róża dla eklezjastesa_kr33.doc

(250 KB) Pobierz
róża dla eklezjastesa

 

Roger Zelazny

 

Róża dla Eklezjastesa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyła:

Bożena Jóźwiak

 

 

 


I

 

Tego ranka, gdy zostałem zaakceptowany, tłumaczyłem akurat pilnie na marsjański swoje Madrygały macabre. Usłyszawszy krótki brzęczyk interkomu, jednym ruchem rzuciłem ołówek i przesunąłem wyłącznik.

- Panie G. - zapiszczał młodzieńczy kontralt Mortona - staruszek mówi, że „mam natychmiast złapać tego przeklętego, zarozumiałego wierszokletę” i przysłać go do jego kabiny. Ponieważ jest tu tylko jeden przeklęty, zarozumiały wierszokleta…

- Niechaj ambicja nie ośmiesza twego pożytecznego trudu - przerwałem mu.

A więc Marsjanie w końcu się zdecydowali! Strzepnąłem cztery centymetry popiołu z tlącego się papierosa i zaciągnąłem się po raz pierwszy od chwili, kiedy go zapaliłem. Całomiesięczne oczekiwanie próbowało się wcisnąć w ten jeden moment, ale to nie mogło się udać. Czułem strach na myśl o przejściu tych czterdziestu stóp i wysłuchaniu, jak Emory wypowiada słowa, które już mogłem przewidzieć. Ta myśl spychała poprzednie uczucie na margines.

Toteż zanim się podniosłem, dokończyłem strofę, którą tłumaczyłem.

Dojście do drzwi Emory’ego zajęło mi tylko chwilę. Zapukałem dwukrotnie i otworzyłem je akurat w momencie, gdy warknął: „Wejść!”

- Chciałeś mnie widzieć?

Szybko usiadłem, żeby zaoszczędzić mu trudu proszenia mnie o zajęcie miejsca.

- To dopiero pośpiech. Co robiłeś? Biegłeś?

Przyjrzałem się dokładniej jego ojcowsko niezadowolonej twarzy:

Drobne tłuszczowe wypryski pod jasnymi oczyma, rzednące włosy i irlandzki nos, a głos o decybel donioślejszy niż u innych…

Hamlet do Klaudiusza:

- Pracowałem.

- Phi! - prychnął. - Daj sobie spokój. Nikt dotąd nie widział, żebyś coś takiego robił.

Wzruszyłem ramionami i zacząłem się podnosić.

- Jeśli po to mnie tu wezwałeś…

- Siadaj!

Wstał, obszedł biurko, zawisł nade mną i spojrzał na mnie z góry (co jest trudną sztuczką, nawet kiedy siedzę na niskim krześle).

- Jesteś niewątpliwie najbardziej antagonistycznym bękartem, z jakim kiedykolwiek musiałem pracować! - ryknął jak byk użądlony w brzuch. - Dlaczego, u diabła, nie możesz zachować się czasem jak ludzka istota i wszystkich zaskoczyć? Chętnie przyznam, że jesteś bystry, może nawet jesteś geniuszem, ale… och, do diabla! - Machnął obydwiema rękami i wrócił za biurko. - Betty udało się ich w końcu przekonać, żeby pozwolili ci wejść. - Jego głos brzmiał znowu normalnie. - Przyjmą cię dziś po południu. - Weź po lunchu jeden z dżipsterów i pojedź tam.

- Dobrze - odparłem.

- W takim razie to wszystko.

Skinąłem głową i podniosłem się. Miałem już rękę na gałce u drzwi, kiedy dodał:

- Nie muszę ci chyba mówić, jakie to ważne. Nie potraktuj ich w taki sposób, w jaki traktujesz nas.

Zamknąłem za sobą drzwi.

* * *

Nie pamiętam, co zjadłem na lunch. Byłem zdenerwowany, lecz instynktownie czułem, że tego nie sfuszeruję. Moi bostońscy wydawcy oczekiwali marsjańskiej idylli albo przynajmniej dzieła na miarę Saint–Exupery’ego na temat lotu kosmicznego. Z kolei Narodowe Towarzystwo Naukowe pragnęło otrzymać wyczerpujący raport opisujący dzieje rozwoju i upadku Cesarstwa Marsjańskiego.

Wiedziałem, że i jedni, i drudzy będą zadowoleni.

Dlatego właśnie wszyscy mi zazdroszczą, dlatego mnie nienawidzą. Zawsze robię, co do mnie należy, i potrafię to robić lepiej niż ktokolwiek inny.

Wpakowałem w siebie ostatnią porcję jakiejś brei i ruszyłem w kierunku naszego garażu. Wyciągnąłem jeden z dzipsterów i skierowałem go w stronę Tirelhanu.

Płomienie piasku, ciemne od tlenku żelaza, objęły moją brykę. Roiły się nad otwartą górą pojazdu i kąsały mnie nawet przez szal. Potem zabrały się do gogli.

Dzipster, kołysząc się i dysząc jak osiołek, na którym miałem kiedyś okazję podróżować przez Himalaje, nie przestawał kopać mnie w siedzenie. Góry Tirelhan, powłócząc stopami, sunęły w moim kierunku pod dziwacznym kątem.

Nagle pędziłem już pod górę i zmieniałem biegi, żeby złagodzić ryk silnika. Nie przypomina Gobi, rozmyślałem, ani Wielkiej Pustyni Południowo–Zachodniej. Czerwona, martwa bez najmniejszego kaktusa.

Dotarłem do grzbietu wzniesienia, ale wzbiłem tyle piasku, że nie widziałem niczego przed sobą. Było to jednak bez znaczenia, gdyż wszystkie mapy miałem w głowie. Skręciłem nieco w lewo i ruszyłem na dół, regulując przepustnicę. Poprzeczny wiatr i twardy grunt zdusiły płomienie. Czułem się jak Ulisses w Malebolge - trzymając w jednej ręce mowę napisaną tercyną i umiejąc poznać się na Dantem.

Okrążyłem skalną pagodę i już byłem na miejscu.

Betty pomachała mi ręką, kiedy zatrzymałem się z głośnym zgrzytem i zeskoczyłem na dół.

- Cześć - wykrztusiłem, odwijając szal i strzepując z siebie tony piachu. - Kurde, dokąd idę i z kim się spotykam?

Pozwoliła sobie na krótki, niemiecki chichot - bardziej z powodu rozpoczęcia przeze mnie zdania od „kurde” niż niewygód, które mnie spotkały w podróży - i dopiero potem odpowiedziała (Betty jest wybitną lingwistką, toteż slangowe wyrażenia nadal pobudzają ją do śmiechu).

Doceniam jej precyzyjny, elegancki sposób wypowiedzi, konkretny i tak dalej. Mnie jednak czekało wkrótce tyle towarzyskich uprzejmości, że starczyłoby tego do końca życia. Spojrzałem na jej czekoladowe oczy i doskonałe zęby, wybielone słońcem włosy obcięte krotko przy skórze (nie znoszę blondynek) i doszedłem do wniosku, że jest we mnie zakochana.

- Panie Gallinger, matriarchini czeka w środku, bym mogła was sobie przedstawić. Zgodziła się otworzyć dla pana świątynne rejestry. - Przerwała, żeby przygładzić włosy, i poruszyła się niespokojnie. Czyżby moje spojrzenie wprawiało ją w zakłopotanie? - To są dokumenty religijne, a jednocześnie jedyna spisana historia - ciągnęła - coś jak Mahabharata. Ona oczekuje, że przy korzystaniu z nich będzie pan przestrzegał pewnych rytuałów, na przykład, przewracając karty, powtarzał święte słowa. Nauczy pana, czego trzeba.

Kiwnąłem pospiesznie parę razy głową.

- Doskonale! Wchodźmy.

- Chwileczkę… Proszę nie zapominać o jedenastu formach wyrażenia uprzejmości i szacunku. Oni traktują kwestie formy bardzo poważnie. No, i pod żadnym pozorem nie wdawać się w dyskusje na temat równości płci.

- Wiem wszystko o ich tabu - przerwałem jej. - Nie ma powodu się martwić. Mieszkałem na Wschodzie, pamięta pani?

Spuściła oczy i wzięła mnie za rękę. Miałem ochotę ją wyrwać.

- Będzie lepiej wyglądało, jeśli wprowadzę pana - wyjaśniła.

Darowałem sobie wypowiedź, co o tym myślę, i poszedłem z nią jak Samson w Gazie.

* * *

Wewnątrz okazało się, jak stosowna była moja ostatnia myśl. Kwatery matriarchini okazały się abstrakcyjną wersją mojego wyobrażenia o wyglądzie namiotów Izraelitów. Powiedziałem abstrakcyjną, gdyż ściany były wyłożone pokrytą freskami cegłą i zbiegały się w górze spiczasto jak wielki namiot. Wykonane ze zwierzęcych skór wizerunki robiły wrażenie szarobiałych blizn i wyglądały, jakby nałożono je na ściany szpachlą.

Matriarchini, M’Cwyie, okazała się niską kobietą koło pięćdziesiątki o siwych włosach, ubraną jak cygańska królowa. W sutych, barwnych spódnicach przypominała odwróconą wazę do ponczu umieszczoną na poduszce.

Przyjmując moje ukłony, przyglądała mi się jak sowa królikowi. Powieki jej niezwykle czarnych oczu podniosły się gwałtownie, gdy usłyszała mój nieskazitelny akcent. Dobrze mi się przysłużył magnetofon kasetowy, którego Betty używała podczas swoich wywiadów, a ponadto znałem na pamięć pochodzące z dwóch pierwszych wypraw opracowania dotyczące ich języka. Jestem piekielnie dobry w nabywaniu akcentu.

- Jesteś poetą?

- Tak - odparłem.

- Wyrecytuj, proszę, jeden ze swoich wierszy.

- Przykro mi, ale tylko dokładny przekład mógłby oddać sprawiedliwość waszemu językowi i mojej poezji, a nie znam jeszcze na tyle dobrze tutejszej mowy.

- Tak?

- Robię jednak takie tłumaczenia dla własnej rozrywki, jako ćwiczenie gramatyczne - ciągnąłem. - Będę zaszczycony, mogąc przynieść kilka z nich za którymś razem, kiedy tu przyjdę.

- Dobrze, proszę to zrobić.

Punkt dla mnie!

Teraz zwróciła się do Betty.

- Możesz już odejść.

Betty wymruczała formułki pożegnalne, rzuciła mi dziwne, ukośne spojrzenie i zniknęła. Najwyraźniej spodziewała się, że będzie mogła zostać i „pomagać” mi. Pragnęła, by na nią także spłynęła część chwały, co było całkowicie zrozumiałe. Ja jednak byłem teraz Schliemannem w swojej Troi, a na raporcie dla towarzystwa znajdzie się tylko jedno nazwisko!

M’Cwyie podniosła się, przy czym miałem okazję stwierdzić, że niewiele wzrostu jej to dodało. Tyle że ja mierzę metr dziewięćdziesiąt pięć i wyglądam jak topola w październiku - tyczkowaty, jasnorudy na czubku i górujący nad wszystkimi wokół.

- Nasze kroniki są bardzo, bardzo stare - zaczęła. - Betty powiedziała, że w waszym języku słowo na określenie ich wieku brzmi „milenium”.

Ruchem głowy wyraziłem, że doceniam ten fakt.

- Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę.

- Tu ich nie ma. Musimy się udać do świątyni - nie wolno ich stamtąd wynosić.

Nagle stałem się czujny.

- Lecz nie macie żadnych obiekcji, żebym mógł je skopiować?

- Nie. Widzę, że naprawdę odczuwasz dla nich szacunek, gdyż inaczej twoje pragnienie ich ujrzenia nie byłoby tak wielkie.

- Świetnie.

Wyglądało na to, że ją rozbawiłem, zapytałem więc, co w tym było śmiesznego.

- Cudzoziemiec może mieć problemy z nauczeniem się ceremonialnego języka.

Bardzo szybko wyszło to na jaw.

Nikt podczas pierwszej ekspedycji nie dostał się tak daleko. Nie miałem się więc skąd dowiedzieć, że mają tu dwupoziomowy system językowy - zarówno klasyczny, jak i potoczny. Poznałem co nieco ich prakryt, teraz musiałem się nauczyć całego sanskrytu.

- A niech to cholera!

- Słucham?

- To jest nieprzetłumaczalne. Ale proszę sobie wyobrazić, że musiałabyś, pani, uczyć się ceremonialnego języka w wielkim pośpiechu, to odgadniesz, co miałem na myśli.

To chyba też ją rozbawiło.

Poleciła mi zdjąć buty i poprowadziła przez niszę… prosto w fantazję bizantyjskiego przepychu!

* * *

Nigdy dotąd żaden Ziemianin nie postawił stopy w tej sali; musiałbym o tym słyszeć. Lingwista pierwszej wyprawy, Carter, nauczył się całej gramatyki i słownictwa, które znam, przy pomocy tylko niejakiej Mary Allen (doktora medycyny), siedząc po turecku w przedpokoju.

Nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, że coś takiego istnieje. Chciwie rozglądałem się dokoła. Cały wystrój pomieszczenia świadczył o wyrafinowanym zmyśle estetycznym jego twórców. Będziemy musieli całkowicie zmienić naszą ocenę kultury marsjańskiej.

Po pierwsze, strop był sklepiony i wykończony kroksztynami, po drugie, były tam boczne kolumny ze żłobkowaniami, po trzecie - do diabła! To miejsce było ogromne. Super! Nikt by się tego nie domyślił, patrząc na nie z zewnątrz.

Pochyliłem się, chcąc dokładniej przyjrzeć się złoconemu ażurowi na obrzędowym stole. M’Cwyie zdradzała leciutkie oznaki samozadowolenia z powodu stopnia mojego zainteresowania, ale mimo wszystko nie chciałem przed nią udawać.

Stół był zarzucony księgami.

Palcem stopy wyczułem mozaikę na posadzce.

- Czy całe wasze miasto znajduje się w obrębie tego jednego budynku?

- Tak, ciągnie się daleko w głąb tej góry.

- Rozumiem - odparłem, choć niczego nie rozumiałem. Nie mogłem jednak poprosić jej o oprowadzenie, przynajmniej jeszcze nie teraz.

Podeszła do ustawionego przy stole stołeczka.

- Czy możemy już dać początek twojej przyjaźni z ceremonialnym językiem?

Próbowałem sfotografować tę salę oczami, wiedząc jednocześnie, że prędzej czy później muszę tu jakoś wnieść aparat.

- Tak, proszę, wprowadź mnie.

Usiadłem.

Od tej pory przez następne trzy tygodnie, ilekroć zmrużyłem oczy, próbując zasnąć, widziałem przed sobą ścigające się mróweczki alfabetu. Natomiast kiedy podnosiłem wzrok na niebo, okazywało się ono bezchmurnym oceanem turkusu falującego literami. Pracując, piłem litrami kawę, a w przerwach koktajle z benzedryny i szampana.

M’Cwyie uczyła mnie przez dwie godziny każdego ranka i czasami jeszcze dwie po południu. Pozostałe czternaście godzin pracowałem sam od chwili, gdy osiągnąłem poziom, przy którym mogłem samodzielnie posuwać się naprzód.

A w nocy winda czasu przenosiła mnie na najniższe piętra.

* * *

Znów miałem sześć lat i uczyłem się hebrajskiego, greki, łaciny i aramejskiego Miałem dziesięć i zaglądałem ukradkiem do Iliady. Kiedy mój tato nie szerzył posłannictwa o ogniu piekielnym i braterskiej miłości, uczył mnie pojmować Słowo w oryginale.

Boże! Jest tak wiele oryginałów i takie mnóstwo słów! Kiedy miałem dwanaście lat, zacząłem mu wytykać drobne różnice między tym, co głosił, a tym, co czytałem.

Fundamentalistyczny zapał, z jakim mi odpowiadał, nie dopuszczał najmniejszej dyskusji. To było gorsze od bicia. Trzymałem potem buzię na kłódkę i nauczyłem się doceniać poezję Starego Testamentu.

- Boże, wybacz! Tato sir wybacz! Tak nie mogło być! To niemożliwe…

W dniu, kiedy chłopiec ukończył szkołę średnią z wyróżnieniami z francuskiego, niemieckiego, hiszpańskiego i łaciny, tata Gallinger oświadczył swojemu czternastoletniemu, przypominającemu wysokiego stracha na wróble synowi, że pragnie, aby ten został pastorem. Pamiętam, jak wykrętnie ów syn odpowiadał.

- Sir - poprosił - chętnie bym przez rok pouczył się samodzielnie, a potem studiował wstęp do teologii na jakimś uniwersytecie. Mam wrażenie, że jestem nieco za młody, żeby iść tak od razu do seminarium.

Głos Boga:

- Lecz posiadasz dar języków, mój synu, i możesz głosić ewangelię wśród wszystkich narodów z wieży Babel. Urodziłeś się misjonarzem. Twierdzisz, że jesteś zbyt młody, lecz czas pędzi jak trąba powietrzna. Zaczynając wcześnie, będziesz mógł się cieszyć dodatkowymi latami służby Bożej.

Te dodatkowe lata służby były niczym dodatkowe rzemienie dokładane do bicza wiele razy smagającego moje plecy. Nie potrafię obecnie przywołać w myślach jego twarzy, nigdy zresztą nie umiałem. Może dlatego, że wówczas zawsze się bałem na nią spojrzeć.

Lata później, kiedy umarł i leżał wystawiony na katafalku - w czerni, pośród kwiatów, łkających parafian, modłów, czerwonych twarzy, chusteczek, dłoni poklepujących moje ramiona, pocieszycieli o uroczystych twarzach spojrzałem na niego wtedy i nie poznałem go.

Spotkaliśmy się na dziewięć miesięcy przed moim urodzeniem, ten obcy człowiek i ja. Nigdy nie był okrutny, owszem surowy, wymagający, odnoszący się z pogardą do ułatwiania sobie życia, ale nigdy okrutny. Był dla mnie również matką i braćmi i siostrami. Prawdopodobnie ze względu na nazwę pozwolił mi na trzy lata nauki w Świętym Janie i nigdy się nie dowiedział, jakie to w rzeczywistości liberalne i zachwycające miejsce.

Ja jednak nigdy go nie znałem, tego mężczyzny na katafalku, który niczego się teraz nie domagał. Nie musiałem już głosić słowa Bożego. Teraz jednak chciałem, tyle że w inny sposób. Pragnąłem głosić przesłanie, którego nigdy nie ośmieliłbym się wypowiedzieć, dopóki on żył.

Jesienią nie powróciłem już na ostatni rok studiów. Otrzymałem niewielki spadek, musiałem jednak pokonać pewne trudności, żeby z niego korzystać, jako ze nie ukończyłem jeszcze osiemnastu lat. Udało mi się wszakże.

W końcu zamieszkałem w Greenwich Village.

Nie zostawiając swojego adresu żadnym dobrze życzącym mi parafianom, zająłem się pisaniem wierszy i samodzielną nauką japońskiego i hindustani. Zapuściłem dziką brodę, piłem kawę z ekspresu i uczyłem się grać w szachy. Chciałem wypróbować kilka innych dróg do zbawienia.

Następnym etapem były dwa lata w Indu z Korpusem Pokoju. Ten okres wyleczył mnie z buddyzmu oraz zaowocował lirykami Fujarki Kriszny, które przyniosły mi nagrodę Pulitzera.

Potem wróciłem do Stanów po swój stopień magisterski, napisałem pracę dyplomową z lingwistyki i zebrałem kolejne nagrody.

Wreszcie pewnego dnia nasz statek poleciał na Marsa. Siadając po powrocie w swoim ognistym gnieździe w Nowym Meksyku, miał na pokładzie nowy język - fantastyczny, egzotyczny i górujący nad naszym pod względem estetycznym. Kiedy nauczyłem się wszystkiego, co było o nim wiadomo, i napisałem swoją książkę, stałem się sławny w nowych kręgach.

Usłyszałem „Jedź, Gallinger. Zanurz swoje wiadro w studni i przywieź nam łyk Marsa. Jedź, naucz się tamtego świata, lecz zachowaj rezerwę, poruszaj się po nim delikatnie jak Auden i podaj nam ich dusze w swoich strofach”.

W ten sposób przybyłem do świata, gdzie słońce przypomin...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin