynarki miniaturowy magnetofon i wcisnął przycisk odtwarzania. Cyfrowo zmieniony głos Houraniego - bo tylko on znał arabski - odpowiedział:

- Kilka godzin. Najbardziej czasochłonne będzie samo zdejmowanie pokryw. Kontrola obwodów jest prosta.

Hourani, sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni po dyktafon, położył go na biurku i również włączył odtwarzanie. Mężczyźni milczeli, ale rozmowa trwała. W ustalonym wcześniej momencie swój magnetofon dodał Walid Chalidi. Kiedy trzy urządzenia odtwarzały różne wersje zmienionego głosu Houraniego, „Syryjczycy" przenieśli się w odległy kąt kajuty.

- Tylko dwie pluskwy - szepnął Max Hanley. - Koreańczycy naprawdę ufają swoim syryjskim klientom.

Juan Cabrillo, prezes Korporacji i kapitan statku handlowego „Oregon", oderwał znad górnej wargi sztuczne wąsy. Skóra pod spodem była jaśniejsza niż warstwy kremu samoopalającego, którego użył do przyciemnienia sobie cery.

- Przypomnijcie mi, żebym powiedział Kevinowi, że jego klej do charakteryzacji z Magicznej Pracowni jest do niczego. - Miał butelkę tej podejrzanej substancji i nałożył ją ponownie na odwrotną stronę wąsów.

- Kiedy próbujesz to przyczepić, wyglądasz jak ten czarny charakter z kreskówek Snidely Whiplash - odezwał się Hall Kasim, Libańczyk, którego rodzina od trzech pokoleń mieszkała w Ameryce. Awansował niedawno na szefa Sekcji Bezpieczeństwa i Monitoringu „Oregona". Był jedynym członkiem załogi, który nie potrzebował makijażu i lateksowych wkładek, by uchodzić za człowieka z Bliskiego Wschodu. Problem polegał na tym, że znał arabski zbyt słabo, żeby zamówić danie w restauracji.

- Ciesz się, że koreański tłumacz został na lotnisku - odrzekł Cabrillo.

- Sknociłeś ten mały monolog, który wykułeś na pamięć i wygłosiłeś w samochodzie. Twoja propozycja zbadania pocisków nie zabrzmiała zbyt naukowo.

- Przykro mi, szefie - odparł Kasim - ale nie mam zdolności językowych. Choćbym nie wiem jak długo ćwiczył, zawsze wychodzi z tego bełkot.

- Jak każdy, kto zna arabski - drażnił się z nim Cabrillo.

- Jak stoimy z czasem? - zapytał Max Hanley.

Był wiceprezesem Korporacji, odpowiedzialnym za całego „Oregona", zwłaszcza za jego lśniące silniki magnetohydrodynamiczne. Podczas gdy Cabrillo negocjował kontrakty Korporacji i zajmował się planowaniem, na szerokich barkach Maksa spoczywał ciężar przygotowań „Oregona" i jego załogi do wykonywania zadań. Choć byli praktycznie najemnikami, zorganizowali Korporację na wzór firmy. Oprócz funkcji głównego mechanika Halley pełnił rolę administratora i kierownika działu personalnego.

Pod szatą i chustą na głowie Hanley był trochę wyższy od przeciętnego mężczyzny, miał mały brzuszek, czujne piwne oczy i resztki kasztanowych włosów na czubku głowy. Towarzyszył Juanowi od dnia założenia Korporacji i Cabrillo uważał, że bez swojego zastępcy dawno wypadłby z branży.

- Musimy zakładać, że „Mały" Gunderson wystartował dassaultem najszybciej, jak mógł. Pewnie jest już w Seulu - odparł prezes Cabrillo.

- Eddie Seng miał dwa tygodnie na dotarcie na pozycję, więc jeśli jeszcze go nie ma przy burcie tej łajby, to już się nie zjawi. Nie wynurzy się, dopóki nie skoczymy do wody, a wtedy będzie za późno na przerwanie zadania. Ale Koreańczycy nie wspomnieli o zatrzymaniu w porcie mini-łodzi podwodnej, możemy przypuszczać, że jest gotowy.

- Więc kiedy umieścimy urządzenie...

- ... zostanie nam piętnaście minut na spotkanie się z Eddim i odpłynięcie na bezpieczną odległość. - Będzie bolało - zauważył ponuro Hall.

Spojrzenie Cabrilla stwardniało.

- Ich bardziej niż nas.

To zlecenie, podobnie jak wiele innych, dostali nieoficjalnymi kanałami od rządu Stanów Zjednoczonych. Korporacja była przedsiębiorstwem nastawionym na zysk, ale większość ludzi na pokładzie „Oregona" albo służyła wcześniej w amerykańskich siłach zbrojnych, albo też prowadziła działania korzystne dla USA i ich sojuszników, a przynajmniej nieszkodzące amerykańskim interesom.

Końca wojny z terroryzmem nie było widać, więc zespół, jaki stworzył Cabrillo, stale miał kontrakty. Tych specjalistów od tajnych operacji nie krępowała konwencja genewska ani nadzór Kongresu. Co nie znaczyło, że załoga „Oregona" to banda bezlitosnych piratów, którzy nie biorą jeńców. Bardzo uważali na to, co robią, ale rozumieli, że w XXI wieku granice konfliktu się zatarły.

Doskonałym przykładem była ta misja.

Korea Północna miała pełne prawo sprzedać Syrii dziesięć jednoczłonowych pocisków taktycznych i Stany Zjednoczone, acz bardzo niechętnie, musiałyby się z tym pogodzić. Ale wywiad ustalił, że prawdziwy pułkownik Hazni Hourani planuje skierować „Asia Star" do Somalii, by przekazać dwa nodongi wraz z parą ruchomych wyrzutni Al-Kaidzie, która zamierza kilka godzin później wystrzelić rakiety w cele w Arabii Saudyjskiej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin