Quick Amanda -Ogród kłamstw.pdf

(973 KB) Pobierz
Prolog
Slater
Roxton badał właśnie tajemnicze fosforyzujące
malowidła ścienne w bogato zdobionej komnacie grobowej, gdy
uruchomił się mechanizm pułapki.
Nadciągała nieuchronna katastrofa, którą zwiastowało
złowieszcze dudnienie i bolesne zawodzenie starożytnej
maszynerii wbudowanej w skały. W pierwszej chwili przyszło mu
do głowy, że obudził się wulkan górujący nad Fever Island, ale
szybko spostrzegł, że jeden po drugim rozsuwają się masywne
bloki sufitu nad wąskim przejściem, prowadzącym do wejścia do
świątyni. Na ziemię zaczęły się sypać potężne bryły skał.
Z odległego końca korytarza, tego bliżej wylotu, dobiegł go
głos Brice’a Torrence’a.
– Slater, uciekaj. Szybko. Dzieje się coś strasznego.
Slater zerwał się z miejsca. Zostawił latarnie, rysunki i aparat
fotograficzny i pognał do wyjścia z komnaty, ale gdy spojrzał w
głąb długiego, krętego korytarza wykutego w skale, od razu
wiedział, że nie ma szans na ucieczkę.
Przed jego oczami rozsuwały się kolejne bloki sufitu. Na
ziemię sypał się grad niezliczonych skalnych odłamków, które
błyskawicznie wypełniały tunel. Wiedział, że jeśli spróbuje
przedostać się do wyjścia, kamienie zrobią z niego krwawą
miazgę. Mógł zrobić tylko jedno: wrócić tam, skąd przybiegł, i
zapuścić się w głąb niezbadanej plątaniny grobowych jaskiń.
Pognał na drugi koniec komnaty, chwytając po drodze
latarnie, i skierował się do najbliższego tunelu. Korytarz wił się w
gęstą, niezbadaną ciemność, ale przynajmniej z góry nie spadał
deszcz kamieni.
Przebiegł kawałek drogi, lecz zatrzymał się, gdy zdał sobie
sprawę, że jeśli zapuści się głębiej, to z pewnością zabłądzi. Nie
zdążyli jeszcze z Brice’em narysować planu grobowych jaskiń
wykopanych u podstawy wulkanu.
Ukucnął przy ścianie i objął nogi ramionami. Jaskrawe
światło latarni padło na upiorne malowidło przedstawiające
potężny wybuch wulkanu, do którego musiało dojść w
starożytności. Kataklizm zniszczył piękne miasto zbudowane z
białego marmuru. Przywodził mu na myśl katastrofę, która
rozgrywała się teraz przed jego oczami.
Do tunelu wpłynęły obłoki pyłu. Zasłonił koszulą usta i nos.
Nie miał innego wyboru, jak poczekać, aż dudnienie ustanie.
Przerażenie mroziło mu krew w żyłach. W każdej chwili mógł się
rozsunąć sufit jaskini, w której się schronił, a wtedy zostałby
pogrzebany żywcem pod gruzowiskiem. Miał tylko nadzieję, że
śmierć przyszłaby w ciągu kilku sekund. Wolał nie zastanawiać się
nad swoim losem, gdyby przypadkiem przeżył i został uwięziony
w błyskotliwie zaprojektowanej pułapce na bliżej nieokreślony
czas.
Burza kamieni i skał zdawała się trwać w nieskończoność. W
końcu jednak nastała cisza, ale potem przez całe wieki osiadały
chmury pyłu.
Dopiero wtedy ostrożnie podniósł się z kucek. Przez chwilę
stał bez ruchu, nasłuchując rozdzierającej ciszy. Czekał, aż jego
serce złapie równy rytm. W końcu podszedł do wylotu tunelu i
zajrzał do sklepionej komnaty, w której zastał go śmiercionośny
deszcz skał, wywołany przez mechanizm pułapki. Podłogę
pomieszczenia pokrywały drobne kamienie, które musiały się
stoczyć z ogromnego usypiska blokującego korytarz prowadzący
do wyjścia.
Wprawdzie przeżył katastrofę, ale i tak został pogrzebany
żywcem.
Zaczął rozważać swoje szanse w iście akademicki sposób.
Doszedł do wniosku, że nadal jest zbyt wstrząśnięty, by w pełni
zrozumieć beznadziejność własnego położenia.
Brice i pozostali członkowie ekspedycji musieli być
przekonani, że nie przeżył. Zresztą nawet gdyby mieli cień nadziei,
to i tak nie byliby w stanie mu pomóc. Znajdowali się na
niezamieszkanej wulkanicznej wysepce, którą w większości
porastała niezbadana dżungla. Od najbliższego cywilizowanego
miejsca dzieliło ich kilka tysięcy mil.
Mieli ograniczone zapasy pożywienia i tylko tyle sprzętu, ile
można pomieścić na statku, który zacumował w małej zatoczce u
wybrzeża wyspy. Nie było sposobu, aby sprowadzić tu maszyny i
ekipę, a bez nich usunięcie gruzowiska ciężkich skał blokujących
wejście do świątyni wydawało się niewykonalne.
Brice na pewno spyta o radę kapitana statku, pomyślał Slater.
Dojdą wspólnie do wniosku, że nie żyje. I uznają to za
błogosławieństwo, ponieważ i tak nie mogliby nic zrobić, aby go
uratować.
Zgasił jedną z latarni, chcąc oszczędzić trochę nafty.
Trzymając drugą w górze, zaczął obchodzić labirynt korytarzy.
Uznał, że istnieją tylko dwie możliwości. Pierwsza – bardziej
prawdopodobna – że będzie wałęsał się po kompleksie świątyni, aż
umrze. Pozostawała mu jedynie nadzieja, że śmierć nadejdzie
wcześniej niż szaleństwo, do którego doprowadziłoby go
przebywanie w nieprzeniknionej ciemności.
Druga ewentualność – zupełnie nierealna – zakładała, że
przypadkiem natrafi na taki korytarz, który wyprowadzi go na
zewnątrz. Ale nawet gdyby miał tyle szczęścia, to i tak nie byłby w
stanie odnaleźć drogi do statku, zanim ten odpłynie. Kiedy w
końcu dotarli do tej przeklętej wyspy – tylko dlatego że wskutek
gwałtownego sztormu statek zboczył z kursu – zapasy były na
ukończeniu. Kapitan bał się kolejnej burzy. Chciał jak najszybciej
wypłynąć w powrotną drogę do Londynu. Musiał mieć na
względzie dobro załogi i innych członków ekspedycji.
Slater wiedział, że gdyby udało mu się wydostać z tego
labiryntu, zostałby uwięziony na wyspie, do której nie przybijały
regularnie żadne pływające jednostki. Mogłoby minąć wiele lat,
nim zabłąkałby się tu następny statek.
Wkraczał do kolejnych ciemnych jaskiń, kierując się jedynie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin