Steel Danielle - Klejnoty.pdf

(1744 KB) Pobierz
Danielle Steel
Klejnoty
Przełożył Michał Przeczek
Dla Popeye
W życiu jest tylko jedna prawdziwa miłość, ta jedyna, która się liczy, która trwa wiecznie aż
do chwili śmierci. Słodka miłości, jesteś moja. Moja jedyna, jedyna miłości... na wieczność.
Całym sercem Twoja Olive
Rozdział pierwszy
Powietrze znieruchomiało w blasku letniego słońca. Słychać było śpiew ptaków, a każdy
dźwięk niósł się w niezmierzoną przestrzeń. Sara siedziała bez ruchu, wyglądając z okna swego
pokoju. Otaczające pałac tereny były wspaniale rozplanowane, a ogrody założone przez Le Notre'a
- podobnie jak w Wersalu - idealnie utrzymane. Niebotyczne korony drzew otaczały zielonym
baldachimem Chateau de la Meuze. Sam pałac liczył sobie czterysta lat, a Sara, księżna Whitfield,
mieszkała w nim od pięćdziesięciu dwóch. Przybyła tu z Williamem, gdy była jeszcze młodą
dziewczyną; uśmiechnęła się do tych wspomnień, obserwując uganiające się w oddali psy dozorcy.
Pomyślała, że Max bardzo polubi te dwa młode owczarki, i uśmiech rozjaśnił jej twarz.
Przypatrywała się ziemi, na której tak ciężko pracowali - to zawsze przynosiło jej ukojenie.
Wracała myślą do rozpaczliwych czasów wojny, ciągłego głodu, pól złupionych ze wszystkiego, co
mogło ich wyżywić. To były bardzo ciężkie czasy. I wcale nie wydawały się bardzo odległe...
Pięćdziesiąt lat, pół wieku...
Spojrzała na swoje dłonie, na dwa ogromne, w kształcie idealnego kwadratu szmaragdy -
pierścienie, z którymi się nie rozstawała; nieustannie zaskakiwało ją, że widzi ręce starej kobiety.
Te dłonie wciąż były piękne, delikatne i jeszcze dzięki Bogu użyteczne, ale były to ręce
siedemdziesięciopięcioletniej kobiety. Żyła szczęśliwie i długo; czasem przychodziło jej do głowy,
że może zbyt długo bez Williama, ale zawsze było jeszcze coś do zobaczenia, do zrobienia, do
przemyślenia i zaplanowania, coś związanego z ich dziećmi, czego należało dopilnować. Była
wdzięczna za minione lata, ale nawet teraz nie odnosiła wrażenia, by cokolwiek się skończyło czy
choćby dopełniło. Na drodze życia zawsze znajdzie jakiś zakręt, jakieś wydarzenie nie do
przewidzenia, wymagające jej interwencji. Zaskakiwała ją myśl, że dzieci wciąż jej potrzebują,
mniej niż sądzą, ale nadal zwracają się na tyle często, by czuła, że wciąż jest dla nich ostoją, że
pozostaje ważna i nawet użyteczna. Były również wnuki. Na tę myśl uśmiechnęła się i wstała,
wciąż wypatrując czegoś przez okno. Stąd będzie widziała, gdy przyjadą, zobaczy ich twarze
uśmiechnięte lub zaniepokojone. Wysiądą z samochodów i z wyczekiwaniem popatrzą w jej okna,
jakby wiedziały, że ona zawsze jest na swoim miejscu, że ich wypatruje. Niezależnie od zwykłych
zajęć tego popołudnia, gdy dzieci miały przyjechać, zawsze wynajdywała coś do zrobienia w
wytwornym saloniku na piętrze i tam czekała na swoją gromadkę. Mimo upływu tylu lat i chociaż
wszystkie były już dorosłe, wpatrywanie się w ich twarze, wysłuchiwanie opowieści i zwierzeń
zawsze wywoływało w Sarze Whitfield dreszcz podniecenia. Martwiła się o dzieci, kochała je,
troszczyła się o nie bezustannie; każde z nich było na swój sposób maleńką cząstką ogromnej
miłości, którą dzieliła z Williamem. To był zaiste cudowny człowiek, jego zalety przerastały
wszelką fantazję i wyobrażenia. Każdy, kto go znał, był pod wrażeniem tej niezwykłej osobowości.
Sara powoli odeszła od okna, minęła biały marmurowy kominek, przy którym często
siadywała w chłodne zimowe popołudnia rozmyślając, robiąc notatki lub pisząc listy do dzieci.
Rozmawiała z nimi często przez telefon, gdy przebywały w Paryżu, Londynie, Rzymie,
Monachium czy Madrycie, mimo to pisanie listów sprawiało jej wielką przyjemność.
Spoglądała na stół przykryty staroświeckim, wyblakłym brokatem, stanowiącym piękny
przykład dawnego mistrzostwa w rzemiośle. Wyszukali tę tkaninę przed wielu laty w Wenecji.
Delikatnie musnęła fotografie w ramkach i podniosła je bliżej oczu, by lepiej się przyjrzeć. Nagle
przypomniał się jej ten moment... dzień ich ślubu, roześmiany William i ona spoglądająca nań z
uśmiechem zawstydzenia spod przymrużonych powiek. Z oczu biło tyle szczęścia niekłamanej
radości, że podejrzewała, iż właśnie wtedy, w dniu ich ślubu pęknie jej serce. Była wtedy ubrana w
beżową suknię z koronki i atlasu oraz bardzo stylowy kapelusz z koronki w kolorze śmietany z
krótką woalką, w ręku trzymała wiązankę drobnych herbacianych storczyków. Skromna ceremonia
ślubu odbyła się w domu jej rodziców, w obecności wybranych przyjaciół rodziny. Niemal setka
przyjaciół przybyła na to spokojne, ale bardzo wytworne przyjęcie. Nie było druhen, odźwiernych
ani ogromnego wesela, niewiele młodzieży. Towarzyszyła jej jedynie siostra w pięknie
udrapowanej sukni z szafirowego atłasu i oszałamiającym kapeluszu od Lily Dache. Matka miała
kostium ze spódnicą do kolan, szmaragdowozielony. Sara uśmiechnęła się na to wspomnienie...
kolor sukni matki był niemal dokładnie taki sam, jak barwa dwóch wspaniałych szmaragdów. Sara
Whitfield wyobrażała sobie, że matka byłaby ogromnie usatysfakcjonowana, iż jej córka miała tak
wspaniałe życie.
Były jeszcze inne zdjęcia dzieci, cudowna fotografia Juliana z jego pierwszym psem, i
Phillip, który robił wrażenie bardzo wysokiego, choć miał wtedy zaledwie osiem lub dziewięć lat i
dopiero zaczynał naukę w Eton. Jeszcze kilkunastoletnia Isabelle, gdzieś w południowej Francji. I
każde z nich w ramionach Sary tuż po urodzeniu. William zawsze sam robił zdjęcia; usiłował przy
tym trzymać fason, udawać, że łzy wcale nie kręcą mu się w oczach, gdy patrzy na żonę z
kolejnym niemowlęciem. I malutka Elizabeth stojąca obok Phillipa na fotografii tak pożółkłej, że
trudno na niej cokolwiek zobaczyć. Łzy napłynęły do oczu Sary, jak zawsze, gdy zagłębiała się we
wspomnieniach. Do tej pory żyła pełnią udanego życia, choć nie zawsze było to takie łatwe.
Długo stała patrząc na fotografie, dotykając myślą tamtych chwil, delikatnie odkurzając
wspomnienia i zarazem próbując ominąć te zbyt bolesne. Westchnęła i ponownie stanęła przy
wysokim francuskim oknie.
Była zgrabna, wysoka, wyprostowana, głowę nosiła z dumą i gracją tancerki. Jej
śnieżnobiałe włosy niegdyś lśniły jak heban; ogromne zielone oczy miały tę samą głęboką, ciemną
barwę co szmaragdy. Spośród dzieci tylko Isabelle miała podobne oczy, choć nie były one tak
ciemne. Ale żadne z dzieci nie miało odziedziczyć jej siły i stylu, jej hartu: potężnej woli
przetrwania wszystkich przeciwności losu. Życie dzieci było łatwiejsze. Zastanawiała się jednak,
czy jej ciągła matczyna troska nie zrobiła z nich mięczaków; jeżeli im zanadto pobłażała, stawały
się bardziej bezradne. Co prawda, nie sposób było uznać za słabego Phillipa, Juliana ani Xaviera,
ani nawet Isabelle. Mimo to Sara miała w sobie coś, czym nie było obdarzone żadne z jej dzieci -
prawdziwy hart ducha, siłę, która wydawała się z niej emanować. Tę moc wnosiła z sobą
niezależnie od tego, czy ktoś ją lubił, czy nie. Już sam jej widok wymuszał szacunek. William był
podobny, może bardziej wylewny, otwarty, cieszący się życiem i dający wyraz swej dobrodusznej
naturze. Sara była cichsza, spokojniejsza, chyba że przebywała z Williamem. On wydobywał z niej
to, co najlepsze. Często powtarzała, że dał jej wszystko, na czym jej zależało, co kochała i czego
potrzebowała. Uśmiechnęła się patrząc na zieleń trawników, przypominając sobie, jak się to
wszystko zaczęło. Zdawało się, że od tamtych chwil upłynęły zaledwie dni lub godziny. Wprost nie
do wiary, że jutro przypadają jej siedemdziesiąte piąte urodziny! Mają przyjechać dzieci i wnuki,
by razem święcić ten dzień. Pojutrze pojawią się setki znakomitych osobistości. Myśl o przyjęciu
wydawała się Sarze niemądra, ale uległa naleganiom dzieci. Uroczystość zorganizował Julian, a
Phillip dzwonił chyba sześć razy z Londynu, by się upewnić, że wszystko przebiega jak należy.
Xavier przysiągł, że przyleci, by być razem z nią, choćby nawet znajdował się w Botswanie,
Brazylii czy Bóg wie gdzie jeszcze. Teraz czekała na nich wszystkich, stojąc przy oknie niemal bez
tchu, odczuwając przypływ podniecenia. Miała na sobie nie nową, ale pięknie skrojoną, prostą
suknię od Chanel oraz ogromne, doskonale harmonizujące z jej strojem perły, z którymi prawie się
nie rozstawała. Widok tych klejnotów zapierał dech w piersi ludziom oglądającym je po raz
pierwszy. Należały do niej od czasów wojny, a gdyby sprzedano je dzisiaj, przyniosłyby ponad
dwa miliony dolarów. Ale Sarze nawet nie przyszło to do głowy; po prostu je nosiła, bo kochała, a
William nalegał, by je zachowała: - "Księżna Whitfield powinna mieć takie perły, moja ukochana"
- żartował, gdy przymierzyła je po raz pierwszy, będąc ubrana w stary sweter, przeznaczony do
pracy w ogrodzie. - "To wstyd, że perły mojej matki wyglądały tak mizernie w porównaniu z tymi"
- zauważył, a ona wybuchnęła śmiechem; przyciągnął ją do siebie i pocałował. Sara Whitfield
miała piękne rzeczy, miała też wspaniałe życie. I była nietuzinkową kobietą...
Zniecierpliwiona odwróciła się od okna, oczekując gości i wtedy usłyszała pierwszy
samochód, który właśnie ukazał się na podjeździe. Była to bardzo długa limuzyna marki
Rolls-Royce z tak ciemnymi szybami, że Sara nie mogła dostrzec, kto znajduje się w środku.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin