Ruth Prawer Jhabvala - W upale i kurzu.rtf

(532 KB) Pobierz

RUTH PRAWER JHABVALA

W UPALE I KURZU

tłumaczenie: Katarzyna Kasterka

Wkrótce po tym, jak Olivia uciekła z nababem, Beth Crawford powróciła z Simli. Był wrzesień 1923 roku. Beth musiała zaraz jechać do Bombaju, odebrać ze statku swoją siostrę, Tessie, która miała bawić w Indiach w okresie chłodnej pory. Na okoliczność jej pobytu Crawfordowie zaaranżowali mnóstwo wizyt towarzyskich i eskapad, lecz Tessie większość czasu spędziła w Satipurze ze względu na Douglasa. Bardzo się starała być dla niego jak najlepszą towarzyszką zabaw: ilekroć dysponował wolnym czasem, jeździli razem konno, grali w krokieta i tenisa. Nie zdarzało się to jednak często, ponieważ Douglas ani na moment nie zwolnił tempa pracy: energicznie wypełniał obowiązki w dystrykcie, nigdy nie tracąc zimnej krwi i opanowania, czym zasłużył sobie na szacunek zarówno brytyjskich zwierzchników, jak i podległych mu Hindusów. Był zawsze prawy i sprawiedliwy.

Tessie pozostała w Indiach przez cały okres chłodnej pory, a następnie na kolejny sezon, i dopiero potem odpłynęła do domu. Rok później Douglas otrzymał długi urlop, pozwalający na wyjazd do kraju, i spotkał się z nią w Anglii. Gdy jego rozwód nabrał mocy prawnej, oboje byli już zdecydowani się pobrać. Po ślubie Tessie wyjechała z mężem do Indii i podobnie jak jej siostra, Beth, wiodła tam szczęśliwe, spełnione życie. Z biegiem lat została moją babką – ale wówczas, oczywiście, wszyscy już ponownie mieszkali w Anglii.

Zupełnie nie przypominam sobie Douglasa – zmarł, kiedy miałam trzy lata – za to doskonale pamiętam babkę Tessie i cioteczną babkę Beth.

Były pogodnymi kobietami o rzeczowym i nowoczesnym spojrzeniu na życie. Mimo to – tak przynajmniej utrzymywali moi rodzice – przez lata nie dawały się namówić na rozmowę o Olivii, jakby budziła mroczne i przerażające wspomnienia. Tymczasem pokolenie moich rodziców nie podzielało podobnych sentymentów; wręcz przeciwnie – bardzo chcieli się dowiedzieć wszystkiego o pierwszej żonie dziadka, która dała nogę z indyjskim księciem. Obie panie pozostały jednak nieugięte aż do czasu, gdy owdowiały i znacznie się posunęły w latach; dopiero wtedy zaczęły się zapuszczać na uprzednio zakazany teren.

Wówczas też ponownie spotkały się z Harrym – z którym wcześniej jedynie wymieniali ze sobą bożonarodzeniowe kartki. Po śmierci Douglasa Harry złożył im wizytę. Rozmawiali długo o Olivii, a Harry opowiadał również o jej siostrze, Marcii, którą poznał wkrótce po powrocie z Indii. Utrzymywali stały kontakt do ostatnich dni jej życia (wedle słów Harry’ego, Marcia zapiła się na śmierć). Pozostawiła mu całą korespondencję od Olivii, a on przekazał wszystko starszym paniom. To u nich pierwszy raz zobaczyłam te listy, a teraz mam je ze sobą w Indiach.

Szczęśliwie przez pierwsze miesiące pobytu na subkontynencie prowadziłam dziennik, w którym notowałam swoje wrażenia. Zapewne nie zdołałabym ich odtworzyć w oryginalnym kształcie bez tych zapisków. Obecnie wyglądałyby zupełnie inaczej, ponieważ nie jestem już tą samą osobą co wtedy. Indie zawsze odmieniają ludzi, i ja nie należę do wyjątków. Ta opowieść nie ma jednak przedstawiać mojej historii, lecz życie Olivii, tak jak zdołałam je zrekonstruować.

Oto pierwsze wpisy w dzienniku:

2 lutego.

Dzisiaj przyleciałam do Bombaju. Nic się nie pokrywa z moimi wcześniejszymi wyobrażeniami. W myślach oczywiście zawsze przybywałam na pokładzie statku; nie zdawałam sobie sprawy, jak podróż samolotem odmienia perspektywę. Muszę zapomnieć o przestudiowanych memuarach i listach, o sztychach, na które się napatrzyłam. Wszystko wygląda zupełnie inaczej. Potrzebuję snu.

Obudziłam się w środku nocy. Po omacku zaczęłam szukać zegarka, który położyłam na walizce wsuniętej pod łóżko. Zniknął! O nie! Nie pierwszego dnia! Głos z sąsiedniego posłania:

– Proszę, moja droga, twój zegarek. W przyszłości powinna się pani wykazywać większą roztropnością.

Wpół do pierwszej. Spałam cztery godziny. Naturalnie wciąż funkcjonuję według czasu Greenwich. W Anglii dochodzi siódma wieczorem. Jestem kompletnie rozbudzona i siadam na łóżku. Znajduję się w żeńskim dormitorium hostelu Towarzystwa Misjonarek. W sali stoi siedem żelaznych, sprężynowych łóżek – cztery po jednej, trzy po drugiej stronie. Wszystkie są zajęte, a każda z kobiet zdaje się pogrążona w głębokim śnie. Za to na zewnątrz miasto wciąż tętni niespokojnym życiem. Skądś nawet dobiega muzyka. Przez okna pozbawione zasłon wpada światło ulicznych latarń i napełnia salę widmową poświatą, która sprawia, że śpiące kobiety wyglądają jak martwe, bezużyteczne ciała.

Tylko moja sąsiadka – strażniczka zegarka – także czuwa i wykazuje dużą ochotę do rozmowy.

– Zapewne dopiero co pani przyjechała i stąd ten brak rozwagi. Proszę się nie przejmować, szybko się pani nauczy… jak każdy… Na początku musi pani uważać, co je i pije: woda tylko gotowana, potrawy z ulicznych straganów zdecydowanie zakazane. Po pewnym czasie uodporni się pani. Ja teraz mogłabym zjeść wszystko. Rzecz w tym, że nienawidzę ich jedzenia, nie tknęłabym go za żadne skarby. Może się pani stołować tutaj, u misjonarek. Panna Tietz osobiście dogląda kuchni – podają smaczne duszone mięsa, a niekiedy pieczeń i sos angielski do deseru. Zawsze się tu zatrzymuję, kiedy przyjeżdżam do Bombaju. Znamy się z panną Tietz od dwudziestu lat. Jest Szwajcarką, przybyła do Indii ze Stowarzyszeniem Chrześcijanek, ale od dziesięciu lat kieruje tym hostelem. Misjonarki mają szczęście, że u nich pracuje.

Pewnie za sprawą widmowej poświaty moja sąsiadka wygląda jak zjawa; na dodatek ma na sobie białą nocną koszulę, która ją spowija od stóp do głów. Siwe włosy ściągnęła na bok i splotła w luźny warkocz. Jest cała kredowobiała, mglisto-zwiewna właśnie niczym… duch. Dowiaduję się, że mieszka w Indiach od trzydziestu lat i jeżeli tak zdecyduje Bóg, pozostanie tu do śmierci. Gdyby Pan jednak zechciał wcześniej wezwać ją z powrotem do Anglii, pójdzie za Jego głosem. Bo od trzydziestu lat kieruje się jedynie wolą bożą. Kiedy mi to oznajmia, jej głos nabiera niezłomności osoby o wysoce rozwiniętym poczuciu obowiązku.

– Zorganizowałyśmy kaplicę w Kafarabadzie. To miasto szybko się rozrasta za sprawą mnożących się tkalni, jednak cnota nie rozkwita tam równie bujnie, to jedno mogę pani powiedzieć. Trzydzieści lat temu wierzyłam, że jest jeszcze nadzieja; teraz już jej nie widzę. Gdziekolwiek spojrzeć – ta sama nędza moralna. Wyższe płace oznaczają więcej egoizmu, pokątnie pędzonego alkoholu, biletów do kina. Swego czasu kobiety nosiły proste, skromne a teraz chcą błyszczeć strojem. O ich wnętrzu zaś nie ma nawet co wspominać. Czego jednak oczekiwać od tych nieszczęśników, skoro ludzie naszej rasy tak nisko się stoczyli. Widziała pani to miejsce naprzeciwko? Proszę tylko spojrzeć.

Podchodzę do okna i wyglądam na ulicę. Jasno jak w dzień – nie tylko z powodu białego światła jarzeniowych latarń, ale i naftowych pochodni rozświetlających każdy stragan i kramik. Wokół tłumy ludzi; niektórzy śpią – jest tak ciepło, że leżą wyciągnięci wprost na ziemi, bez żadnego posłania. Niedaleko stoi grupa kalekich dzieci (jeden z chłopców porusza się na szczątkowych kikutach nóg). Za dnia żebrzą, teraz natomiast wydają się beztroskie, wręcz wesołe. Część przechodniów objada się daniami kupionymi u straganiarzy, inni przeszukują rynsztoki w poszukiwaniu resztek.

Moja sąsiadka kieruje mnie do innego okna, wychodzącego na Hotel A. Jeszcze przed przyjazdem do Indii przestrzegano mnie przed owym miejscem. Usłyszałam, że bez względu na to, jak bardzo ponury i obskurny wyda mi się hostel misjonarek, w żadnym razie nie powinnam się przenosić do A.

– Widzisz, moja droga?

Widok miałam dobry. Tutaj ulica także była jasno rozświetlona, a na chodniku przed hotelem kłębił się tłum. Tyle że nie Hindusów, lecz Europejczyków. Wyglądali żałośnie.

– Po ośmioro, dziewięcioro w jednym pokoju – ciągnęła moja sąsiadka. – Część z nich nie stać nawet na tak nędzne lokum, więc sypiają na ulicy. Żebrzą pomiędzy sobą, okradają się nawzajem. Niektórzy są bardzo młodzi, to wciąż niemal dzieci; dla nich jest jeszcze cień nadziei, jeżeli z woli Boga wrócą do domu, nim będzie za późno. Ale kobiety i mężczyźni, którzy tkwią tutaj od lat, z każdym rokiem staczają się coraz niżej. Sama pani widzi, do jakiego stanu się doprowadzili. Prawie wszyscy chorują, wielu umiera. Kim są, skąd przyjechali? Pewnego dnia zobaczyłam coś przerażającego. Młody człowiek, góra trzydzieści lat, zapewne Niemiec lub Szwed, bardzo wysoki, o jasnych włosach i karnacji, szedł ubrany w łachmany, przez które przeświecała biała skóra.

Na ramieniu siedziała mu małpa i wybierała wszy z jego długich, skołtunionych włosów. Tak jest! Małpa wydłubywała z jego włosów wszy! Zajrzałam temu mężczyźnie w oczy i, proszę mi wierzyć, dostrzegłam duszę już doświadczającą piekielnych mąk. Och, ale w Indiach oglądałam wiele różnych okropności. Przeżyłam krwawe walki pomiędzy hinduistami i muzułmanami, byłam tu podczas epidemii ospy oraz kilku klęsk głodowych. Śmiało mogę powiedzieć, że widziałam wszystko, co można zobaczyć na tym padole łez. I wyciągnęłam z tego tylko jeden wniosek: w Indiach nie można przeżyć bez Jezusa Chrystusa. Jeżeli nie ma Go przy tobie w każdej chwili dnia i nocy, jeżeli nie modlisz się do Niego z całą żarliwością, wówczas czeka cię los tego młodego mężczyzny z małpą wybierającą wszy z włosów. Bo widzisz, moja droga, w tym kraju człowieczeństwo nie ma żadnego znaczenia – stwierdziła, tym samym pogardliwie odrzucając wszelkie wartości, które mógłby zaoferować światu buddyzm bądź hinduizm.

Siedziała wyprostowana na łóżku. Była chuda i blada, a jednak sprawiała wrażenie twardej i zahartowanej. Niezłomna zjawa. Spojrzałam raz jeszcze na postaci leżące w jaskrawym świetle latarń na ulicy przed Hotelem A. I pomyślałam, że ta kobieta miała rację: ci ludzie rzeczywiście wyglądali jak potępione dusze.

16 lutego.

Satipur. Uśmiechnęło się do mnie szczęście, bo od razu znalazłam pokój, który bardzo przypadł mi do gustu. Jest obszerny, przewiewny i pusty. Duże okno, przy którym siedzę, wychodzi na bazar. Moje lokum znajduje się nad sklepem z tkaninami i żeby do niego dotrzeć, muszę się wspiąć po ciemnych, stromych schodach. Pokój został mi odnajęty przez urzędnika państwowego, niejakiego Indera Lala, który gnieździ się wraz z matką, żoną i trójką dzieci w paru izdebkach po drugiej stronie podwórka na tyłach sklepu. Podwórko i sklep należą do kogoś innego. Każda przestrzeń jest tutaj po wielokroć dzielona na mniejsze klitki tandetnymi przepierzeniami. Jednak mój pokój jest przestronny i zapewnia mi poczucie prywatności. Z pozostałymi lokatorami domu dzielę jedynie łazienkę i ustęp, znajdujące się po przeciwnej stronie podwórza, oraz dziewczynkę odpowiedzialną za ich czystość.

Odnoszę wrażenie, że Inder Lal jest rozczarowany moim stylem życia. Kiedy wchodzi, na próżno się rozgląda za meblami. Przyjęłam miejscowy zwyczaj siadania na podłodze i na niej też rozwijam śpiwór do spania. Jedynym meblem, w jaki się zaopatrzyłam, jest małe biureczko wysokości standardowego podnóżka, na którym trzymam swoje papiery (listy Olivii, ten dziennik oraz słownik i podręcznik gramatyki hindi). Przy podobnych biureczkach siadują sklepikarze, żeby dokonać dziennych rachunków. Inder Lal tęsknie wodzi wzrokiem po pustych ścianach. Pewnie miał nadzieję ujrzeć jakieś obrazki i zdjęcia, ale po co mi one, skoro za oknem rozciąga się tak fascynujący widok. Nie chciałabym, żeby cokolwiek odrywało moją uwagę od bazarowej scenerii. Dlatego też nie powiesiłam zasłon.

Inder Lal jest bardzo taktowny, toteż nie pozwoliłby sobie na głośne wyrażenie rozczarowania. Powiedział jedynie: „Musi być pani tutaj niewygodnie”, i szybko spuścił oczy, jakby się bał, że jego uwaga wprawi mnie w zakłopotanie. Zachował się tak samo, kiedy po raz pierwszy zjechałam z bagażami. Nie wynajęłam tragarza, tylko zarzuciłam walizę wraz ze śpiworem na ramię i wniosłam sama po schodach. Inder wydał wówczas mimowolny okrzyk przerażenia, po czym natychmiast spuścił powieki, aby zaoszczędzić mi wstydu.

Z pewnością czułby się dużo lepiej, gdybym bardziej przypominała Olivię. Ona była moim zupełnym przeciwieństwem. Gdy tylko się wprowadziła do mężowskiego bungalowu (domu zastępcy superintendenta), natychmiast zapchała go dywanami, obrazami i kwiatami. Napisała wówczas do Marcii: „Pomieszczenia nabierają cywilizowanego wyglądu”. A jakiś czas potem:

„Pani Crawford (żona superintendenta – )przyszła dziś do naszego gniazdka na inspekcję. Chyba nie nabrała najlepszego mniemania ani o mnie, ani o gniazdku, ale jak zwykle wykazała się nienagannym taktem! Oznajmiła, że wie, jak trudny bywa pierwszy rok pobytu w Indiach, i że gdyby w jakikolwiek sposób mogła mi pomóc, jest zawsze do dyspozycji. Podziękowałam z ostentacyjną skromnością. Prawdę powiedziawszy, najwięcej problemu sprawia mi jej obecność – poza tym moje życie jest aż nazbyt perfekcyjne! Gdybym tylko mogła jej to powiedzieć”.

Miałam już okazję zobaczyć dom Douglasa i Olivii. I to za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności – okazało się, że biuro, w którym pracuje Inder Lal, znajduje się w dawnym kwartale brytyjskich rezydencji (od ponad stu lat znanym jako Dzielnica Rządowa). Departament Indera Lala – Handlu i Zaopatrzenia – mieści się w domu superintendenta (w 1923 roku był nim pan Crawford). W bungalowie należącym swego czasu do Douglasa i Olivii ulokowano natomiast Wydział Wodociągów, municypalny Departament Zdrowia oraz oddział poczty. Oba te budynki, jak niemal wszystkie inne, zostały podzielone na mnóstwo klitek spełniających wiele różnych funkcji. Tylko dom naczelnego lekarza pozostał w oryginalnym kształcie i służy za noclegownię dla turystów.

20 lutego.

Tego ranka złożyłam nieformalną wizytę kobietom Indera Lala – jego matce i żonie imieniem Ritu. Nie wiem, czy wpadłam w momencie wyjątkowego zamieszania, czy też zazwyczaj żyją w taki sposób – w każdym razie w domu panował nieopisany bałagan. Oczywiście, pokoiki są ciasne i nędzne, a dzieci małe, więc ciężko zachować porządek. Ritu szybko uprzątnęła z ławy zabawki i ubrania. Wolałabym usiąść na podłodze, razem z paniami domu, ale zrozumiałam, że muszę się dostosować do reguł, które uznały za stosowne przyjąć w mojej obecności. Teściowa wprawnym i dyskretnym posykiwaniem wydała synowej kilka szybkich poleceń – zapewne kazała przygotować dla mnie poczęstunek. Ritu wypadła z pokoju wyraźnie zadowolona, że została zwolniona z obowiązku dotrzymywania mi towarzystwa. Zostałyśmy więc sam na sam z teściową. Uśmiechałyśmy się przyjaźnie, starałam się nawiązać rozmowę w hindi (z marnym skutkiem – muszę się pilniej przyłożyć do nauki!), potem zaś podjęłyśmy próbę komunikacji na migi, jednak do niczego nie doszłyśmy. Przez cały czas matka Indera bacznie mnie lustrowała. To kobieta o bystrym, taksującym spojrzeniu. Wyobrażam sobie, ile dziewcząt przepatrzyła w poszukiwaniu odpowiedniej żony dla syna, nim zdecydowała się na Ritu. Całkiem instynktownie podliczała teraz moje punkty; niestety, domyślam się, co otrzymała w wyniku.

Już przywykłam do tego taksującego wzroku Hindusów. Tak patrzą tutaj wszyscy i wszędzie – na ulicy, w autobusie, w pociągu. I robią to całkiem otwarcie – zarówno kobiety, jak i mężczyźni; nie próbują też kryć rozbawienia, jeżeli ktoś w ich oczach jest śmieszny. Przypuszczam, że my, Europejczycy, wyglądamy dla nich dziwacznie, a jeszcze dziwaczniejszy musi im się wydawać nasz sposób życia w tym kraju, gdy już nie próbujemy się separować, lecz jadamy tutejsze potrawy i nosimy miejscowe stroje – tańsze i przewiewniejsze od naszych.

Ja sama tuż po przyjeździe do Satipuru sprawiłam sobie indyjskie ubranie. Zbiegłam na dół do sklepiku z tkaninami, a potem przeszłam do sąsiedniego kramu, gdzie mały, chudy krawiec siedzi na jutowym worku przed wiekową maszyną do szycia. Wymierzył mnie na miejscu, na oczach całej ulicy, i tak bardzo się starał zachować stosowny dystans, że miara, którą zdjął, była ledwo przybliżona. W rezultacie mój strój jest bardzo luźny, za to świetnie spełnia swoją funkcję i jestem z niego szczerze zadowolona. Noszę teraz szerokie spodnie ściągane w pasie tasiemką – niczym pendżabska wieśniaczka – a do tego tunikę sięgającą kolan. Mam też parę indyjskich sandałów, które mogę swobodnie zrzucać ze stóp i zostawiać przed progiem, jak czynią wszyscy miejscowi. (To są męskie sandały, ponieważ wśród damskich nie było mojego rozmiaru). Chociaż chodzę ubrana jak Hinduska, wciąż gonią za mną dzieci; nic sobie z tego nie robię, bo jestem pewna, że szybko do mnie przywykną.

Często też na mój widok wykrzykują: Niestety, znam sens tego słowa. Poznałam je jeszcze przed przyjazdem do Indii dzięki listom Olivii. Nabab tak przezywał panią Crawford (cioteczna babka Beth, podobnie do mnie, była wysoka i płaska niczym deska). Oczywiście, Olivia nie miała pojęcia, co się kryje za owym przezwiskiem, a kiedy zapytała o jego znaczenie, książę wybuchnął śmiechem, po czym powiedział: „Zaraz ci pokażę”. Klasnął w dłonie, wydał szybkie polecenie i po chwili pojawiła się trupa złożona z którym kazał zatańczyć i zaśpiewać przed Olivią w tradycyjny dla nich sposób.

Ja też miałam okazję zobaczyć tańczących i śpiewających Wydarzyło się to wtedy, gdy wracałam z Inderem Lalem z jego biura. Byliśmy już całkiem blisko domu i nagle z bocznej alejki dobiegł nas odgłos gry na bębenku. Inder Lal stwierdził natychmiast, że to nic wartego uwagi – „bardzo pospolita rozrywka dla prostych ludzi” – ale nie dawałam za wygraną, więc niechętnie dotrzymał mi towarzystwa. Ruszyliśmy wąską, wijącą się uliczką, przeszliśmy przez wysoko sklepioną bramę i kryty pasaż, który prowadził na wewnętrzny dziedziniec. Tam dawała popis trupa – czyli eunuchów. Jeden grał na bębenku, pozostali śpiewali i tańczyli. Otaczała ich grupka gapiów. wyglądali jak mężczyźni – mieli duże dłonie, płaską pierś, wydatne szczęki – ale byli ubrani w kobiece sari i przystrojeni tandetną biżuterią. Ich taniec stanowił również parodię kobiecych ruchów i najprawdopodobniej to właśnie tak bardzo bawiło widzów. Ale ja dostrzegłam w ich twarzach smutek. Mimo że się teatralnie uśmiechali i wykonywali sugestywne ruchy podkreślające słowa, które musiały być mocno dwuznaczne (bo każdy rechotał, a Inder Lal nalegał, żebyśmy się oddalili), przywodzili mi na myśl znużonych wyrobników, którzy nieustannie myślą tylko o jednym – ile dostaną za swoją harówkę.

24 lutego.

Dzisiaj niedziela i Inder Lal uprzejmie zaproponował, że zabierze mnie do Khatm i pokaże pałac nababa. Czułam się nieswojo na myśl, że oderwę go od rodziny w ten jedyny w tygodniu dzień wolny od pracy. Okazało się jednak, że ani on, ani jego bliscy nie podzielają moich rozterek. Zastanawiam się niekiedy, czy jego żona nie ma dość nieustannego zamknięcia w dwóch mikroskopijnych pokoikach z teściową i trójką małych dzieci. Nigdy nie widzę, by gdzieś wychodziła – poza rzadkimi i krótkimi wypadami w towarzystwie teściowej na bazar po warzywa.

Jeszcze nie zdarzyło mi się jechać w Indiach autobusem, który nie byłby zapchany do granic możliwości – tak że nie tylko bagaże, ale i ludzie tłoczą się na dachu. Poza tym cały tabor jest bardzo przestarzały i wysłużony: wytrząsa z człowieka kości, trzeszczy poluzowanymi śrubami. Wszystkie autobusy są takie same, podobnie jak mijane krajobrazy. Gdy już się opuści granice miasta, aż do rogatek następnego nie ma nic poza pustynnym bezkresem, rozpalonym niebem oraz pyłem. W szczególności pyłem – boki autobusu są otwarte, ograniczone jedynie prętami, więc gorący wiatr swobodnie hula we wnętrzu, niosąc ze sobą piach, który się wciska do uszu oraz nosa i ostro zgrzyta w zębach.

Khatm okazało się ponurą dziurą. Satipur też nie należy do pięknych miast, ale przynajmniej się rozrasta według własnych potrzeb. Khatm natomiast kuli się w cieniu pałacu nababa. Jakby zostało wybudowane tylko po to, by służyć rodzinie książęcej i teraz, gdy jej zabrakło, nie ma pojęcia, co ze sobą począć. Uliczki są ciasne, zaniedbane i brudne. Wszędzie roi się od żebraków.

Pałac został wzniesiony na rozległym, porośniętym drzewami terenie, chronionym wysokim, perłowoszarym murem. W jego ogrodach znajdują się fontanny, sztuczne strumienie, obszerne altany oraz niewielki meczet kryty złotą kopułą. Usiedliśmy z Inderem Lalem pod rozłożystym drzewem i czekaliśmy, aż stróż odszuka klucz. Zapytałam Indera o rodzinę książęcą, ale nie wiedział o nich dużo więcej ode mnie. Po śmierci nababa w 1953 roku pałac odziedziczył jego siostrzeniec, Karim, który był wówczas jeszcze niemowlęciem. I nigdy tu nie mieszkał. Ma apartament w Londynie, gdzie zresztą spotkaliśmy się przed wyjazdem (ale o tym napiszę przy innej okazji). Rodzina od lat negocjuje z rządem Indii warunki sprzedaży pałacu, jednak do tej pory nie uzgodniono ceny, którą obie strony byłyby gotowe zaakceptować. Nie pojawili się też żadni inni kontrahenci – bo i któż chciałby w dzisiejszych czasach stać się posiadaczem takiego pałacu, na dodatek znajdującego się w Khatm?

Inder Lal niechętnie podjął rozmowę na temat nababa. Owszem, słyszał to i owo o jego deprawacji i rozwiązłości; dobiegły go również pogłoski o jakimś dawno przebrzmiałym skandalu. Kto jednak w obecnych czasach zawracałby sobie tym głowę? Wszyscy protagoniści umarli, a nawet jeżeli ktoś jeszcze pozostał przy życiu, nikogo to już nie obchodziło. Inder Lal natomiast aż się palił, żeby opowiedzieć mi o swoich własnych rozlicznych kłopotach. Kiedy zjawił się stróż z kluczem, mogłam wreszcie obejść hole, sale i galerie, o których tak wiele rozmyślałam i które próbowałam wykreować w swojej wyobraźni. Teraz są już zupełnie puste, bo pałac jest jedynie marmurową skorupą. Meble wyprzedano poprzez europejskie domy aukcyjne, a to, co gdzieniegdzie pozostało, przypomina wraki okrętów dryfujące w marmurowych wnętrzach – kilka połamanych wiktoriańskich sof i stare, zakurzone wachlarze smętnie zwisające z sufitu.

Inder Lal szedł za mną krok w krok i opowiadał o atmosferze panującej w jego biurze. Atmosferze nabrzmiałej od intryg i zawiści. Inder Lal wolałby się trzymać od wszelkich knowań z daleka – chce się jedynie skupić na swoich obowiązkach – ale to niemożliwe, współpracownicy nie zostawią go w spokoju, każdy musi się opowiedzieć po jakiejś stronie. W rzeczy samej wiele zawiści i intryg kieruje się także przeciwko niemu osobiście, ponieważ naczelnik wydziału jest do niego przychylnie usposobiony. Z tego powodu żółć zalewa kolegów Indera Lala i zrobiliby wszystko, co tylko możliwe – taka już ich natura! – żeby go pogrążyć.

Stanęliśmy na górnej galerii, z której rozciągał się widok na główną bawialnię. Stróż wyjaśnił, że to tutaj, za gęstymi kotarami, siadywały kobiety, by obserwować życie towarzyskie, toczące się na dole. Jedna z kotar wciąż jeszcze wisiała na swoim miejscu: ciężki brokat, zesztywniały od kurzu i starości. Zachwycona przepychem tkaniny przesunęłam po niej dłonią, ale miałam wrażenie, że dotykam martwej materii w stanie rozkładu. Inder Lal – który właśnie mi opowiadał o tym, jak umysł naczelnika zatruwają różne grupy interesów – także dotknął ręką zasłonę, po czym mruknął: „Gdzież się podziały te wspaniałe bogactwa?”, co natychmiast ochoczo podchwycił stróż. W tym punkcie obaj też zgodnie doszli do wniosku, że dosyć się już napatrzyłam. Wyszliśmy z powrotem do ogrodu – cienistego i zielonego, stanowiącego wdzięczny kontrapunkt dla chłodnej bieli pałacu – i wówczas stróż zaczął natarczywie nagabywać o coś Indera Lala. Zapytałam o prywatny meczet nababa, ale Inder Lal oświadczył, że nie ma tam niczego interesującego, natomiast stróż bardzo chciałby mi pokazać małą hinduistyczną kapliczkę, którą wyszykował na własne potrzeby kultowe.

Nie wiem, co znajdowało się tutaj w przeszłości – może jakaś rupieciarnia? Miejsce to było tylko nieco większą dziurą w murze i żeby wejść do środka, musiałam zgiąć się wpół. Za nami do wnętrza wtłoczyło się jeszcze kilka innych osób. Stróż przekręcił elektryczną żarówkę i moim oczom ukazała się kapliczka. Główne bóstwo, Hanuman – w swoim małpim aspekcie – zostało umieszczone w szklanej gablotce; w odrębnych, podobnych gablotkach stały dwa inne bóstwa. Wszystkie były wykonane ze stiuku, przybrane jedwabiem i perełkowymi naszyjnikami. Stróż spojrzał na mnie wyczekująco, więc naturalnie pochwaliłam wystrój i złożyłam w ofierze pięć rupii. Marzyłam już tylko, by jak najszybciej wyjść na świeże powietrze, bo panowała tam straszna duchota z powodu natłoku ludzkich ciał i braku wentylacji. Tymczasem Inder Lal postanowił oddać hołd trzem uśmiechniętym bożkom. Zamknął powieki i żarliwie poruszał ustami w modlitwie. Na odchodne dostałam kilka grudek cukru i kwiatowych płatków, których oczywiście nie powinnam wyrzucać, więc wciąż ściskałam je w dłoni w drodze powrotnej do Satipuru. Gdy wydawało mi się, że Inder Lal nie patrzy w moją stronę, z należytym szacunkiem wyrzuciłam je z autobusu. Mimo to palce pozostały lepkie, przesycone zapachem słodyczy i butwiejących kwiatów, który czuję jeszcze teraz, gdy piszę te słowa.

1923

Olivia po raz pierwszy zobaczyła nababa na przyjęciu, które wydał w swoim pałacu w Khatm. W owym czasie mieszkała w Satipurze już od kilku miesięcy i zaczynała ją ogarniać nuda. Jedynymi ludźmi, z którymi ona i Douglas spotykali się towarzysko, byli Crawfordowie (superintendent wraz z żoną), Saundersowie (naczelny lekarz) oraz major i majorowa Minnies. I to tylko w niektóre wieczory oraz niedziele. Przez większość dnia Olivia siedziała sama w wielkim domu, z drzwiami i okiennicami zamkniętymi na głucho, żeby powstrzymać inwazję żaru i pyłu. Czytała, grywała na pianinie, ale czas i tak strasznie jej się dłużył. Douglas był oczywiście bardzo zajęty pracą w dystrykcie.

Na przyjęcie u nababa Douglas i Olivia pojechali z Crawfordami ich samochodem. Saundersowie również otrzymali zaproszenie, jednak nie mogli się udać do Khatm ze względu na zły stan zdrowia pani Saunders. Pałac od Satipuru dzieliło dwadzieścia pięć kilometrów. Douglas i Crawfordowie, którzy już bywali na przyjęciach u nababa, podchodzili ze stoickim spokojem tak do niewygód podróży, jak i czekającej ich kolacji. Natomiast Olivia była wyjątkowo podekscytowana. Miała na sobie kostium z kremowego lnu, a w neseserze – wieczorową suknię, satynowe pantofle oraz szkatułkę z biżuterią. I już się cieszyła na myśl, że wkrótce to wszystko na siebie włoży i pokaże się w pełnej krasie.

Podobnie jak większość indyjskich książąt, nabab często i ochoczo zapraszał do siebie Europejczyków. W odróżnieniu od innych władców znajdował się w tej niedogodnej sytuacji, że nie mógł zapewnić gościom nadzwyczajnych atrakcji – w jego państewku nie było żadnych interesujących ruin czy terenów łowieckich. Dysponował jedynie pustynną, jałową ziemią i zubożałymi wioszczynami. Za to pałac, wybudowany w latach dwudziestych dziewiętnastego wieku, prezentował się nad wyraz okazale. Olivii aż się zaświeciły oczy, gdy została wprowadzona do jadalni i ujrzała przepyszne żyrandole, a pod nimi niezwykle długi stół zastawiony porcelaną z Sèvres, srebrami i kryształami, udekorowany kwiatami, świeżymi granatami, ananasami i złotymi miseczkami z owocami w cukrze. Wówczas poczuła, że po raz pierwszy od przyjazdu do Indii znalazła się w odpowiednim dla siebie miejscu.

O ile miejsce uznała za odpowiednie, o tyle już o gościach zupełnie nie mogła tego powiedzieć. Poza kwartetem z Satipuru przybyła jeszcze jedna brytyjska para – major i majorowa Minnies, mieszkający nieopodal Khatm; przy stole zasiadł również pulchny, łysiejący Anglik o imieniu Harry, który był kimś w rodzaju rezydenta w pałacu nababa. Państwo Minnies mentalnością bardzo przypominali Crawfordów. Major był agentem politycznym oddelegowanym z Londynu, by doradzać w ważnych sprawach nababowi oraz władcom przyległych księstewek. Mieszkał w Indiach od ponad dwudziestu lat i wiedział o tym kraju wszystko, co należy wiedzieć; podobnie zresztą jak jego żona. I naturalnie Crawfordowie.

Ich wiedza opierała się na doświadczeniu kilku pokoleń przodków, wszyscy pochodzili bowiem z rodzin, których członkowie w takiej lub innej formie służyli w administracji w Indiach jeszcze na długo przed Rebelią[1].

Olivia spotkała już innych, podobnie zasiedziałych na subkontynencie Brytyjczyków i była śmiertelnie znudzona ich rozwlekłymi anegdotami na temat wydarzeń, do których doszło w Kabulu bądź Multanie. Nieustannie też zadawała sobie pytanie, jak można wieść tak niebywale ekscytujące życie – zarządzać całymi prowincjami, walczyć na granicach, doradzać władcom – i pozostać jednocześnie równie nieznośnymi nudziarzami. Powiodła wzrokiem wokół stołu: pani Crawford i majorowa Minnies w niemodnych, niegustownych sukniach bardziej przystających do pospolitego pubu w jakiejś angielskiej dziurze, gdzie zapewne wylądują na starość, niż do książęcego stołu; major Minnies i pan Crawford, z obrzmiałymi, czerwonymi twarzami, perorujący monotonnymi głosami w niezachwianym przekonaniu, że zebrani słuchają ich z zainteresowaniem, chociaż – co do tego Olivia nie miała wątpliwości – wszystko, co mieli do powiedzenia, było równie nudne jak oni sami. Jedynie Douglas wyróżniał się wśród nich. Zerknęła na męża spod oka. O tak, on pasował do tego miejsca. Jak zwykle siedział idealnie wyprostowany; miał na sobie nienagannie skrojony smoking. Wyglądał pięknie, a prosty nos i wysokie czoło przydawały mu szlachetności.

Nie tylko Olivia podziwiała Douglasa. Rezydent w pałacu nababa, siedzący obok Olivii Anglik imieniem Harry, pochylił się nieznacznie i wyszeptał:

– Podoba mi się pani małżonek.

– Doprawdy? – odparła. – To jest nas już dwoje.

Harry zachichotał w uniesioną z kolan serwetkę. Po czym wyszeptał zza białej tkaniny:

– Jakże różny od reszty naszych przyjaciół.

Spojrzał na Crawfordów, potem na Minniesów, w końcu znów skierował wzrok na Olivię i teatralnie przewrócił oczami, dając w ten sposób wyraz frustracji. Olivia wiedziała, że zachowuje się nielojalnie, nie była jednak w stanie powstrzymać uśmiechu. Czuła się pokrzepiona świadomością, że ktoś inny podziela jej odczucia, bo do tej pory nie spotkała jeszcze w Indiach takiej osoby. Nie mogła się uwolnić od podejrzenia, że nawet Douglasowi jej myślenie było obce. Zerknęła ponownie na męża. Słuchał majora Minniesa z uwagą i niekłamanym szacunkiem.

Nabab, siedzący u szczytu stołu, także zdawał się słuchać swoich gości z uwagą i respektem. Wręcz wychylił się do przodu, jakby nie chciał uronić ani słowa opowieści. Kiedy major zaczął raczyć towarzystwo zabawną dykteryjką o diabolicznie przemyślnym hinduskim lichwiarzu z Patny, który próbował przechytrzyć majora przed wielu laty, gdy ten był jeszcze nieopierzonym nowicjuszem – nabab, w uznaniu dla poczucia humoru Minniesa, odchylił się na krześle i zabębnił palcami po stole; przerwał swój wybuch śmiechu tylko na moment, zachęcając gości, żeby poszli w jego ślady. Olivia jednak czuła, że ten śmiech jest udawany. Była tego niemal pewna. Zauważyła, że choć książę sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego powiastką majora, pilnie baczył na wszystko, co się wokół dzieje. Pierwszy zauważał pusty talerz czy kieliszek i natychmiast niemal niepostrzeżenie dyrygował służbą – zazwyczaj wystarczało wymowne spojrzenie, niekiedy konieczne było dodatkowe słowo w urdu, wypowiadane Jednocześnie książę dyskretnie lustrował zebranych i zapewne już wyrobił sobie zdanie na temat każdego z gości. Olivia bardzo chciałaby poznać te opinie, ale podejrzewała, że nabab zachowa je dla siebie. Chyba że zdołałaby go poznać bliżej. Często jej się przyglądał –...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin