Antoni Ferdynand Osendowski
Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów
(Konno przez Azje Centralną)
Spis treści:
Część pierwsza. PRZEZ KRAJ KRWI I PRZEZ KRAJ WIECZNEGO POKOJU PRZYCZYNY MOJEJ PODRÓŻY. 3
TAJEMNICZY PRZYJACIEL. 3
TAJEMNICA MEGO GOŚCIA. 5
WALKA O ŻYCIE. 7
MOJE RYBOŁÓWSTWO. 9
NIEBEZPIECZNY SĄSIAD. 10
ZUCHWAŁY PLAN. 11
PRZEZ POŁUDNIOWĄ SYBERJĘ. 12
TRZY DNI NAD PRZEPAŚCIĄ. 13
DO SAJANÓW - DO WYBAWIENIA! 16
POTYCZKA NA SEJBI. 20
W KRAJU ODWIECZNEGO POKOJU. 25
TAJEMNICE, CUDA I POTYCZKA. 29
RZEKA DJABŁA. 32
POŁOŻENIE SIĘ ZMIENIA. 34
POCHÓD WIDM. 35
W „KRAJU KRAJÓW”. 37
Część druga. PRZEZ KRAJ SZATANA. 40
MONGOLJA. 40
TAJEMNICZY LAMA - MŚCICIEL. 43
DZICY CZAHARZY. 47
DEMON ZAGASTAJU. 48
GNIAZDO ŚMIERCI. 51
POŚRÓD MORDERCÓW. 52
NA WULKANIE. 54
KRWAWY PORACHUNEK. 57
TRWOŻNE DNIE. 59
„BIAŁA” BANDA. 62
PRZED TRONEM „WŁADCY ŚWIATA”. 65
TCHNIENIE ŚMIERCI. 66
Część trzecia. PRZEBUDZONA AZJA. 71
DROGA DŻENGIZ-CHANA. 71
ZWIASTUN ŚMIERCI. 77
JAZDA „URGĄ”. 79
STARY WRÓŻBIARZ. 82
„ŚMIERĆ STANIE ZA TOBĄ”... 84
GROZA WOJNY. 86
W MIEŚCIE ŻYWYCH BOGÓW. 89
POTOMEK KRZYŻAKÓW I PIRATÓW. 91
OBÓZ MĘCZENNIKÓW. 96
PRZED OBLICZEM BUDDHY. 98
W PAŁACU „ŻYWEGO BOGA”. 100
ŻYWY BUDDHA. 102
CIENIE DAWNYCH WIEKÓW. 105
KSIĘGI O CUDACH. 106
ZJAWIENIE SIĘ „ŻYWEGO BUDDHY”. 107
Widzenie żywego Buddhy w dniu 17 maja 1921 r. 109
OSTATNIA NOC. 110
„CZŁOWIEK Z GŁOWĄ PODOBNĄ DO SIODŁA”. 111
WŁADCA ŚWIATA. 112
WIELKIE MISTERJA WŁADCY ŚWIATA. 114
PRZEPOWIEDNIA „WŁADCY ŚWIATA” W 1890 r. 116
Tej,
którą spotkałem niegdyś na brzegu „wielkiej,
lazurowej, słonej wody” u stóp piętrzących się
czerwonych skał, a dla której przechowałem wierną miłość
do dnia, gdy stała się moją
Eleer-Bałasyr,
owianą legendami prastarego Erdeni-Dzu,
poświęcam
tę opowieść o swojej męczeńskiej włóczędze
przez serce tajemniczej, obudzonej Azji.
Ant. Ossendowski.
Warszawa, 1923 r.
Przed nawałnicą bolszewicką musiałem uchodzić z Petersburga na Syberję jeszcze w r. 1918. Do stycznia r. 1920 przebywałem na Syberji, gdzie rządy bolszewickie zastąpił rząd adm. Kolczaka, zgubionego przez wpływy monarchistów i przez nieudolnych ministrów. Po katastrofie syberyjskiej, gdy Kołczak został stracony w Irkucku, gdy 5-ta polska dywizja syberyjska była już w zdradzieckich rękach bolszewików, którzy szybko zalewali kraj cały, bez boju posuwając się na wschód za resztkami zdemoralizowanej armji rządu syberyjskiego, na Syberji zaczęły się prześladowania Polaków. Wystarczało mieć nazwisko o brzmieniu polskiem, żeby być skazanym na śmierć. Musiałem więc myśleć o dalszej ucieczce.
Na początku r. 1920 los rzucił mię do Krasnojarska, miasta położonego u brzegu wielkiej i pięknej rzeki Jenisej, której źródła rodzą się w górach Urianchaju, a ujście ginie w Oceanie Lodowatym.
Z kilku Polakami układaliśmy plan ucieczki do Urianchaju i dalej - do Mongolji, Chin, Europy... lecz wypadki zmieniły nasze zamiary. Znajomi moi zostali aresztowani i umarli na tyfus plamisty w więzieniu, a grupa katów bolszewickich przybyła po mnie i, wypadkowo nie zastawszy mnie w domu, uczyniła na mnie zasadzkę.
Uprzedzono mię w porę. Przebrawszy się w ubranie wieśniacze, wyszedłem pieszo za miasto, wynająłem pierwszego lepszego Sybiraka, powracającego na wieś do domu, i po kilku godzinach byłem już o 40 kilometrów od Krasnojarska, w małej wsi, otoczonej ze wszystkich stron gęstym lasem syberyjskim, czyli, jak go nazywają chłopi miejscowi - „tajgą”. Tu przyjaciele przysłali mi karabin, 300 naboi, siekierę, nóż, kożuch, herbatę, suchary, sól i kociołek. Po kilku dniach ten sam chłop odwiózł mię w głąb lasu, gdzie stała porzucona przez właściciela chata, na wpół spalona, lecz używana jeszcze na nocleg przez miejscowych myśliwych. Od onego dnia stałem się pierwotnym człowiekiem, lecz nie przypuszczałem wtedy, że to może potrwać tak długo.
Nazajutrz po przybyciu do tajgi, wyszedłem na polowanie i o kilkadziesiąt kroków od chaty zabiłem dwa olbrzymie głuszce. Dalej spostrzegłem ślady jeleni i przyszedłem do przekonania, że braku pożywienia odczuwać nie będę.
Jednak pobyt mój w tem miejscu został raptownie przerwany.
Powracając po kilku dniach z polowania do schroniska, spostrzegłem dym, wychodzący z komina, chaty. Z wielką ostrożnością skradając się do domu, zauważyłem dwa osiodłane konie, a przy siodłach żołnierskie karabiny. Zorjentowałem się odrazu, że dwaj nieuzbrojeni ludzie nie mogą dla mnie stanowić poważnego niebezpieczeństwa, gdyż posiadałem doskonały Manlicher. Niepostrzeżony obszedłem chatę od strony tej ściany, która nie miała okien, i nieoczekiwanie wszedłem do izby. Z ławki z przerażeniem porwało się dwóch żołnierzy. Byli to bolszewicy, gdyż na barankowych kołpakach mieli umocowane czerwone gwiazdy, a na piersiach kożuchów - czerwone, brudne kokardy.
Po powitaniu usiedliśmy. Żołnierze zdążyli już przyrządzić herbatę i, popijając ją, wszczęliśmy rozmowę. Żeby odwrócić od siebie ich uwagę i podejrzenie, opowiedziałem, że jestem myśliwym z pewnej dalekiej wioski i żem tu zamieszkał, gdyż od dawna już wytropiłem kilka gniazd soboli. Od bolszewików zaś dowiedziałem się, że z miasta posłano do tajgi wielki oddział jazdy, który zatrzymał się stąd o 15 kilometrów, ich zaś wysłano na wywiad, aby sprawdzili, czy nie włóczą się po lasach jakieś podejrzane osobistości.
- Pojmujesz, towarzyszu, - rzekł jeden z żołnierzy - że szukamy kontrrewolucjonistów i że będziemy ich rozstrzeliwali...
Lecz ja domyśliłem się tego już od dawna i nie potrzebowałem bynajmniej jego wyjaśnień.
Myśli moje były skierowane ku temu, aby przekonać nieproszonych gości, że jestem zwykłym myśliwym syberyjskim, nie mającym nic wspólnego z kontrrewolucją.
Jednocześnie myślałem o konieczności natychmiastowego przeniesienia się po odjeździe bolszewików w inne, bardziej bezpieczne miejsce.
Zapadał wieczorny zmrok. Twarze moich gości stały się jeszcze mniej pociągające.
Żołnierze wyjęli z torby butelkę spirytusu i zaczęli pić, zakąsując chlebem i popijając gorącą herbatę. Alkohol szybko działał, i bolszewicy, wymachując rękoma i uderzając pięściami w stół, zaczęli głośno rozmawiać, przechwalając się ilością zabitych „burżujów”. Śmiejąc się ohydnie, opowiadali sobie wzajemnie o wesołych dniach w Krasnojarsku, gdy wyłapywali znienawidzonych kozaków i spuszczali ich pod lód Jeniseju. W końcu żołnierze zaczęli się o coś spierać, lecz prędko ich to znużyło i powoli zabierali się do snu.
- Pójdę już konie rozkulbaczyć i przyniosę karabiny - rzekł młodszy i, przeciągając się, podniósł się z ławki.
W tej chwili drzwi, prowadzące na dwór, szeroko się rozwarły; do izby wpadły gęste obłoki mroźnej pary, i prąd zimnego powietrza wionął na nas. Gdy mgła opadła, zobaczyliśmy w izbie wysokiego barczystego chłopa w kosmatej barankowej czapie i w szerokim kożuchu. W ręku trzymał karabin, a z poza pasa wyglądała ostra siekiera, z którą Sybirak - myśliwy nigdy się nie rozstaje. Bystre, przenikliwe, połyskujące, prawie zwierzęce oczy nieznajomego badawczo zatrzymały się na każdym z obecnych. Po chwili zdjął czapkę, przeżegnał się i cicho zapytał: - Kto tu gospodarz?
- Ja! - odezwałem się.
- Czy mogę przenocować? - spytał.
- Proszę, miejsca dość - powiedziałem. - Napijcie się herbaty, jeszcze gorąca.
Nieznajomy tymczasem zaczął powoli zdejmować kożuch, nie przestając obserwować ludzi i przedmioty. Rzucił kożuch w kąt izby, przykrywając nim karabin, i pozostał w wynoszonych skórzanych kurcie i spodniach wsuniętych w długie wojłokowe buty. Twarz miał zupełnie młodą, drwiącą i piękną. Połyskiwały białe zęby i badawcze, przenikliwe oczy.
Powichrzona, mocno przyprószona siwizną czupryna i głębokie zmarszczki dokoła ust świadczyły o burzliwem życiu.
Nieznajomy, wciąż się rozglądając, usiadł na ławce i z jakąś szczególną pieczołowitością położył obok siebie siekierę.
- Czy to żona twoja - ta siekiera? - pijanym głosem zapytał go jeden z żołnierzy.
Chłop powolnie podniósł na pytającego nagle zabłysłe oczy i cichym, jakimś skradającym się głosem odpowiedział: - Różni ludziska błąkają się teraz po lasach, więc z siekierą bezpieczniej...
Zamilkł i zaczął namiętnie pić gorącą herbatę. Jednakże zauważyłem, że kilka razy ostrożnie mi się przyglądał, a oczy jego ustawicznie biegały po izbie, jak gdyby szukając odpowiedzi na jakieś wątpliwości.
Na pytania żołnierzy nieznajomy odpowiadał oględnie i powolnie, a potem postawił swój kubek, wywróciwszy go dnem do góry na znak zadowolenia, podniósł się i rzekł: - Pójdę na chwilę do swego konia, a zarazem i wasze rozkulbaczę...
- Oj, dziękuję - zawołał młodszy żołnierz, prawie już śpiący. - Nie zapomnij tylko przynieść do izby nasze karabiny...
- Dobrze! - odezwał się chłop.
Bolszewicy pokładli się na ławce, zostawiając dla nas tylko podłogę, i już nie słyszeli, gdy powrócił nieznajomy, który, rzuciwszy terlicę wojłokową na ziemię, położył się natychmiast.
Żołnierze i chłop już dawno spali, gdy ja wciąż jeszcze planowałem, co mam dalej czynić.
Zasnąłem nad samym rankiem, a gdym się obudził, chłopa już w izbie nie było. Wyszedłem z chaty i zobaczyłem, że kulbaczy dobrego gniadego źrebca.
- Odjeżdżacie? - zapytałem.
- Tak, lecz pojadę razem z tymi... „towarzyszami”- szepnął - przed wieczorem powrócę.
Czekajcie na mnie!...
Nie rozpytywałem go o nic, tylko odpowiedziałem, że będę na niego czekał. On zaś tymczasem odwiązał od swego siodła dwa ciężkie wory, rzucił je przy ścianie w spalonej części chaty, uważnie zbadał uzdę i strzemiona, i rzekł z uśmiechem: - Gotowe! Teraz pójdę obudzić „towarzyszy”.
Po godzinie, napiwszy się herbaty, żołnierze i chłop odjechali.
Pozostałem na dziedzińcu i zająłem się rąbaniem drzewa. Nagle skądś z daleka dobiegł mię strzał karabinowy, a po chwili drugi. Potem zapanowała cisza. Od strony strzałów, wysoko ponad lasem, przeciągnęło stadko spłoszonych cietrzewi. Krzyknęła sójka z wierzchołka wysokiej sosny. Długo przysłuchiwałem się, czy nie zbliża się ktoś do mego schroniska, lecz naokoło było zupełnie cicho.
Zmrok szybko zapada w zimie na środkowym Jeniseju. Rozpaliłem w piecu i zacząłem przyrządzać zupę z głuszca, nie przestając wsłuchiwać się w najmniejszy szmer, dolatujący od strony lasu. Wszakże ciągle wyraźnie czułem i rozumiałem, że śmierć jest stale tuż, gdzieś obok mnie, i że ostatecznie może zjawić się w postaci człowieka, zwierza, mrozu, nieszczęśliwego wypadku lub choroby. Wiedziałem dobrze, że w pobliżu niema nikogo, kto mógłby przyjść mi z pomocą, i że cała moja nadzieja polega na opiece Boskiej, na sile rąk i nóg, na celności oka i pomysłowości.
Mimo całej baczności nie spostrzegłem powrotu nieznajomego myśliwca. Tak samo, jak poprzedniego dnia, zjawił się w izbie niespodziewanie. Przez mgłę pary zobaczyłem jego jarzące i śmiejące się oczy i piękną twarz. Postąpił w stronę ławki i cisnął trzy karabiny.
- Dwa konie, dwa karabiny, dwie kulbaki, dwa worki sucharów, pół cegły herbaty, woreczek z cukrem, 50 nabojów, dwa kożuchy, dwie pary butów! - ze śmiechem wyliczał Sybirak. - Doprawdy, bardzo udatne miałem dziś polowanie!
Ze zdumieniem patrzyłem na swego gościa.
- Czego się gapicie? - zaśmiał się na nowo. - Wjechaliśmy do lasu na wąską ścieżkę. Tam ich zastrzeliłem. Ani drgnęli! Na co komu tacy „towarzysze”? Ale pijmy herbatę, a później spać! Jutro musicie przenieść się na nowe mieszkanie. Ja wam pokażę ustronne i przyjemne miejsce, a sam ruszę dalej...
Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w drogę, porzucając moje pierwsze schronisko. Na jednego z koni władowaliśmy cały nasz dobytek, złożony w workach, przerzuconych przez siodło.
- Musimy zrobić 400 - 500 wiorst - spokojnie oznajmił mój nowy towarzysz niedoli, który nazywał się wcale nie przemawiającem do serca i rozumu imieniem Iwana.
- No, to długo będziemy jechać! - zawołałem.
- Nie dłużej, niż tydzień, a może i prędzej będziemy na miejscu - odparł Iwan.
Pierwszą noc spędziliśmy w lesie pod gałęziami wysokiego, rozłożystego świerka. Była to dla mnie pierwsza noc bez dachu nad głową. A ileż takich nocy później spędziłem w ciągu półtorarocznej mojej włóczęgi!
Dzień był bardzo mroźny, było pewno nie mniej niż 35° R. Pod kopytami koni skrzypiał śnieg. Ze szkliw dźwiękiem toczyły się, wyrywane podkowami, kawałki skrzepłego śniegu.
Leniwie zrywały się z drzew cietrzewie i głuszce; nie śpiesząc się, biegły z legowisk do krzaków zające. Przed wieczorem podniósł się wiatr, huczał i szumiał, naginając wierzchołki drzew. Na dole jednak, w miejscach zakrytych od podmuchów wiatru, było cicho i spokojnie.
Zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, gęsto porośniętym drzewami i krzakami.
Znaleźliśmy dawno złamaną suchą jodłę, narąbaliśmy drzewa i, przyrządziwszy przy ognisku herbatę, pokrzepiliśmy się.
Po kolacji Iwan przywlókł z lasu dwa długie, suche sosnowe kloce, ściosał je z jednej strony i położył jeden na drugi płaską stroną. Wbiwszy klin pomiędzy kloce, włożył w otwór trochę rozżarzonych węgli. Ogień natychmiast zaczął szybko posuwać się wzdłuż kanału pomiędzy klocami.
- Teraz będzie się to paliło aż do świtu! - zawołał Iwan. - Jest to nasza syberyjska „najda”. My, poszukiwacze złota, włócząc się przez zimę i lato w tajdze, zawsze śpimy przy „najdach”. Wspaniale! Ale sami przekonacie się!
Szybko narąbał gałęzi świerku i z pomocą trzech drągów zrobił pochyloną pod kątem ścianę, przed którą, o kilka kroków, paliła się małym ogniem, wypalając się wewnątrz, „najda”. Nad tą ścianą i nad „najdą” rozpościerał się namiot z szerokich gałęzi potężnego świerka. Nakładliśmy na śnieg gałęzi i, nakrywszy się terlicami, zaczęliśmy zabierać się do snu. Ku memu wielkiemu zdziwieniu Iwan rozebrał się do koszuli, zauważyłem, że się spocił i zaczął wycierać czoło i szyję rękawem koszuli.
- Dobrze! ciepło! - wychwalał Iwan nasze schronisko.
Wkrótce i ja byłem zmuszony zdjąć ubranie i zasnąłem, nie nakrywając się kożuchem.
Chociaż przez gałęzie świerka i ściany świeciły gwiazdy, a przede mną była otwarta przestrzeń, gdzie szalały mróz i wicher - lecz ta przestrzeń była odgrodzona od nas ciepłem, idącem od palącej się „najdy”. Dopiero przed świtem, gdy ognisko nasze dopaliło się prawie do końca, przykryłem się kożuchem. Od tej nocy przestałem obawiać się mrozów.
Przemarzłszy w ciągu dziennego marszu, ogrzewałem się znakomicie około „najdy”, zrzuciwszy z siebie ciężki kożuch i siedząc tylko w koszuli przy kubku gorącej herbaty z sucharami.
Podczas wspólnej podróży Iwan opowiadał mi o swojej dawnej włóczędze po górach i lasach Zabajkalja w poszukiwaniu złota. Opowiadania „wiecznego włóczęgi odznaczały się wielką żywością i porywały obfitością i obrazowością niebezpiecznych przejść i ciężkiej walki z naturą i ludźmi. Iwan był jednym z tych typów „prospektorów”, którzy po całym świecie wyszukiwali najbogatsze pokłady złota, pozostając bezdomnymi i ubogimi włóczęgami. Zauważyłem, że unikał opowiadania o tem, w jaki sposób z gór Zabajkalskich dostał się do tajgi jenisejskiej, i zrozumiałem odrazu, że tu właśnie kryje się jakaś tajemnica mego towarzysza, nie pytałem go więc o to.
Jednakże tajemnica ta wykryła się pewnego dnia zupełnie niespodzianie w całej swej surowej i strasznej rzeczywistości.
Zbliżaliśmy się już do celu naszej podróży.
Przez dzień cały przedzieraliśmy się przez gęste zarośla na brzegu wschodniego dopływu Jeniseju - rzeki Many. Wszędzie można było zauważyć liczne ścieżki, wydeptane przez zające, gnieżdżące się w krzakach. Te białe zwierzątka śmigały wszędzie, uciekając przed nami. Czasem widzieliśmy rudy ogon lisa, czającego się za kamieniami, czyhającego na zająca.
- Powiem wam coś - rzekł ponurym głosem Iwan. - Tam niedaleko wpada do Many mała rzeczka Niegnieć; przy jej ujściu stoi mały domek. Jak myślicie: tam zanocujemy, czy też znowu przy ognisku spędzimy noc?
- Pojedziemy do tego domku! - zawołałem z radością. - Potrzebuję nareszcie umyć się.
Przecież czarni jesteśmy od dymu „najdy”, jak murzyni! Zresztą, mieć dach nad głową jest rzeczą bardzo przyjemną!
Iwan ponuro spojrzał na mnie, lecz zgodził się.
Już mrok zapadał, gdy zbliżyliśmy się do niewielkiej chałupy, stojącej tuż przy ujściu małej rzeczki Niegnieć do bystrej i zimnej Many. Domek ten składał się z jednego małego pokoju o dwóch okienkach i o wielkim piecu. Obok domku stały spalona szopa i zburzona lodownia. Kloce i deski były powyrywane i rozrzucone w nieładzie; wszędzie można było zauważyć stosy wykopanej ziemi i kamieni.
Zapaliliśmy w piecu i zaczęliśmy przyrządzać strawę. Podczas kolacji Iwan napił się spirytusu z flaszki, „pożyczonej” od jednego z czerwonych żołnierzy, którą był upolował, i wkrótce stał się bardzo rozmownym.
Z jarzącemi się oczyma i połyskującemi zębami, wichrząc swą gęstą, siwą czuprynę, Iwan zaczął opowiadać mi o jakimś wypadku w Zabajkalju, lecz raptownie zamilkł, z przerażeniem utkwił wzrok w ciemny kąt chaty, i szeptem zapytał: - Co to? - szczur?
- Nic nie widziałem! - odpowiedziałem mu. Zamilkł i ponuro spuścił swą piękną, drapieżną głowę. Ponieważ nieraz w milczeniu spędzaliśmy długie godziny, nie zdziwiłem się wcale, że nie odzywa się. Lecz on raptownie pochylił się do mnie i gorącym szeptem zaczął mówić: - Chcę wam opowiedzieć pewną historję! Miałem ja w Zabajkalju przyjaciela serdecznego. Był on zesłańcem kryminalnym. Nazywał się Gawroński. Dużo z nim razem lasów i gór zwiedziłem w pogoni za złotem. Mieliśmy umowę, że wszystko dzielimy na równe części pomiędzy sobą. Lecz nagle Gawroński znikł, i dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że jest w jenisejskiej tajdze, że znalazł tam bogate pokłady złotego piasku, zbogacił się, i że mieszkał w lesie samotnie, mając przy sobie tylko żonę. Później dowiedziałem się, że Gawrońskich zabito...
Iwan znowu zamilkł, lecz wkrótce z ciężkiem westchnieniem ciągnął dalej: - To właśnie jest chata Gawrońskich. Tu mieszkał mój niewierny przyjaciel z żoną i gdzieś tu, w łożysku tej rzeczki „wymywał” złoto z piasku i żwiru, lecz nikomu tego miejsca nie pokazał. Wszyscy chłopi okoliczni wiedzieli, że Gawroński posiada kapitały w banku i że ciągle sprzedaje złoto rządowi. Tam w tej izbie Gawrońscy zostali zamordowani.
Chłop wstał, wyciągnął z pieca wielki kawał palącego się drzewa i, pochyliwszy się, zaczął oświetlać grube, ledwie ociosane deski podłogi.
...
entlik