corpus dei 1 - pióro archanioła_kr33.doc

(1626 KB) Pobierz
pióro archanioła

 

James Morrow

 

Pióro archanioła

 

 

 

 

 

Corpus Dei

Tom I

 

 

Przekład:

Marcin Wawrzyńczak

 

 

 


Opuściliśmy ląd i wsiedliśmy na statek.

Zniszczyliśmy za sobą most - co więcej, zniszczyliśmy

za sobą ląd! Nuże, statku! Strzeż się! W krąg ciebie leży

ocean: prawda, że nie zawsze ryczy, a czasem spoczywa

jak jedwab i złoto i marzenie o dobroci. Lecz nadejdą

godziny, kiedy poznasz, że jest nieskończony i że nie ma

nic straszliwszego nad nieskończoność. O, jęku

biednego ptaka, który czuł się wolny, a teraz uderza

o ściany tej klatki! Biada, jeśli opadnie cię tęsknota

za lądem, jak gdyby tam więcej było wolności

- a nie ma już żadnego „lądu"!

 

Fryderyk Nietzsche,

„Na horyzoncie nieskończonego"; „Wiedza radosna"

(tłum. Leopold Staff)

 

 

I rzekł jeszcze Pan: „Gdy cofnę rękę, ujrzysz Mię

z tyłu, lecz oblicza mojego tobie nie ukażę".

 

Księga Wyjścia

 

 

PODZIĘKOWANIA

 

Mam szczególny dług wobec mojego przyjaciela,

starszego marynarza Gigi Marino, wspaniałego pisarza,

który nauczył mnie wszystkiego, co chciałem wiedzieć

na temat supertankowców. Uwagi mojego wydawcy,

Johna Radziewicza, były również nieocenione,

podobnie jak wsparcie mojej agentki, Merrilee Heifetz.

W trakcie tworzenia tej powieści utrzymywałem bliski

kontakt z wieloma przyjaciółmi, współpracownikami

i członkami rodziny, badając ich reakcje

na poszczególne sceny, jak również poglądy dotyczące

teotanatologii. Każda z wymienionych poniżej osób

będzie znała powody, dla których im dziękuję:

Joe Adamson, Linda Barnes, Deborah Beale,

Lynn Crosson, Shira Daemon, Sean Develin,

Travis DiNicola, Daniel Dubner, Margaret Duda,

Gregory Feeley, Justin Fielding, Robert Hatten,

Michael Kandel, Głenn Morrow, Jean Morrow,

Elisabeth Rose, Joe Schałl, Peter Schneeman,

D. Alexander Smith, Rathryn Smith, James Stevens-Arce

oraz Judith Van Herik. Na koniec serdeczne

podziękowania dla Konferencji Pisarzy Sycamore Hill

za pomoc w przekształceniu Eucharystii.

 

 

Pamięci mego teścia, Alberta L. Pierce’a


 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

 

ANIOŁ

 

Nieredukowalna dziwaczność wszechświata po raz pierwszy ujawniła się Anthony'emu Van Horne'owi w dniu jego pięćdziesiątych urodzin, kiedy archanioł Rafał, istota ze świetlistymi białymi skrzydłami i aureolą, która zapalała się i gasła niczym neonowe ringo, pojawił się, by powiedzieć mu o dniach, które miały nadejść.

Wówczas, w 1992 roku, niedziele Anthony'ego wyglądały zawsze tak samo. O czwartej po południu zstępował w czeluści nowojorskiego metra, jechał linią A na północ do Sto Dziewięćdziesiątej Ulicy, przemierzał spacerkiem skaliste pagórki Parku Fort Tryon, po czym, wmieszawszy się w tłum turystów, wchodził do udawanej europejskiej świątyni zwanej Klasztorem i ukradkiem wślizgiwał się za ołtarz w kaplicy Fuentidueña. Tam, wstrzymując oddech i starając się zapomnieć o migrenie, czekał, aż tłum pójdzie do domu.

Pierwszy strażnik, wysoki, szczupły, lekko utykający Jamajczyk, ściśle przestrzegał regulaminu, jednak o północy pojawiał się zazwyczaj jego zmiennik, wychudzony nowojorski student, który zamiast patrolować gmach, znikał w komnacie Jednorożca dźwigając niebieski nylonowy plecak wypełniony podręcznikami. Usadowiwszy się na zimnej kamiennej podłodze, włączał latarkę i zaczynał studiować „Anatomię" Graya, uparcie wkuwając nazwy poszczególnych części ludzkiego ciała.

- Gluleus medius, gluteus medius, glutem medius - niosła się jego inkantacja po świętych pomieszczeniach. - Rectusfemoris, rectus femoris, rectus femoris.

Tej konkretnej nocy Anthony postępował zgodnie z rutyną. Wymknął się zza ołtarza, zerknął na studenta (który ślęczał nad książką, wgłębiając się w bruzdy lewej półkuli mózgowej), po czym ruszył wzdłuż arkady pseudoromańskich kolumn ozdobionych wyszczerzonymi pyskami gargulców, by zszedłszy wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką, znaleźć się przy marmurowej fontannie górującej nad otwartym dziedzińcem Świętego Michała de Cuxa. Sięgając do kieszeni świeżo wypranych spodni, Anthony wydobył półprzezroczyste plastykowe pudełko i umieścił je na posadzce. Pozbył się spodni, a następnie ściągnął białą bawełnianą koszulę, nieskazitelny podkoszulek, bielusieńkie slipy, wyglansowane buty i czyste skarpetki. Wreszcie stanął nagi, oświetlony przez pomarańczowy księżyc dryfujący po niebie jak ogromna dynia.

- Sulcus frontalis superior, sulcusfrontalis superior, sulcus frontalis superior - powtarzał student.

Anthony sięgnął po plastykowy pojemnik, otworzył go i wyjął jajowate mydło. Przyciskając je do piersi, nachylił się nad taflą sadzawki. W złotej wodzie ujrzał swoje odbicie - złamany nos, zmęczone oczy znikające pod obwisłą skórą, wysokie czoło wysmagane morskim wiatrem i spalone żarem równikowego słońca, potargana biała broda przykrywająca wysuniętą dolną szczękę. Namydlił się, puszczając mydło po ramionach i klatce piersiowej jak malutki tobogan po śniegu, łapiąc je, zanim upadło na kamienną posadzkę.

- Sulcus praecentralis, sulcus praecentralis, sulcus praecentralis...

Białe mydełko, zadumał się spłukując pianę, najczystsze. W tym momencie czuł się czysty - chociaż wiedział, że ropa powróci następnego dnia. Ropa zawsze wracała. W końcu jaką moc musiałoby mieć mydło, by zdołało usunąć nieskończone litry czarnej ropy naftowej, które wyciekły z rozciętego kadłuba m/s „Carpco Valparaiso", jaka potęga czystości mogła zetrzeć tę ostateczną plamę?

Podczas zimowych miesięcy Anthony miał pod ręką gruby ręcznik kąpielowy, teraz jednak była połowa czerwca - akurat wypadał pierwszy dzień lata - i zwykła przebieżka po muzeum wystarczała, żeby się wysuszyć. Włożył więc slipy i pobiegł, mijając kapitułę Pontaut... komnatę Dziewięciu Bohaterów... salę Roberta Campina z jej swojskim „Zwiastowaniem": anioł Gabriel informujący Marię o Bożych zamiarach, podczas gdy ona siedzi w mieszczańskim salonie mecenasów artysty, otoczona przez symbole swojej niewinności - świeże lilie, białe świece, przy parującym miedzianym kociołku.

Przy wejściu do kaplicy Langon, pod kamiennym łukiem wspartym na kolumnach rzeźbionych w kwitnące akanty, płakał starszy człowiek, ubrany w luźną białą szatę.

- Nie! - jęknął, a jego basowy szloch odbił się od kamiennej posadzki. - Nie...

Gdyby nie skrzydła, Anthony pomyślałby, że ma do czynienia z takim samym skruszonym grzesznikiem jak on. Oto jednak były, olbrzymie i fosforyzujące, wyrastające z łopatek jegomościa w całym swoim upierzonym nieprawdopodobieństwie.

- Nie...

Lśniący anioł podniósł wzrok. Aureola unosiła się nad jego śnieżnie białymi włosami, błyskając jasną czerwienią: włączone, wyłączone, włączone, wyłączone. Oczy miał zaczerwienione i podpuchnięte. Srebrne kropelki spływały z kanałów łzowych jak paciorki rtęci.

- Dobry wieczór - powiedział, z trudem łapiąc powietrze. Dotknął dłonią policzka, a ona, jak bibułka przyciśnięta do niewypowiedzianie smutnego listu, wchłonęła łzy. - Dobry wieczór i wszystkiego najlepszego, kapitanie Van Horne.

- Pan wie, kim jestem?

- To nie jest przypadkowe spotkanie. - Głos archanioła łamał się i zanikał, jakby dobiegał zza wirujących łopat elektrycznego wentylatora. - Pańskie zwyczaje są dobrze znane nam, aniołom. Sekretne wizyty pod fontanną, ciche ablucje...

- Aniołom?

- Proszę nazywać mnie Rafałem. - Odchrząknął. - Rafał Azariasz. - Jego skóra, żółta z odcieniem złota, lśniła w blasku księżyca jak mosiężny sekstans. Pachniał wszystkimi soczystymi wspaniałościami, jakich Anthony kiedykolwiek miał okazję skosztować w trakcie swoich wypraw, owocami papai i mango, guanabany i tamaryndu, gujawy i guinepy. - Jestem bowiem tym słynnym archaniołem, który pokonał demona Asmodeusza.

Człowiek ze skrzydłami. W sukni, z aureolą i przekonany o własnej świętości: kolejny nowojorski szaleniec, pomyślał Anthony. A jednak nie opierał się, kiedy archanioł chwycił go sztywnymi palcami za rękę i poprowadził z powrotem ku fontannie Świętego Michała.

- Myśli pan, że jestem oszustem? - zapytał Rafał.

- Cóż...

- Proszę mówić szczerze.

- Oczywiście. Myślę, że jest pan oszustem.

- Niech pan spojrzy.

Anioł wyrwał pióro z lewego skrzydła i wrzucił je do sadzawki. Ku zdumieniu Anthony'ego, pod powierzchnią wody pojawiła się nagle znajoma twarz, przesadnie plastyczna, jakby pochodziła z trójwymiarowego komiksu.

- Pański ojciec jest wielkim żeglarzem - powiedział anioł. - Gdyby nie był na emeryturze, może wybralibyśmy go zamiast pana.

Anthony zadrżał. Tak, to był naprawdę on, Christopher Van Horne, przystojny, elegancki kapitan „Amoco Caracas", „Exxon Fairbanks" i kilkunastu innych klasycznych statków - wysokie czoło, szerokie kości policzkowe, skłębiona grzywa perłowosiwych włosów. John Van Horne" - głosiła jego metryka urodzenia, jednak w dniu dwudziestych pierwszych urodzin zmienił imię na cześć swojego duchowego mistrza, Krzysztofa Kolumba.

- Jest wielkim żeglarzem - zgodził się Anthony. Cisnął kamykiem w wodę, zmieniając twarz ojca w dziesiątki koncentrycznych kół. Czy to był sen? Efekt bólu głowy? - Wybralibyście... w jakim celu?

- W celu odbycia najważniejszej podróży w historii rodzaju ludzkiego - odparł anioł.

Gdy woda się uspokoiła, pojawiła się w niej inna twarz: pociągła, napięta, jastrzębia, osadzona na szczycie białej księżej koloratki.

- Ojciec Thomas Ockham - rzekł anioł. - Pracuje na uniwersytecie Fordham w Bronksie, wykłada fizykę cząsteczkową i awangardową kosmologię.

- Jaki to ma związek ze mną?

- Nasz wspólny Stwórca wyzionął ducha - powiedział archanioł Rafał z westchnieniem pełnym bólu, zmęczenia i smutku.

- Słucham?

- Bóg umarł.

- To szaleństwo. - Anthony bezwiednie cofnął się o krok.

- Umarł i spadł do morza. - Archanioł Rafał zacisnął zimne palce na syrenie wytatuowanej na przedramieniu Anthony'ego i przyciągnął go obcesowo ku sobie. - Niech pan posłucha uważnie, kapitanie Van Horne. Dostanie pan z powrotem swój statek.

* * *

Był sobie kiedyś statek, supertankowiec równy długością czterem boiskom futbolowym, duma floty stanowiącej własność Karaibskiej Kompanii Naftowej, w skrócie Carpco, dowodzony przez Anthony'ego Van Horne'a. Miał to być rutynowy rejs dla „Carpco Valparaiso", dziecinnie prosty skok z Port Lavaca, gdzie znajdował się kurek Rurociągu Transteksaskiego, na północ przez Zatokę Meksykańską ku spragnionym ropy miastom wybrzeża. Morze było spokojne, niebo czyste, a pilot portowy Rodrigo Lopez właśnie przeprowadził ich przez Przesmyk Nueces bez jednego draśnięcia.

- Nie traficie dzisiaj na żadne góry lodowe - zażartował - ale uważajcie na handlarzy narkotyków. Żeglują gorzej niż Grecy. - Pilot wskazał nieostrą plamkę na dwunastomilowym radarze. - To może być jeden z ich statków.

Gdy Lopez wdrapał się do motorówki i wziął kurs powrotny na Port Lavaca, Anthony miał już potworną migrenę. Doświadczał gorszych ataków, które powalały go na kolana i roztrzaskiwały rzeczywistość na setki płonących odłamków barwnego szkła - ale ten i tak miał swoją moc.

- Nie wygląda pan najlepiej, kapitanie. - Buzzy Longchamps, wiecznie dowcipkujący pierwszy oficer, wspiął się na mostek, by rozpocząć wachtę. - Choroba morska? - zapytał ze śmiechem, który przypominał chlapnięcie.

- Po prostu wydostańmy się stąd. - Anthony ścisnął skronie palcami. - Cała naprzód. Osiemdziesiąt obrotów.

- Cała naprzód - powtórzył Longchamps, przesuwając dwa bliźniacze drążki do przodu. - Błyskawiczna dostawa - powiedział zapalając lucky strike'a.

- Błyskawiczna - zgodził się Anthony. - Ster dziesięć stopni lewo na burt.

- Dziesięć lewo na burt - powtórzył marynarz przy kole sterowym.

- Wyrównać - rzekł Anthony.

- Wyrównać - odpowiedział jak echo marynarz. Longchamps dotknął niewyraźnej plamki na radarze.

- Co to może być?

- Kadłub drewniany, jak przypuszczam, płynie pewnie z Barranquilla - odparł Anthony. - Nie sądzę, żeby przewoził ziarno kawowe.

- Stu i ja poradzimy sobie tutaj. - Longchamps zaśmiał się nie wypuszczając lucky strike'a z ust. Postukał marynarza w ramię, jakby przekładał własne słowa na alfabet Morse'a. - Prawda, Stu?

- Pewnie - odparł lakonicznie marynarz.

Anthony'emu mózg chyba płonął, oczy miały mu się zaraz roztopić. „W razie jakichkolwiek trudności nawigacyjnych bądź meteorologicznych dwóch oficerów musi być stale obecnych na mostku" - tak głosił jeden z niewielu naprawdę jednoznacznych przepisów „Regulaminu Kompanii".

- Jesteśmy nie więcej niż dwie mile od otwartego morza - powiedział pierwszy oficer. - Zwrot o dwadzieścia stopni i będzie po kłopocie. - Chwycił krótkofalówkę i nakazał Kate Rucker, pełniącej wachtę na dziobie, żeby wypatrywała nie oświetlonego frachtowca.

- Jesteś pewny, że dasz sobie z tym radę? - zapytał Anthony.

- Bułka z masłem, panie kapitanie.

I tak Anthony Van Horne opuścił mostek - po raz ostatni jako pracownik Karaibskiej Kompanii Naftowej.

Parowiec w kolorze mahoniu, bezimienny jak dzika kaczka, wyłonił się z mroków nocy z prędkością trzydziestu węzłów na godzinę, załadowany po brzegi nie przetworzoną kokainą. Żadnych świateł. Ciemny mostek. W momencie gdy Kate Rucker wrzasnęła ostrzegawczo w krótkofalówkę, parowiec dzieliło od nich niecałe ćwierć mili.

- Cały ster prawo na burt! - krzyknął Buzzy Longchamps na mostku, a sternik zareagował błyskawicznie, kierując w ten sposób tankowiec prosto na Rafę Bolivara.

Leżąc na koi, półprzytomny z bólu, Anthony poczuł, jak „Valparaiso" drży i przechyla się gwałtownie. Zerwał się natychmiast z koi, lecz zanim wybiegł na korytarz, ohydny odór wyciekającej ropy uderzył go w nozdrza. Wjechał windą na górny pokład, wskoczył na centralny pomost i puścił się biegiem, wysoko ponad poskręcaną plątaniną rur i zaworów. Wszędzie unosiły się opary, ocierając się o słupy ciężkimi obłokami i przelewając za burty niczym błądzące duchy. Anthony'emu oczy zaszły łzami, w gardle zaczęło go palić, w podrażnionych nozdrzach poczuł krew.

- Jasna cholera! - jakiś marynarz wrzasnął w ciemnościach na cały głos.

Anthony zbiegł po środkowej schodni, popędził do prawej burty i wychylił się za reling. Latarka oświetlała cuchnące piekło: czarna woda, rozerwany kadłub, gęsta, lepka ropa wyciekająca z pęknięcia. Później Anthony miał się dowiedzieć, jak niewiele brakowało, by zatonęli tamtej nocy; miał się dowiedzieć, jak Rafa Bolivara rozdarła kadłub „Valparaiso", niczym otwieracz do konserw zdzierający wieczko z puszki z karmą dla psa. Wtedy jednak czuł tylko smród wyziewów - i doznawał szczególnej jasności, która towarzyszy człowiekowi przeżywającemu najgorsze chwile swojego życia.

Dla Karaibskiej Kompanii Naftowej to, czy „Valparaiso" zatonie, czy ocaleje tej nocy, nie miało większego znaczenia. Wart osiemdziesiąt milionów dolarów supertankowiec był niczym w porównaniu z czterema i pól miliardami, jakie Kompania musiała zapłacić z tytułu odszkodowań, honorariów dla prawników, opłat na rzecz członków różnych grup nacisku, łapówek dla teksaskich hodowców krewetek, kosztów akcji czyszczenia zniszczonego krajobrazu, które przyniosły więcej szkody niż pożytku, a także wypłat dla autorów energicznej kampanii reklamowej mającej odbudować nadszarpnięty wizerunek firmy. Zamówiona przez Kompanię u hollywoodzkich producentów rockowego kiczu seria radosnych reklamówek, z których każda trywializowała zagładę Zatoki Matagorda bardziej bezwstydnie niż jej poprzedniczka, w idiotyczny sposób przekroczyła budżet - tak bardzo Kompanii zależało na tym, żeby posłać je w eter. „Musielibyście wpatrywać się długo i uparcie, by zauważyć, że słynny pieprzyk zniknął z jej twarzy" intonował narrator reklamówki numer dwanaście nad wyretuszowanym zdjęciem Marilyn Monroe. „Podobnie jeśli spojrzycie na mapę wybrzeża Teksasu..."

Anthony Van Horne chwycił za reling, wbił wzrok w plamę ropy i zapłakał. Gdyby wiedział, co go jeszcze czeka, zostałby tam po prostu, sparaliżowany przez niedaleką przyszłość: osiemset kilometrów zalanych czarną mazią plaż; siedemset hektarów zanieczyszczonych wód krewetkowych; trzysta dwadzieścia pięć oślepionych krów morskich; ponad cztery tysiące uduszonych przez ropę żółwi i wielorybów; sześćdziesiąt tysięcy śmiertelnie zamarynowanych czapli białych i błękitnych, warzęch i ibisów. Cóż, nie był jasnowidzem. Wspiął się do sterówki, gdzie pierwsze słowa Buzzy'ego Longchampsa brzmiały:

- Panie kapitanie, wydaje mi się, że mamy drobny kłopot.

Dziesięć miesięcy później ława przysięgłych uwolniła Anthony'ego od wszystkich zarzutów, jakie wniósł przeciwko niemu stan Teksas: zaniedbania, błędu w sztuce, opuszczenia mostka. Niefortunny werdykt. Jeśli bowiem kapitan nie ponosił winy, musiał ponosić ją ktoś inny, a mianowicie Karaibska Kompania Naftowa, z jej nie w pełni obsadzonymi statkami, przepracowanymi załogami, odmową budowania tankowców o wzmocnionych kadłubach i nierealnym planem działań na wypadek wycieku ropy (który sędzia Lucius Percy prędko ochrzcił „największym dziełem fikcji morskiej od czasów «Moby Dicka»"). Gdy system prawny oczyszczał Anthony'ego z zarzutów, jego szefowie już przygotowywali zemstę. Powiedzieli mu, że nigdy więcej nie będzie dowodził supertankowcem, a obietnicę zrealizowali przekonując Straż Wybrzeża, by cofnęła mu licencję. W ciągu jednego roku Anthony z sześciocyfrowej pensji kapitana statku spadł do poziomu dochodów ludzkich wyrzutków, które snują się po nowojorskich dokach i biorą każdą pracę, jaka im się trafi. Wyładowywał towary, aż ręce pokryły mu się twardymi odciskami. Cumował drobnicowce i promy. Naprawiał wanty, splatał końcówki lin, malował pachołki, czyścił komory balastowe.

I kąpał się. Setki razy. Następnego ranka po katastrofie wynajął pokój w Holiday Inn, jedynym w Port Lavaca, i stał pod gorącym strumieniem prawie przez godzinę. Ropa nie chciała zejść. Po kolacji spróbował jeszcze raz. Ropa trzymała się ciągle. Przed snem kolejny prysznic. Nic z tego. Nieskończone ilości ropy, czterdzieści milionów ton, naftowy nowotwór wnikający mu głęboko w ciało. Przed końcem roku Anthony kąpał się już cztery razy dziennie, siedem dni w tygodniu. „Opuściłeś mostek" - chrobotało mu w uchu, gdy krople wody bębniły o skórę.

Dwóch oficerów musi być stale obecnych na mostku...

„Opuściłeś mostek..."

* * *

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin