Quick Amanda - Kłamstwa w blasku księżyca.doc

(1186 KB) Pobierz
Rozdział 1

 

Amanda Quick

 

Kłamstwa w blasku księżyca

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Ostatnie lata panowania królowej Wiktorii.

 

Północ. Tonący we mgle cmentarz. Trudno o bardziej posępne miejsce i mroczniejszą porę spotkania! - pomyślała Annie Petrie.

Przejął ją dreszcz; otuliła się szczelniej płaszczem. Nigdy jeszcze nie bała się tak bardzo. Ale wszelkie informacje, jakie zebrała na temat człowieka, z którym się tu umówiła, całkowicie się ze sobą pokrywały - można się było z nim spotkać tylko na jego warunkach.

Przez cały dzień biła się z myślami: stawić się na tę posępną schadzkę czy dać temu spokój?... Nerwy miała stargane od samego rana, gdy zaraz po przebudzeniu znalazła na nocnym stoliku wiadomość od tego człowieka.

Palce jej drżały, kiedy brała do ręki świstek. Była jak ogłuszona. On miał czelność wejść tu w nocy. Jakimś cudem sforsował zamknięte drzwi i okien­nice. Śpiąc, nie usłyszała żadnego szmeru, nie wyczuła niczyjej obecności. Zupełnie jakby nawiedził ją duch!

Kiedy opanowała się na tyle, by przeczytać pozostawiony przez niego krótki list, przekonała się, że to lista warunków, które musi spełnić. Wiedząc, że nie zazna spokoju, dopóki nie otrzyma odpowiedzi na dręczące ją pytania, posta­nowiła dostosować się do żądań - i starannie wypełniła wszystkie warunki.

Zgodnie z instrukcją miała, przekraczając cmentarną bramę, przygasić la­tarnię. Teraz jej słaby blask lekko ozłacał kłębiącą się wokół mgłę. Gdzienie­gdzie wynurzały się z ciemności kamienie nagrobne, krypty grobowe i pom­niki obrzeżone koronką gęstych oparów.

Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywała się od ucieczki i brnęła na­przód. Dotarłam aż tu, mówiła sobie w duchu, nie po to, żeby zrezygnować w ostatniej chwili! Przynajmniej tyle mogę zrobić dla biednej Nellie!

- Dobry wieczór, pani Petrie.

Głos, który usłyszała, był mroczny i złowróżbny jak tonący we mgle cmen­tarz. Zdawał się dochodzić zza drzwi krypty, którą właśnie mijała. Annie Petrie skamieniała, zbyt przerażona, by krzyknąć. O ucieczce nie było mowy.

To głos dżentelmena, pomyślała i, nie wiedzieć czemu, to odkrycie przera­ziło ją jeszcze bardziej. Zdołała obrócić się w stronę, skąd dochodził głos. Wpatrywała się z natężeniem w mrok, usiłując dostrzec sylwetkę mówiące­go. Jednak mdłe światło latarni nie mogło przebić lodowatej ciemności wo­kół ledwie dostrzegalnego wejścia do starego kamiennego grobowca.

- Spełniłam wszystkie warunki - wykrztusiła. Głos jej drżał, nie miała nad nim żadnej kontroli.

- Doskonale! Chyba się pani nie zdziwi, gdy powiem, że nie wszyscy proszący o spotkanie mają dość odwagi, by się na nie stawić.

- Nie, proszę pana - odparła rezolutnie, zaskoczona jednak, że zostało jej, mimo wszystko, więcej hartu ducha niż innym. - Niewielu znajdzie się śmiałków, którzy przylecą jak na skrzydłach spotkać się z nieznajomym, o któ­rym opowiadają takie rzeczy... W dodatku o takiej porze i w takim miejscu!

- To prawda. - W głosie niewidzialnego rozmówcy brzmiała nutka roz­bawienia. - Ale wiem z doświadczenia, że warunki, jakie stawiam, pozwa­lają wyeliminować ludzi słabych i chwiejnych, i skupić się na tych, którzy z determinacją dążą do celu, bez względu na to, ile ich to będzie kosztowało.

- Determinacji mi nie brak, proszę pana.

- Istotnie. A zatem, może przejdziemy od razu do sedna? Zakładam, że chciała się pani ze mną spotkać w związku ze śmiercią siostry, która zginęła dwa dni temu?

Annie doznała szoku, słysząc słowa nieznajomego.

- Pan wie o śmierci Nellie?...

- Kiedy dowiedziałem się, że zależy pani na spotkaniu ze mną, byłem ciekaw, co panią do tego skłoniło. Popytałem więc tu i tam i wiem, że pani siostra zginęła na skutek nieszczęśliwego wypadku.

- Owszem, zginęła, ale to wcale nie był wypadek! - krzyknęła. - Wiem, że policja tak uważa... ale to nieprawda!

- Ciało Nellie Taylor znaleziono na terenie zakładów kąpielowych Doncaster Baths. Pływało po powierzchni basenu z zimną wodą. Wszystko wska­zuje na to, że pani siostra potknęła się na kafelkach obramowania basenu, doznała urazu głowy, wpadła do wody i utonęła.

Wygłoszone z zimną krwią, beznamiętne podsumowanie faktów sprawiło, że Annie Petrie zawrzała znów gniewem i uświadomiła sobie własną bezsil­ność. Jedno i drugie dręczyło ją od śmierci Nellie.

- Nigdy w to nie uwierzę!  oświadczyła stanowczo.  Moja siostra pra­cowała w łaźniach dobre dziesięć lat, od trzynastego roku życia. Kiedy za­czynała, doktor Doncaster sam jeszcze poddawał swoich pacjentów wodnej kuracji. Nellie znała tam każdy kąt, a na śliskie kafelki zawsze uważała!

- No, cóż... Wypadek każdemu może się zdarzyć, pani Petrie.

- Ale Nellie nie miała żadnego wypadku, mówię panu! Palce Annie zacisnęły się kurczowo na uchwycie latarni. - Ktoś ją zabił!

- Skąd ta pewność?

Spytał od niechcenia, jakby z czystej uprzejmości.

- Już mówiłam, że dowodów nie mam żadnych. - Przełknęła z trudem ślinę i się wyprostowała. - Właśnie po to przyszłam do pana, żeby je pan znalazł. To pańska specjalność, prawda?

Zapadło dłuższe milczenie.

- Tak, pani Petrie, to moja specjalność - odparł wreszcie. - Proszę mi powiedzieć coś więcej o swojej siostrze.

Znów odetchnęła głęboko i ważąc każde słowo, zaczęła:

- Nellie pracowała w pawilonie dla pań.

- Ale jej ciało znaleziono w basenie z zimną wodą, w części przeznaczo­nej dla mężczyzn.

- Wiem, proszę pana. To jedna z tych rzeczy, które wydały mi się podej­rzane, rozumie pan.

- Może od czasu do czasu pomagała przy zabiegach dla panów?

- No, chyba tak... Ale bardzo rzadko. - Teraz Annie stąpała po niezbyt pewnym gruncie. A myślała, że ją to ominie! - Nieraz panowie zamawiają dodatkowo którąś dziewczynę z personelu, żeby im w trakcie zabiegu umy­ła włosy albo zrobiła masaż w osobnym pomieszczeniu.

- Słyszałem już o podobnych usługach - odparł obojętnie.

Annie poczuła w żołądku lodowaty chłód. Jeśli ten człowiek dojdzie do wniosku, że Nellie była prostytutką, nie zechce się w tym babrać.

- To wcale nie było tak, jak pan myśli! Nellie to porządna, ciężko pracu­jąca dziewczyna. A nie lafirynda!

- Bardzo przepraszam, jeśli niechcący panią uraziłem. Nie mam prawa... ani zamiaru nikogo potępiać.

Jaki uprzejmy! - pomyślała, całkiem zbita z tropu. W dodatku wyglądało na to, że mówił szczerze. Bardzo rzadko ktoś taki jak on, pan z panów, przej­mował się uczuciami byle sklepikarki!

- Nie wiem dokładnie, co się tam działo w prywatnych kabinach po mę­skiej stronie łaźni - przyznała. - Tylko tyle, że Nellie pracowała tam od czasu

do czasu. Mówiła mi, że niektórzy klienci prosili specjalnie o nią, a potem dostawała hojne napiwki.

Mężczyzna nie odzywał się tak długo, iż Annie zlękła się, że sobie po­szedł. Całą okolicę ogarnęła przytłaczająca cisza.

W plotkach i opowieściach, jakie zasłyszała na jego temat, była mowa tak­że o tym, że pojawia się nie wiadomo skąd, a potem nagle znika. Kiedy po raz pierwszy o tym usłyszała, uznała, że to wierutne bzdury. Ale teraz, gdy znajdowała się na tonącym we mgle cmentarzu, nietrudno byłoby jej uwie­rzyć, że rozmawia z kimś z zaświatów.

Kto wie?... Może we dnie spoczywa w trumnie wewnątrz tego grobowca, obok którego stał przed chwilą?

Na tę myśl przeszył ją dreszcz trwogi.

- Czy według pani jeden z tych specjalnych klientów zabił Nellie? - spy­tał nieznajomy.

- To całkiem możliwe, proszę pana.

Znów to koszmarne milczenie. Mgła chyba gęstniała. Słaby blask księży­ca nie mógł się przez nią przebić. Annie nie widziała już zarysów grobowca.

- Dobrze, zajmę się tą sprawą - oświadczył nieznajomy -jeżeli pani istot­nie chce poznać prawdę.

- A cóż to znowu?! Jak mogłabym nie chcieć tego, o co tak zabiegam?

- Nieraz się zdarza w podobnych sprawach, że klienci dowiadują się o swo­ich zmarłych czegoś, o czym woleliby nie wiedzieć.

Annie Petrie się zawahała.

- Rozumiem, co pan ma na myśli. Ale Nellie to moja siostra. Tak samo jak reszta z nas musiała się na niejedno godzić, żeby związać koniec z koń­cem. Ale w głębi serca była zawsze dobrą dziewczyną. Nie mogłabym spoj­rzeć na własną twarz w lustrze, gdybym nie spróbowała dowiedzieć się, kto jej wyrządził taką krzywdę!

- Rozumiem, pani Petrie. Skontaktuję się z panią, gdy poznam całą praw­dę. .. lub wyjaśnię przynajmniej kilka kwestii.

- Bardzo panu dziękuję. Będę naprawdę zobowiązana. - Odchrząknęła. -Słyszałam, że jakoś dziwnie trzeba płacić za pańskie usługi.

- No cóż... Za wszystko trzeba płacić, pani Petrie. Znów przeniknął ją dreszcz, ale nie ustępowała.

- Pewnie, ale moim zdaniem lepiej wszystko omówić od razu. Mam skle­pik z parasolkami i chleba mi nie braknie, ale do bogaczy nie należę.

- Nie biorę pieniędzy od moich klientów, pani Petrie. Krótko mówiąc, wyznaję zasadę przysługa za przysługę.

 

Znów ogarnął ją strach.

- Bardzo przepraszam, ale nic rozumiem, jakiej przysługi pan oczekuje.

- Być może kiedyś będę potrzebował parasolki... albo nawet kilku. I wów­czas pani mi się zrewanżuje. Odpowiadają pani takie warunki umowy?

- A jakże - wymamrotała. Była całkiem zbita z tropu.  Ale ja sprzedaję parasolki dla pań. Po co panu damska parasolka?!

- Nigdy nic nie wiadomo. Najważniejsze, że dobiliśmy targu. Bardzo pro­szę nie mówić nikomu o naszym dzisiejszym spotkaniu.

- Na pewno nie powiem. Słowo!

- Zatem dobrej nocy, pani Petrie.

- Dobranoc panu! - Nie bardzo wiedziała, co jeszcze powiedzieć. - I dzię­kuję!

Obróciła się na pięcie i ruszyła do bramy cmentarnej. Gdy tam dotarła, wyregulowała światło latarni i pospieszyła do swej bezpiecznej przystani: przytulnego mieszkanka nad sklepem z parasolkami.

Zrobiła, co było w jej mocy. Reszta zależała od tego człowieka. A z wszel­kich plotek i opowieści o nim wiedziała, że jeśli coś obiecał, z pewnością dotrzyma słowa.

 

 

Rozdział 2

 

Drugi wybuch wstrząsnął starymi kamiennymi ścianami, otaczającymi ze wszystkich stron sekretne schody. Jakby w odpowiedzi lekko zakołysała się latarnia, którą Concordia Glade ściskała kurczowo w dłoni. Niewielkie ale jaskrawe światełko zatańczyło dziko w przyprawiających o dreszcz prze­rażenia ciemnościach, które okrywały ją i cztery panienki stojące za jej ple­cami. Wszystkie, nie wyłączając Concordii, wzdrygnęły się i wstrzymały oddech.

- A jeśli to wszystko zawali się, nim dotrzemy do schodów? - W głosie Hannah Radburn zabrzmiała niepokojąco histeryczna nuta. - Zostaniemy pogrzebane żywcem!

- Te mury z pewnością się nie zawalą- odparła Concordia, wkładając w swe słowa znacznie więcej pewności, niż miała jej w sercu. Ujęła latarnię mocniej, by przestała się kołysać, i poprawiła okulary zsuwające się jej z no­sa. - Pamiętasz chyba, że dokładnie przestudiowałyśmy wszelkie informacje

dotyczące budowy Aldwick Castle, zanim ustaliłyśmy, gdzie umieścimy na­sze ładunki wybuchowe. Te schody mają kilkaset lat. To najstarsza i najbar­dziej solidna część całej konstrukcji. Zbudowano ją tak, by oparła się nawet wystrzałom z katapulty. Z pewnością nie zawali się bez powodu tej właśnie nocy.

Daj Boże, żeby to była prawda! - dodała w duchu.

W rzeczywistości siła obu eksplozji, jeśli można było ją ocenić na podsta­wie stłumionych odgłosów, jakie do nich dotarły, przekraczała wszelkie prze­widywania. .. mówiąc najoględniej. Pierwszy wybuch pozbawił szyb wszyst­kie okna w nowym skrzydle. Eksplozja nastąpiła tuż obok pokoju, w którym obaj przybysze z Londynu raczyli się po obiedzie cygarami i portwajnem. Ze swego stanowiska obserwacyjnego w pokoju szkolnym, położonym w star­szej części zamku, Concordia widziała wyraźnie płomienie rozszerzające się z niebywałą szybkością i gwałtownością.

Drugi wybuch, który zgodnie z planem nastąpił kilka minut po pierwszym, wyrządził jeszcze większe szkody... sądząc z odgłosów.

- Za drugim razem huknęło strasznie głośno. Prawda, panno Glade? -zauważyła z niepokojem Phoebe Leyland. - Może ta receptura ze starej książ­ki zawierała jakiś błąd?

- Instrukcja dotycząca wszystkich komponentów była całkiem prosta -odpowiedziała nauczycielka. - Wypełniłyśmy skrupulatnie wszelkie zalece­nia. Przepis jednak dotyczył eksplozji na wolnym powietrzu, nie w zamknię­tym pomieszczeniu. Nic dziwnego, że efekt jest zdumiewający. I o to nam przecież chodziło!

Concordia mówiła dobitnie, przekonująco. Gdyby choć na sekundę zdra­dziła przepełniający ją strach, mogłoby się to fatalnie skończyć dla nich wszystkich. Życie czterech młodych dziewcząt, stojących za nią, spoczywa­ło w jej rękach. Aby wyjść z tego cało i uciec z Aldwick Castle, uczennice musiały zachować spokój i spełniać bez wahania rozkazy nauczycielki. His­teria i paniczny strach z pewnością doprowadziłyby do tragedii.

Z dziedzińca dolatywały do nich stłumione okrzyki trwogi i naglące roz­kazy. Widać nieliczna zamkowa służba stanęła do walki z żywiołem. Przy odrobinie szczęścia wszyscy będą zbyt zajęci gaszeniem pożaru, by dostrzec pięć uciekinierek przemykających do stajni.

Muszą się stąd wydostać jeszcze tej nocy, bo inaczej wszystko przepadnie. Podsłuchana przez Concordię rozmowa dwóch londyńczyków potwierdzała w zupełności jej przypuszczenia. Przede wszystkim jednak musiały wymknąć się niepostrzeżenie. Concordia nie miała najmniejszych wątpliwości, że gburowaci, groźnie wyglądający strażnicy, poprzebierani za ogrodników i pa­robków, snujący się w bezpośrednim sąsiedztwie zamku, bez wahania pode­rżną gardło lub zastrzelą każdą z nich na rozkaz któregoś z tych łajdaków, stołecznych elegantów.

- Strasznie tu ciemno - poskarżyła się Hannah zdławionym szeptem.

Concordia podniosła wyżej latarnię. Schody były nie tylko mroczne, ale wą­skie i ciasne. Żadnej z uciekinierek schodzenie tą drogą nie sprawiało przy­jemności, ale Hannah zawsze obawiała się małych, ciemnych pomieszczeń.

- Prawie już dotarłyśmy do podnóża - zapewniła swą podopieczną Con­cordia Glade.

- Czuję dym! - oznajmiła szesnastoletnia Theodora Cooper. Jej siostra bliźniaczka, Edwina, jęknęła:

- Może i to skrzydło już płonie?

Słaby lecz łatwy do rozpoznania zapach dymu dotarł już do sekretnych schodów. Concordia poczuła nagły dreszcz trwogi. Z najwyższym wysiłkiem opanowała się i przemówiła pewnym siebie, nauczycielskim tonem.

- W tej części zamku jesteśmy całkiem bezpieczne. Czujemy dym, bo wiatr wieje w naszym kierunku. Nawet strzępki mgły przenikają tu szparą pod drzwiami.

- Może lepiej zawrócić, panno Glade? -jęknęła Edwina.

- Nie bądź głupia! - ofuknęła ją Phoebe. - Dobrze wiesz, że o powrocie nie ma mowy! Chyba że chcesz koniecznie wpaść w łapy tych łotrów!

Edwina zamilkła. Nikt inny się nie odezwał.

Concordia spojrzała przez ramię na Phoebe i uśmiechnęła się do niej. Dziewczynka - podobnie jak ona - nosiła okulary. Zza nich niebieskie, inte­ligentne oczy spoglądały na nauczycielkę z determinacją rzadko spotykaną u piętnastolatki.

W ciągu miesiąca, który Concordia spędziła w Aldwick Castle, zetknęła się kilkakrotnie z podobną reakcją uczennic, świadczącą o niezwykłej w tak młodym wieku znajomości świata i rządzących nim praw. W mgnieniu oka naiwny entuzjazm, z jakim przyjmowały nieznane im dotąd, niewinne przy­jemności wieku dojrzewania, ustępował miejsca trwodze czy melancholii. Z dziecinnej twarzy uchodził blask młodości, z oczu znikało radosne ocze­kiwanie.

Ustawiczny niepokój dziewcząt powierzonych pieczy Concordii nie był bezpodstawny. Każda z nich w ciągu kilku ostatnich miesięcy straciła rodzi­ców, a potem wegetowała, zdana tylko na siebie, nie mając oparcia w rodzi­nie ani żadnego zabezpieczenia finansowego. Każda doznała niepowetowanych

 

strat, każdą ogarniał paniczny strach na myśl o niepewnej przyszłości. Nieustanny ból i lęk osłabiały siłę ducha i pozbawiały dziewczęta właściwej dla młodego wieku energii.

Concordia dobrze znała te problemy. Kiedy miała szesnaście lat, zmarli jej rodzice i rozpadł się cały świat młodziutkiej Concordii. Od tamtej pory mi­nęło dziesięć lat, ale przejmujący ból i trwoga powracały nadal w sennych koszmarach.

- Może i w stajni już się pali? - zaniepokoiła się Edwina.

- Stajnia leży po przeciwnej stronie dziedzińca - przypomniała jej Con­cordia. - Pożar nie mógł się tam jeszcze rozprzestrzenić. Wątpię, czy w ogóle tam dotrze.

- Panna Glade ma absolutną rację! - W głosie Theodory znów brzmiał entuzjazm. - Pamiętasz chyba, jak starannie rozmieszczałyśmy lonty, by staj­nie nie zajęły się na samym początku.

- Kości zostały rzucone, nie ma już odwrotu - stwierdziła z patosem Hannah. - Jesteśmy zdane na łaskę przeznaczenia.

Ilekroć nie dręczył jej niepokój - a powodów do obaw nie brakowało -Hannah zdradzała niepośledni talent dramatyczny. Była najmłodsza z całej czwórki, zaczynała dopiero piętnasty rok życia. Często jednak zadziwiała Concordię swoją niezwykłą intuicją, dzięki której wczuwała się w różne role lub znakomicie naśladowała czyjąś minę, postawę, charakterystyczne gesty.

- Nie jesteśmy wcale zdane na łaskę losu - sprzeciwiła się żywo nauczy­cielka. - Mamy przecież plan działania. Musimy tylko wiernie się go trzy­mać. I tak właśnie postępujemy!

Słowa nauczycielki, wypowiedziane z taką pewnością siebie, dodały sił czterem uczennicom. Od wielu dni Concordia wbijała dziewczętom do gło­wy, jak ważną rolę odgrywa plan działania. Sama wzmianka o nim w chwili zwątpienia miała moc zaklęcia. Dokładnie tak jak Concordia przewidywała. Dawno temu przekonała się, że ten, kto starannie opracuje plan działania, zdoła pokonać największe przeszkody.

- Tak, panno Glade. - W głosie Hannah dało się słyszeć nutę optymizmu. Jej ciemne oczy nadal rozszerzał strach, ale nabrała nieco pewności siebie. -Znamy plan na pamięć, ze wszystkimi szczegółami.

- Przekonacie się, jak bardzo nam to pomoże. - Nauczycielka dotarła już do podnóża schodów i odwróciła się znów do dziewcząt. - Pierwszy punkt naszego planu został należycie zrealizowany. Pora przystąpić do punktu dru­giego. Otworzę drzwi i sprawdzę, czy droga wolna. Mam nadzieję, że wszyst­kie wiecie, co teraz trzeba zrobić?

 

- Wyruszymy razem w kierunku stajni. Przemkniemy się chyłkiem pod osłoną starych magazynów, przylegających do południowej ściany  wyre­cytowała z przejęciem Phoebe.

Pozostałe dziewczęta kiwnęły potakująco głowami. Kaptury peleryn opadły im na plecy, odsłaniając wzruszająco młode twarze - poważne, pełne niepo­koju i determinacji.

- Czy każda pilnuje swojego tobołka? - spytała Concordia.

- Tak, panno Glade - odpowiedziała w imieniu wszystkich Phoebe. Obie­ma rękami obejmowała niewielką płócienną torbę; sądząc z kilku podejrza­nych wybrzuszeń, dziewczynka ukryła w niej część sprzętu laboratoryjne­go, niezbędnego do przeprowadzania doświadczeń naukowych.

Ów sprzęt, podobnie jak skromny księgozbiór oraz inne pomoce naukowe przywiozła miesiąc temu do Aldwick Castle panna Concordia Glade.

Jeszcze dziś po południu, po raz ostatni przed zaplanowaną ucieczką, Con­cordia wbijała swym podopiecznym do głowy, że mają zabrać ze sobą tylko to, co jest im niezbędne. Dobrze jednak wiedziała, że u tak młodych osób pojęcie „rzeczy niezbędne" jest bardzo wieloznaczne.

Pakunek Hannah Radburn wydał się nauczycielce stanowczo za ciężki. Concordia podejrzewała, że jego właścicielka, wbrew ścisłym instrukcjom, przemyciła między przedmiotami naprawdę niezbędnymi jedną ze swych ukochanych powieści.

Theodora z pewnością ukryła w swoim tobołku przybory do malowania, choć nauczycielka wyraźnie jej tego zabroniła.

W torbie Edwiny na pewno znalazła się jedna z modnych sukien, które przysłano z Londynu na początku tygodnia.

Właśnie owa zaskakująca przesyłka uzmysłowiła Concordii całą powagę chwili.

- Pamiętajcie, dziewczęta - powiedziała łagodnym tonem - że jeśli sytua­cja stanie się niebezpieczna, dam sygnał alarmowy. A wówczas każda z was musi... musi, rozumiecie? porzucić bagaż i biec do stajni najszybciej, jak zdoła. Wyrażam się jasno?

Dziewczęta przycisnęły do siebie tobołki.

Rozległo się ciche potakiwanie, ale... Concordii zamarło serce. W kry­tycznym momencie trudno będzie skłonić dziewczęta, aby porzuciły swoje skarby. Kiedy ktoś jest sam na świecie, czepia się kurczowo przedmiotów, które mają dla niego wartość emocjonalną.

Concordia czuła zresztą, że nie powinna osądzać dziewcząt. Zawartość jej torby także nie ograniczała się do rzeczy absolutnie niezbędnych. I nie

 

porzuciłaby tych pamiątek, choćby sam Belzebub próbował ją ich pozba­wić. W torbie znajdował się medalion z fotografią zmarłych rodziców i ostat­nie dzieło filozoficzne ojca, wydane tuż przed śmiercią.

Nauczycielka przygasiła latarnię. Hannah wydała cichutki bolesny pisk, gdy schody pogrążyły się znów w mroku.

- Uspokój się, moja droga - szepnęła Concordia. - Zaraz stąd wyjdziemy. Wymacała solidną zasuwę na drzwiach i szarpnęła z całej siły. Otwieranie

starych dębowych drzwi wymagało więcej wysiłku, niż sądziła. Gdy uchyli­ła je, w szparze zabłysła łuna pożaru. Wtargnęło też do środka zimne powie­trze i zapach dymu. Słychać było całkiem wyraźnie okrzyki ludzi walczą­cych z żywiołem. Concordia nie dostrzegła jednak nikogo ani za drzwiami, ani w pobliżu pierwszego ze starych składów.

- Droga wolna - oznajmiła. - Biegiem, dziewczęta!

Chwyciła przygaszoną latarnię i ruszyła przodem. Dziewczęta pospieszy­ły za nią jak stadko gęsi.

Scena, jaka ukazała się ich oczom, była oświetlona jaskrawo żółtym bla­skiem, który kojarzył się z ogniem piekielnym. Na obszernym dziedzińcu panował chaos. Concordia dostrzegła mnóstwo drobnych czarnych postaci. biegających we wszystkie strony i wykrzykujących rozkazy, których nikt nie zamierzał spełnić. Dwaj mężczyźni pracowicie taszczyli wiadra z wodą z po­bliskiej studni. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nieliczna zamkowa służ­ba nie była przygotowana do walki z żywiołem, zwłaszcza że pożar przybrał ogromne rozmiary.

Concordia osłupiała na widok straszliwych zniszczeń, jakich żywioł zdą­żył już dokonać. Języki ognia, które przed kilkoma minutami wysuwały się nieśmiało z pozbawionych szyb otworów okiennych, w stosunkowo krót...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin