Lustbader Eric van - Nicholas Linnear Tom 6 Sobowtór.doc

(2094 KB) Pobierz
Sobowtór

Eric van Lustbader

Sobowtór

Cykl: Nicholas Linnear Tom 6

 

 

Przełożył: Witold Nowakowski

Tytuł oryginału: Second Skin

Wydanie oryginalne 1995

Wydanie polskie 1996

 

 

Cykl: Nicholas Linnear

1. Ninja

2. Miko

3. Biały Ninja

4. Kaisho

5. Pływające miasto

6. Sobowtór.

 

 

Spis treści:

TAŃCZĄCA ŚMIERĆ.              2

KSIĘGA PIERWSZA - Między psem a wilkiem.              8

1. TOKIO / NOWY JORK.              8

2. TOKIO / PALM BEACH / NOWY JORK.              26

3. TOKIO / NOWY JORK.              37

PRÓBA STRACHU.              52

OZONE PARK, NOWY JORK.              52

KSIĘGA DRUGA - Dymy i lustra.              69

4. NOWY JORK / TOKIO.              69

5. TOKIO / WEST PALM BEACH.              84

6. NOWY JORK / TOKIO.              96

ŚWIĘCI.              112

ASTORIA.              112

KSIĘGA TRZECIA - Doppelgänger.              129

7. TOKIO / SOUTH BEACH,              129

8. TOKIO / SOUTH BEATCH.              135

9. WEST PALM BEACH / TOKIO.              147

TORUKO.              163

TORUKO.              163

KSIĘGA CZWARTA - Poza Dobrem i Złem.              180

10. TOKIO.              180

11. WEST PALM BEACH / TOKIO.              189

12. WEST PALM BEACH / TOKIO.              195

13. WEST PALM BEACH / TOKIO.              206

14. WYBRZEŻA FLORYDY / TOKIO.              210

NOC ŻNIW.              223

TOKIO/NOWY JORK.              224

 

Na wyrazy mojej głębokiej wdzięczności zasłużyli:

Frank Paruco

Frank Capone, który dokładnie przebadał Ozone Park i wschodnią część Nowego Jorku

Virgil England, który zaprojektował sztylet używany przez Micka

oraz Jim Schmidt, który wprowadził mnie w tajniki wytwarzania damasceńskiej stali.

 

 

 

 

 

A może to ogromny magnes

Ku prawdzie ciągnie dusze.

A może to po prostu życie

Karmi mądrością

Własną młodość.

k.d. lang / Ben Mink

„Constant Carving"

 

 

Aż do dnia śmierci nikt nie może być pewien swej odwagi.

Jean Anouilh

 

 

 

TAŃCZĄCA ŚMIERĆ.

 

 

Wszyscy jesteśmy zagubieni w żywiole czasu.

William Carlos Williams

 

 

TOKIO.

 

- Jakie jest twoje najgłębsze pragnienie?

Mick Leonforte zerknął na siedzącą po drugiej stronie stołu wysoką, elegancką kobietę, palącą cienkie czarne cygaro. Giai Kurtz była Wietnamką, pochodziła z wpływowej sajgońskiej rodziny. Nie przeszkadzało mu, że miała męża. Samotna i nietknięta budziłaby mniejsze pożądanie. Bez wątpienia była kobietą, o jakiej marzył od chwili, gdy ponad dwadzieścia lat temu przybył do Azji. A może jeszcze wcześniej.

Podziwiał jej twarz, przypominającą najwspanialszy klejnot, wysokie kości policzkowe, gładką skórę barwy drewna tekowego i ciężką kaskadę czarnych włosów. Wiedział od razu, że owa niezwykła istota - lub jej lustrzane odbicie - nawiedzała go w snach, zanim jeszcze naprawdę dowiedział się, czym jest Azja. Nic dziwnego, że po zakończeniu wojny nie wrócił do domu. Jego prawdziwym domem był Wietnam.

- Powiedz - odezwał się znowu. W kącikach ust igrał mu cień uśmiechu. - Powiedz, a spełnię twą prośbę.

Giai zaciągnęła się cygarem i bez pośpiechu wypuściła siwobrązowy obłok dymu przez lekko rozchylone usta. Ktoś mniej niż Mick obeznany z psychiką mieszkańców Indochin z pewnością nie zauważyłby strachu metalicznie połyskującego w otchłani jej głębokich oczu.

- Wiesz, czego chcę - powiedziała w końcu.

- Wszystko, ale nie to - odparł Mick.

Siedzieli w odległym kącie „Pull Marine", drogiej francuskiej restauracji, jakich wiele znajdowało się w eleganckiej dzielnicy Roppongi. Lokal ten należał do Micka, od dawna prowadzącego w Azji mniej lub bardziej legalne interesy, którymi nie lubił się chwalić przed swym tragicznie zmarłym i przez nikogo nie żałowanym wspólnikiem, Rockiem.

- Chcę ciebie.

Nie, pomyślał Mick, to moje pragnienie. A przynajmniej powinnaś tak sądzić.

- Masz mnie. - Rozłożył szeroko ręce. - Widzisz?

Po drugiej stronie sali wiotka Wietnamka zaczęła śpiewać melancholijny, spowity aurą śmierci utwór Jacquesa Brela. Smutne słowa sprawiały ból niczym wojenne rany; niski, zmysłowy głos piosenkarki wibrował w skąpo oświetlonym lokalu.

- Doskonale wiesz, o czym mówię. Powinniśmy być zawsze razem.

- Nie potrafię usiedzieć w jednym miejscu - odpowiedział Mick, starannie akcentując każde słowo.

Śpiewaczce towarzyszył duet muzyczny, złożony z gitary i syntetyzatora, brzmiącego jak katedralne organy. Kościelne dźwięki przywodziły Mickowi na myśl zasłyszaną niegdyś od ojca legendę o Joannie d'Arc. Całe dzieciństwo spędził wśród podobnych, apokryficznych postaci, gdyż Johnny Leonforte lubował się w opowieściach opiewających bohaterskie czyny świętych rycerzy. Całkiem dobrze odzwierciedlało to jego stosunek do problemów świata.

- Pojadę z tobą, gdziekolwiek zechcesz. - Giai ponownie zaciągnęła się cygarem. - W każdej chwili.

Mick przez długą chwilę z namysłem patrzył w jej ciemne oczy.

- Zgoda - oświadczył w końcu.

Uśmiechnęła się, wypuszczając dym ustami.

Wnętrze restauracji wyglądało jak żywcem przeniesiony do Tokio fragment Sajgonu. Wyczuwało się tu atmosferę zmian i nowej prosperity. Mury połyskiwały rysunkami złotych liści, a w czarnej marmurowej podłodze odbijał się granatowy strop. Świece stojące na stołach przydawały całości nieco świątynnego nastroju. Na jednej ze ścian, skąpana w chłodnym, niebieskawym świetle reflektorów, wisiała stylizowana wietnamska maska, rzeźbiona z czerwonej laki.

Pracy kelnerów doglądała Honniko - olśniewająca blondynka, ubrana w złocistą welwetową kamizelkę i obcisłą, sięgającą kolan spódnicę z surowego jedwabiu. Doskonale mówiła po francusku i po japońsku, znała także wietnamski i wiedziała jak zyskać autorytet wśród podwładnych. Zazwyczaj o tej porze dnia niezwykle serdecznie witała wchodzących gości i prowadziła ich do stolików, lecz dziś stała nieruchomo za wykonanym z brązu pulpitem, wpatrzona w piosenkarkę. Nie miała nic do roboty, gdyż za wyjątkiem siedzącej w kącie pary, restauracja była zupełnie pusta. Drzwi zamknięto, a wąskie szyby z rżniętego szkła starannie zasłonięto koronkowymi zasłonami. Tylko przez okno tarasu, niczym deszcz klejnotów, połyskiwały światła Roppongi.

Kelner o chłodnym i obojętnym spojrzeniu chirurga przyniósł dwie porcje ryby en croûte i tygrysie krewetki w delikatnym sosie czosnkowo-śmietanowym.

Mick bez słowa wziął widelec, lecz Giai nawet nie odłożyła cygara.

- Ciekawe, co naprawdę myślisz - powiedziała.

Mick jadł z miną człowieka, który od dawna nie miał możliwości kosztowania wykwintnych potraw. Giai obserwowała go, postukując długimi paznokciami, pomalowanymi na ten sam kolor co ściany lokalu. To pukanie przypominało szelest owadów, obijających się o zawieszoną w oknie moskitierę.

- Jedz. Nie jesteś głodna? - spytał Leonforte, choć z jego tonu wynikało, że nie oczekuje odpowiedzi. - Ja opchnąłbym konia z kopytami.

- Nie wątpię - odparła Giai. - Zawsze byłeś nienasycony. - Spojrzała na niego badawczo. Miał ogorzałą, charyzmatyczną twarz, wydatny rzymski nos oraz dziwne, szaro-pomarańczowe oczy, połyskujące pasją i ukrytą groźbą. Wizerunku dopełniały długie, przetykane siwizną włosy i starannie przystrzyżona broda. Była to twarz mężczyzny nawykłego do wydawania rozkazów. i skrywania mrocznych tajemnic. Twarz mężczyzny, którego filozofia życiowa była obrazoburcza i nie podlegała żadnym zmianom.

- Gdzie on jest? - Giai z wyraźnym trudem usiłowała zapanować nad drżeniem głosu. - Pokaż.

Mick od razu wiedział, o co jej chodzi.

- Skąd wiesz, że go przyniosłem? - Wsunął do ust krewetkę i mocno zacisnął szczęki.

- Znam cię. - Chciała zapalić kolejne cygaro, ale Mick szybkim ruchem przytrzymał jej rękę. Drgnęła przestraszona. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy, w końcu Giai lekko skinęła głową, posłusznie sięgnęła po widelec i zaczęła jeść. Zachowywała się jak automat. Leonforte obserwował ją z lekką wzgardą. Drażniło go, że żuła potrawy tak ostrożnie, że nie mógł dostrzec ruchu jej równych, białych zębów.

Nagle wyciągnął spod stolika długi sztylet. Gdy go uniósł, blask świecy zamigotał długą smugą na ciemnym ostrzu wykutym z damasceńskiej stali. Giai zamarła w bezruchu z ręką uniesioną w powietrzu. Niewielki kęs ryby spadł jej z widelca z powrotem na talerz. Rozdęła nozdrza niczym drapieżne zwierzę, wietrzące bliskość łupu.

- To... on?

Nie musiała pytać. Dłoń Micka, zaciśnięta na cienkiej poprzeczce, była osłonięta szerokim płatem w kształcie liścia lotosu, a spomiędzy palców wystawały dwa wąskie, złowieszcze ostrza.

- Czysty jak kryształ. - Leonforte machnął bronią przed nosem dziewczyny. - Skąpany w château talbot, rocznik siedemdziesiąty. To jego ulubione wino. Pasuje, nie sądzisz?

Zadrżała i wzruszyła ramionami, lecz na jej twarzy nie było ani cienia niechęci. Przeciwnie, ciemne oczy rozbłysły dziwnym światłem, a usta rozchyliły się bezwiednie.

- Tak... - wyszeptała cicho, nie wiadomo, czy odpowiadając na pytanie Micka, czy przemawiając do własnych myśli. - Zeszłej nocy opróżniliśmy całą butelkę. Uczcił naszą piątą rocznicę, chłepcząc wino z mojego pępka. Leżałam na dywanie i próbowałam powstrzymać mdłości. Wpijałam się palcami w jego włosy... Myślał pewnie, że to z rozkoszy, a ja przez cały czas... - Oderwała wzrok od sztyletu i skierowała na Micka dziwne, tęskne spojrzenie, jakie towarzyszy zazwyczaj miłosnym uniesieniom. - Przez cały czas pragnęłam jego śmierci.

- Nie ma najmniejszej wątpliwości, że był sukinsynem - zgodził się Leonforte. - Próbował mnie wydymać na kontrakcie z TransRimem. Sądził, że zdoła się schować za rzeszą prawników i innych podstawionych palantów, tylko nie wiedział, że każdy z nich albo się mnie boi, albo ma do spłacenia dług wdzięczności. Chętnie się go pozbyli. - Wzruszył ramionami. - Taki jest właśnie Sajgon: wpływy, kontakty i forsa dają człowiekowi pełną władzę, choć wcale niełatwo je zdobyć.

Obrócił dłoń i z trzaskiem wbił podwójne ostrze w blat stołu. Ani piosenkarka, ani Honniko nie zwróciły na to najmniejszej uwagi.

- Trzeba utoczyć wiele krwi, gdy chce się dotrzeć do zamierzonego celu. Mam rację? Taka jest Azja. Matka cię nie uczyła, że życie ma mniejszą wartość niż kilo ryżu?

Giai spoglądała na rozedrgany sztylet niczym na kobrę szykującą się do ataku. Z jej twarzy nie można było wyczytać, czy gardzi owym symbolem absolutnej władzy, czy otacza go nabożną czcią. Miała zaczerwienione policzki, a na jej górnej wardze połyskiwała wąska strużka potu.

- Sam... go zabiłeś, prawda?

- Nie, Giai. To twoje dzieło.

- Moje? Przecież nic nie zrobiłam.

Mick przypatrywał jej się przez chwilę.

- Dziwne, lecz mam wrażenie, że naprawdę w to wierzysz. A wiesz, jak wygląda prawda? Rozkładasz nogi i słuchasz rozkazów cipy, jakby miała ona własny rozum. Udajesz, że nie jesteś zdolna zapanować nad życiem... i śmiercią.

- Nie znoszę widoku śmierci - odpowiedziała ledwie słyszalnym szeptem. Uniosła wzrok i spojrzała gdzieś ponad ramieniem Micka: w przeszłość. - Od czasu, gdy znalazłam matkę leżącą na podłodze w swoim pokoju... Krew, krew... - Ze świstem wciągnęła powietrze. - Wnętrzności, wijące się niczym węże... - Oskarżycielsko popatrzyła na siedzącego naprzeciw mężczyznę. - Znasz tę historię, a jednak próbujesz oceniać mnie według własnych wartości.

Pochylił się nieco, w jego szaro-pomarańczowych oczach zamigotały dziwne błyski.

- Tylko tyle potrafię, Giai. Bez urazy. - Wbił widelec w kolejną krewetkę. - Jedz, bo wystygnie.

Dziewczyna z większym niż poprzednio zapałem pochyliła się nad talerzem. Parę razy, ku zadowoleniu Micka, błysnęła drobnymi, olśniewająco białymi zębami. Na swój sposób żałował, że została wdową, gdyż nic nie sprawiało mu większej radości, jak zabór czyjegoś mienia. Pamiętał niewielkie przyjęcie w jej domu, kiedy wciągnął ją do spiżarni, pieścił jędrne piersi, podwinął spódnicę, raz po raz wbijał na pal i słuchał zdławionych jęków, a tuż za ścianą znudzony mąż obojętnie popijał wino i załatwiał jakieś interesy. Miło było przyprawić rogi komuś, kto usiłował cię wycyckać. Teraz to już minęło. Szkoda, ale czas naglił, żeby zacząć działać. Wszystko zaczęło się od wizyty Linneara w Pływającym Mieście.

Pływające Miasto było fortecą, ukrytą wśród wzgórz Północnego Wietnamu, skąd Mick i Rock w bezprecedensowy sposób kontrolowali niemal cały światowy przemyt broni i handel narkotykami. Za sprawą Linneara zniknęło z powierzchni ziemi. Mick nie przejmował się tym zbytnio, bo już parę miesięcy temu doszedł do wniosku, że przydałaby się jakaś odmiana; potrzebował jedynie solidnego kopa w dupę, by ruszyć się z miejsca - a to załatwił mu właśnie Nicholas Linnear, który spenetrował Miasto i zabił Rocka. Musiał przy tym skorzystać z magii, skoro przeżył eksplozję pocisku jądrowego, wystrzelonego z nowego typu rusznicy, znanej pod kryptonimem "Torch".

Mick wciąż wspominał spotkanie z Nicholasem. Był to dla niego szok. Najpierw miał wrażenie, że widzi legendarnego pułkownika Denisa Linneara, potem - że odnalazł swe drugie ja, sobowtóra, którego Niemcy określają terminem doppelgänger.

Między Denisem Linnearem i ojcem Micka istniała szczególna więź, która z czasem przeszła na synów. Jednakże Nicholas nic o tym jeszcze nie wiedział. Mick sam nie potrafił uwierzyć w wagę swego odkrycia i przez kilka miesięcy zawzięcie i bezskutecznie próbował udowodnić, że jest inaczej. Kiedy w końcu skapitulował, musiał przyznać, że odtąd jego życie będzie wyglądało całkiem inaczej. Podobna przemiana czekała w najbliższej przyszłości także Nicholasa, chociaż Mick, nawykły do dyktowania reguł, postanowił do końca czuwać nad rozwojem wypadków.

Przez wiele lat studiował cechy osobowości młodego Linneara. Czuł się z nim mocniej związany, niż z jakąkolwiek kochanką, którą brał do łóżka. Cóż z tego, skoro wszystkie fantazje prysnęły niczym bańka mydlana, gdy na własne oczy zobaczył go w Pływającym Mieście. Prawdziwy Nicholas przerastał najbardziej szalone twory wyobraźni Micka. Wystarczyło jedno spojrzenie jego piwnych, niesłychanie przejrzystych oczu, żeby poczuć dreszcz, od którego jeżyły się włosy na karku. Po tej konfrontacji Mick pojął, że ich dalsze losy są nierozerwalnie złączone.

Nicholas był dla niego godnym adwersarzem, takim, jakiego szukał przez wszystkie lata swego niespokojnego życia. Właśnie dlatego pomógł mu uciec z bambusowej klatki i wykiwać Rocka. Wiedział, że musi być dobrze przygotowany do ostatecznej rozgrywki, jeśli chce zniwelować siłę Tau-tau, przejętą przez Linneara od pradawnych psycho-nekromantów. Na własne oczy oglądał moc Tau-tau, kiedy Nicholas zaskoczył strażników i zabił Rocka, ogromnego człowieka-bestię, którego wcześniej nie zdołał pokonać żaden z potężnych władców birmańskiego „Złotego Trójkąta", skąd pochodziła lwia część światowych dostaw opium.

Mick dobrze pamiętał szaleńczą ucieczkę ciężarówką ze skazanego na zagładę Miasta. Nicholas zdążył wskoczyć na skrzynię. Może dzięki swej magii wiedział, kto był kierowcą? We wstecznym lusterku widać było, jak ranny Rock unosi do oka rusznicę, potem wszystko owionął zimny powiew Tau-tau.

To Nicholas mocą swego umysłu skierował pocisk wysoko w górę, a chwilę później zeskoczył ż ciężarówki i zniknął w rozhukanej kipieli wysokiego na kilkadziesiąt metrów wodospadu. Rzecz jasna nie wiedział, że samochód był obłożony warstwą ołowiu i że zdążyli opuścić pole rażenia. Pływające Miasto zmieniło się w obłok pyłu, lecz Mick ocalał i miał powody przypuszczać, że Nicholas także żyje. Pomógł mu uciec z klatki, a on - niejako w zamian - zmienił tor lotu śmiercionośnej rakiety.

W niedalekiej przyszłości czekało ich kolejne spotkanie, dzień obrachunku, chwila, do której Mick mniej lub bardziej świadomie zmierzał przez całe dorosłe życie. Właśnie po to przyjechał do Tokio i spotkał się z Giai.

- Przepraszam na moment - powiedział i wstał od stolika. Na odchodnym popatrzył na dziewczynę. Kończyła jeść krewetki, używając delikatnych palców niczym pałeczek. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak zręcznie wsunęła długi paznokieć między pancerz i głowę skorupiaka, żeby się dobrać do smakowitego mięsa. Minął krótki korytarz i wszedł do toalety. Wysikał się i sprawdził wszystkie kabiny, chociaż wiedział, że nikogo tam nie ma. Potem wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy.

- Czas na nas - oznajmił po powrocie na salę.

- Nie chcesz deseru? - spytała Giai, kierując na niego spojrzenie swych pięknych, ogromnych oczu, które urzekły go po raz pierwszy ponad rok temu, podczas dyplomatycznej fety w ambasadzie w Sajgonie. Podobne przyjęcia bywają na ogół nudne, zwłaszcza jeśli się nie zna odpowiednich osób. Mick znał wszystkich. Spytał japońskiego radcę handlowego, kim jest ta śliczna dziewczyna, a potem, owładnięty jedną jedyną myślą, ze zręcznością australijskiego owczarka wyłuskał ją z kręgu wielbicieli. Mąż Giai, smętny, płowowłosy Aryjczyk rodem z Kolonii, arogancko podkreślający swą wiedzę na temat Indochin, interesował się tylko biznesem. Mick mógłby pewnie wyrolować mu żonę publicznie na perskim dywanie, a Rodney Kurtz nie mrugnąłby nawet okiem. W końcu zaciągnął ją do łazienki, gdzie Giai w ekstazie zbiła kryształową wazę pełną pachnących mydełek w kształcie serca.

- Później - odparł. - Nie teraz.

Wyciągnął rękę. Giai podała mu dłoń i wstała. Mick pomachał w stronę Honniko. Piosenkarka już wcześniej zniknęła w garderobie, więc nie miał okazji jej pożegnać.

- Dokąd jedziemy?

- Do domu - odpowiedział. - Do Hoan Kiem.

Wietnamka obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.

- Do mnie? Nie byłam tam od wczoraj.

Zrozumiał.

- Bez obaw - mruknął, popychając ją w kierunku wyjścia. - Już go tam nie ma. - Uśmiechnął się. - A plamy krwi na pewno zostały wytarte.

- Gdzie go zabrano?

- Nieważne. Nie masz innych zmartwień? - Wyszli na tętniącą nocnym życiem ulicę i od razu ugrzęźli w tłumie turystów oraz dziwacznie wystrojonych nastolatków. Sam ich widok wystarcza, żeby człowiekowi poszła krew z nosa, pomyślał Mick. Tatuowane głowy, bransolety na rękach, ćwieki i inne żelastwo w nosach, powiekach, językach, wargach i sutkach. Istny koszmar. Upadek społeczeństwa. Rasa „pracoholików" nie potrafi korzystać z wypoczynku. Zdaje się, że zauważył to już Nietzsche. Pewnie dlatego cenił Japończyków. I co z tego zostało? Jakieś straszydła z gabinetu osobliwości.

Nad mokrą od deszczu ulicą unosiła się szczególna woń jurnej młodości. Przechodnie tłoczyli się na chodnikach, kluczyli wśród samochodów sunących po jezdni. Wiszący w powietrzu obłok spalin tworzył ponurą otoczkę nad neonami. W witrynach można było zobaczyć najnowsze projekty światowych dyktatorów mody, niektóre, zdaniem Micka, w ogóle nie dopasowane do ludzkich kształtów.

Złapał wolną taksówkę na Roppongi-dōri i kazał się zawieźć do dzielnicy świątyń Asakusa, gdzie mieszkała Giai. Willa Hoan Kiem - „Powracający Miecz" - była przepiękną stożkowatą budowlą z betonu i drewna, dużo większą niż większość tokijskich rezydencji. Jej chłodne wnętrza przyozdobiono ciemno barwionym ratangiem w najlepszym sajgońskim stylu, co dawało asumpt do plotek, że Kurtzowie lepiej się czuli w Wietnamie niż w Tokio. Nocą w pokojach zapalano mosiężne lampy, w dzień - wąskie promienie słońca wpadały przez żaluzje zamontowane w oknach. Z tarasu rozciągał się wspaniały widok na rzekę i na futurystyczny Flamme d'Or, zaprojektowany przez Phillippe'a Starke'a czworościenny gmach z czarnego szkła, pokryty jakimiś nieokreślonymi, trochę przypominającymi płomienie ozdobami, które przekorni tokijczycy nazwali „złotym łajnem".

Giai przekręciła klucz w zamku i zawahała się chwilę. Mick pchnął drzwi na oścież.

- Mówiłem ci przecież, że go nie ma - powiedział, wszedł do wnętrza i pociągnął dziewczynę za sobą. - Chodź, zobaczysz, gdzie to się stało.

- Nie! - krzyknęła, próbując uwolnić rękę z jego uścisku.

Mick stał pośrodku willi, która jeszcze do wczoraj była własnością Rodneya Kurtza, i uśmiechał się chytrze do Giai. Rozpostarł ramiona teatralnym gestem.

- Tego właśnie pragnęłaś, prawda?

Posłała mu mroczne spojrzenie.

- Łajdak. Tak, chciałam tego.

Podszedł do wyłożonego lustrami barku i wziął dwa pękate kieliszki.

- To nie mnie powinnaś nazywać łajdakiem, skarbie. - Napełnił kieliszki solidną porcją koniaku i odwrócił się do Giai. - Łajdakiem był twój mąż, Rodney. Czy już o tym zapomniałaś? - Nie spuszczając z niej wzroku, wzniósł toast i łyknął trunku. Lubił ją w takim stanie: wystraszoną, odrobinę zagubioną. Lubił wzbudzać podobne uczucia w każdym, kogo spotkał.

- Dzwonił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin