Krzysztof Boruń - Próg Nieśmiertelności.pdf

(847 KB) Pobierz
KRZYSZTOF BORUŃ
PRÓG NIEŚMIERTELNOŚCI
I
Przetarłem chusteczką spocone czoło i niechętnie nacisnąłem guzik dzwonka. Upał i
jeszcze do tego uporczywa migrena nastrajały wrogo do całego świata. Najchętniej
pojechałbym
do domu i wziął kąpiel, lecz wiedziałem, że niestety jest to niemożliwe. Pani de
Lima nie należała do klientek, które łatwo jest spławić.
W drzwiach stanął Fernandez, już wyraźnie zmęczony.
– Czeka? – zapytałem patrząc na niego ze współczuciem.
– Czeka – potwierdził krzywiąc się, jakby go zęby bolały.
– No, cóż... – powiedziałem z rezygnacją. – Niech pan prosi.
Dolores de Lima przeszła szybkim krokiem przez gabinet i bez powitania, nieco
teatralnym
gestem rzuciła na biurko nieduży tom w barwnej okładce.
– I co pan na to?
Jej twarz wyrażała najwyższe oburzenie. Zdjąłem przeciwsłoneczne okulary i
odczytałem
tytuł:
– Próg nieśmiertelności...
Odłożyłem książkę. Ból głowy nie ustępował, mimo iż przed kilkoma minutami wziąłem
proszek.
– I co pan na to? – powtórzyła pani de Lima i usiadła z impetem w fotelu. – To
bezczelność!
– Nowe wydanie? – zapytałem niepewnie, na próżno usiłując przypomnieć sobie treść
kartki, na której Katarzyna spisała tytuły wszystkich utworów Josego Bragi.
– Ależ, panie mecenasie! Widzę, że się pan w ogóle moją sprawą nie interesuje!
Przecież
to nowa powieść!
Zerwała się z fotela, pochwyciła książkę i palcem wskazała uwagę wydawniczą w rogu
okładki: „Pierwsze wydanie, pośmiertne”.
– Przepraszam. Mam silną migrenę – próbowałem usprawiedliwić swą gafę.– Więc
znów coś znaleziono? To już chyba piąta nowa pozycja od trzech lat?
– Wraz z tomem opowiadań – siódma! I niech pan spojrzy! Nakład 250 tysięcy! Poza
tym przygotowywane są już przekłady.
– Liczę, że stanie się bestsellerem.
– I cóż mi z tego?! To grabież! Taki majątek!... Czy wie pan, że Warner przystępuje do
filmowania Zmierzchu? A Deszcz wystawiły już 32 teatry! W tym Londyn, Paryż,
Moskwa,
Nowy Jork! Nie wiem już, co mam robić! Przecież to rozbój! A pan nawet nie raczył
zapoznać się ze sprawą! Od pół roku stoimy w miejscu. Nie pozwolę okradać mego
dziecka!
– To sprawa bardzo trudna. Nie chcę powiedzieć – beznadziejna. Badałem testament...
Sporządzony był według wszelkich wymogów prawa. Notariusz Costa zasługuje na
pełne
zaufanie...
Rzuciła się nerwowo na fotel.
– I co z tego?! Pan siedzi z założonymi rękami. A przecież Jose nie mógł być przy
zdrowych zmysłach! Najpewniej był pijany... To nie ulega wątpliwości!
Nie byłem w stanie zmusić się do spokojnej, logicznej argumentacji. Powtórzyłem więc
tylko:
– Costa zasługuje na pełne zaufanie.
– Co pan tak tego notariusza broni? Przecież moją sprawę pan prowadzi!
Miałem, już tej kobiety powyżej uszu. I pomyśleć, że gdy pierwszy raz ją spotkałem,
wydała mi się bardzo ładna i miła. Teraz jej wdzięk nie wywierał na mnie żadnego
wrażenia.
– Jeśli nie odpowiada pani mój sposób prowadzenia sprawy, może pani ją oddać
innemu
adwokatowi – powiedziałem oschle.
Podniosła się raptownie z fotela.
– Wobec tego... – rozpoczęła i zawahała się. Usiadła z powrotem. – Chyba mnie pan
rozumie?
Nie chciałam bynajmniej powiedzieć, że nie mam do pana zaufania. Chodzi mi
jednak o to, że przecież sprawa ta jest jasna jak słońce. Jose był alkoholikiem. W
ostatnich
latach przed śmiercią stale pił. Czy deliryka można uznać za człowieka w pełni
świadomego
swych czynów?
– Orzeczenia lekarskie nie potwierdzają, aby wchodziło w rachubę delirium. Były mąż
pani umarł na chorobę nowotworową.
– To nieważne, na co umarł. Delirium czy nie... Nie upieram się. Ale mógł być w stanie
zamroczenia, gdy sporządzał ten niedorzeczny testament.
– Notariusz Costa... – podjąłem z wysiłkiem.
– No, dobrze! – nie pozwoliła mi dokończyć. – Ale mogła to być choroba umysłowa!
Ukryta, od dawna rozwijająca się choroba! Przecież on miał jakiś guz w mózgu...
Czy w takim stanie można mówić o poczytalności?
– Tego właśnie będziemy próbowali dowieść. Jest to jednak zadanie dość trudne. Costa
twierdzi, że nie ma żadnych dowodów, aby Braga cierpiał na jakieś zaburzenia
świadomości.
Przynajmniej w chwili sporządzania testamentu.
Pani de Lima patrzyła w zamyśleniu w podłogę. Jej energia jakby się nagle wyczerpała.
– To był zły, samolubny człowiek – powiedziała cichym, zgaszonym głosem. – Aby
znęcać się nad człowiekiem, nie potrzeba robić awantur. Nie potrzeba bić. Nieraz
wystarczy...
milczeć. Można było mówić do niego, płakać, krzyczeć... A on nic. Tylko patrzył...
Czasem nawet nie spojrzał. A do tego głód... Potworne warunki mieszkaniowe. Czy pan
wie, że on w ciągu sześciu lat naszego pożycia nie przepracował w sumie nawet roku?
Nigdzie miejsca nie zagrzał! Mój ojciec trzy razy wystarał mu się o posadę. Dobrze
płatną!
Za każdym razem ją rzucał! Raz nawet po tygodniu! Nie chciało mu się pracować. Tylko
stukał po nocach... Pan wie, co znaczy, gdy się mieszka z kimś takim w jednym pokoju...
Słuchając wynurzeń klientki zapomniałem na chwilę o bólu głowy. Teraz wrócił on z
nową siłą. Oparłem się o blat biurka i przysłoniłem dłonią oczy. Dawało to nieznaczną
ulgę.
– W dzień spał albo włóczył się gdzieś... – ciągnęła pani de Lima. – A potem nawet i
nie pisał. Prawie wcale nie pisał, bo maszynę sprzedał. Na wódkę... Aż wreszcie
zniknął...
Jednego dnia! Nawet nie powiedział, że odchodzi... Mario miał wtedy pięć lat. Wróciłam
do rodziców. A potem...
– Kroki rozwodowe podjęła pani!
– A cóż miałam robić? Musiałam myśleć o przyszłości dziecka.
– Chciał jednak pani odebrać syna.
– Tak. Ale sąd mu nie przyznał. Czy to nie najlepszy dowód, że już wówczas nie był to
człowiek normalny?
– Niestety. W uzasadnieniu nie ma niczego, co umożliwiałoby postawienie takiej tezy.
Chodziło o alkoholizm i stan majątkowy.
Ból zdawał się powoli ustępować. Gdyby tak można było wziąć kąpiel...
– Mój obecny mąż stał się dla Maria prawdziwym ojcem. Dopiero on... – podjęła pani
de Lima. – A Jose okazał się nikczemny nawet po śmierci. Co za perfidny pomysł z tym
testamentem...
– Więc rzeczywiście nie pozostawił pani żadnych rękopisów czy maszynopisów?
– Ależ... To była jego perfidia. Zabrać wszystko, a potem napisać w testamencie, że to,
co znajduje się w moim posiadaniu, staje się własnością Maria... Oszukał własne
dziecko!
– Zapisał swemu synowi również wszystkie swoje utwory drukowane do chwili śmierci
i sztukę złożoną w jakimś teatrze.
– Panie mecenasie! Przecież jego nigdzie za życia nie chcieli grać. Jedno jedyne
wydanie
książkowe Szarego płomienia krytyka zjechała gruntownie. No i kilka opowiadań, które
sprzedał za grosze do czasopism – to byłoby wszystko.
– Dziś te utwory poszły w cenie. Zresztą, gdyby się pani zgodziła...
– Nigdy się nie zgodzę! Jak pan może w ogóle o tym wspominać! Mario ma prawo do
wszystkiego, co napisał jego ojciec! Nie pozwolę okradać dziecka!
– Oczywiście! Oczywiście. Wspomniałem o tej możliwości tylko gwoli ścisłości... Zrobimy
wszystko, co będzie możliwe. Czy jednak nie wydaje się pani dziwne, że pierwszy
mąż pani wydziedziczył, powiedzmy częściowo i warunkowo, syna, mimo iż z akt sprawy
rozwodowej zdaje się wynikać, że go bardzo kochał.
– To komedia. Chciał się tylko na mnie zemścić. Odebrać mi dziecko! Ale mu się nie
udało i nie uda! Nawet po śmierci! On nikogo nie kochał, tylko siebie!
– Spróbujmy rozważyć wszystkie punkty nadające się do zaczepienia – zdobyłem się na
jeszcze jeden wysiłek. – Testament sformułowany jest trochę dziwnie. Nie podano w nim
nazwy żadnego z utworów z wyjątkiem owej sztuki, odrzuconej zresztą pierwotnie przez
wspomniany w testamencie teatr. Tak samo nie wymienia on tytułów dzieł warunkowo
zapisanych
Instytutowi im. Burta. Mówi tylko o „reszcie”, to jest tych, które nie znajdują się
w pani posiadaniu ani nie były publikowane za życia autora. Otóż przyszedł mi do głowy
pewien pomysł, który, być może, ułatwi dochodzenie praw. Niech pani spróbuje spisać
tytuły i treść znanych pani dzieł Josego Bragi, które dotychczas nie zostały
opublikowane.
Uwierzytelnimy ten spis u notariusza. Być może Instytut im. Burta jest w posiadaniu
jeszcze
jakiegoś dzieła. Spróbujemy wówczas przekonać sąd, że znajdowało się ono pierwotnie
w posiadaniu pani, a potem zaginęło. Oczywiście, nie będziemy oskarżać Instytutu o
kradzież, ale jest to zawsze jakaś płaszczyzna uzasadniająca pani roszczenia.
– Spróbuję sobie przypomnieć – odrzekła niezbyt pewnie. – Ale... nie wiem, czy co z
tego wyjdzie. Wszystkie ogłoszone drukiem dzieła, do których rości sobie pretensje
Instytut
Burta, nie znane były z tytułu ani z treści nie tylko mnie, ale również memu synowi.
– Pani syn miał wtedy pięć lat... Zmieszała się.
– Spotykali się później, czasami... Jose czytał mu niektóre swoje utwory.
– No cóż? Może się jednak państwu coś przypomni.
Uważałem rozmowę za skończoną. Ale klientka jeszcze nie miała zamiaru odchodzić.
– Widzi pan – podjęła znów z wahaniem. – Tą drogą, którą pan idzie, zdaje się, że
nigdzie
nie zajdziemy... Mojemu mężowi nasunął się pewien pomysł. To znaczy, ściślej mówiąc,
chciałam powiedzieć... pewne podejrzenie.
– Podejrzenie?
– Widzi pan, załóżmy nawet, że testament jest prawomocny. Że Jose był przy zdrowych
zmysłach. Jakie mamy dowody, że umarł on naturalną śmiercią?
Tym razem straciłem już panowanie nad sobą.
– Chce pani oskarżać Instytut Burta, placówkę naukową o światowej sławie, o
morderstwo?!
To bzdura! Nonsens! Tak poważna instytucja nie łakomiłaby się na kilkadziesiąt
czy kilkaset tysięcy.
– Z tych setek tysięcy urosną wkrótce miliony!
– Ależ komu mogłoby zależeć na śmierci młodego, nie znanego pisarza?
– Faktem jest, że poważne wpływy zasilają nieustannie kasę Instytutu, że ukazujące się
co roku nowe utwory pochodzą z tajemniczej teki pośmiertnej, znajdującej się w
posiadaniu
Bonnarda. I że Jose zmarł... właśnie w klinice Instytutu Burta. Oto fakty! To jasne! To
jasne! Leczono tam Josego, a on z wdzięczności za opiekę zapisał im swe dzieła, które
były wówczas, bądźmy szczerzy, bez wartości. Niestety, choroba była nieuleczalna –
ciągnęła
z ironią. – Rzadki przypadek raka, przeciw któremu nie ma jeszcze dziś środków.
Leczenie nowotworów nie jest zresztą specjalnością Instytutu... I oto po śmierci pacjenta
sam wielki profesor Bonnard zainteresował się spuścizną nie znanego grafomana, którą
pozostawił on w spadku Instytutowi, i używając swych wpływów, robi z niego wielkiego
pisarza. To wszystko jest zbyt piękne, aby było prawdziwe! Co więcej, okazuje się, że
testament
zawiera klauzulę ustanawiającą Bonnarda jedynym opiekunem mego syna, jeśli
Mario Braga ma korzystać z dorobku pisarskiego swego ojca. Oczywiście, to nikomu nie
wydaje się dziwne...
Nie rozumiałem, do czego zmierza.
– Pani chyba nie wierzy w to, co mówi? Oskarżać profesora Bonnarda! To nonsens!
– A ja jednak, jako klientka, proszę pana mecenasa, aby zajął się tą sprawą. Wnoszę o
zbadanie i tej okoliczności. Przecież ekshumacja jest dopuszczalna. Można
przeprowadzić
badania. Truciznę stwierdzi się po latach.
– Skompromitujemy się i tyle.
– Sądzi pan, że spece z Instytutu Burta nie zostawili śladu?
– Ależ w ogóle uważam za wykluczone, by wchodziło tu w rachubę morderstwo! Jose
Braga umarł na raka!
– Dobrze. Chcę być tego pewna. Podejrzenia nie są pozbawione podstaw – dokończyła
z naciskiem.
Byłem zaskoczony jej stanowczym tonem.
– Nie rozumiem.
– W tym czasie, kiedy pan bawił się w swoje wątpliwości prawnicze, staraliśmy się bliżej
zainteresować Instytutem. Otóż od uczynnych ludzi, zasługujących na pełne zaufanie,
dowiedzieliśmy się, że na biednym Josem profesor Bonnard dokonywał pewnych...
eksperymentów.
To mi wystarczy.
– Na pewno chodziło o nowe środki lecznicze. Jose Braga był w stanie beznadziejnym,
a wówczas na żądanie chorego stosowanie nawet niedostatecznie sprawdzonych
środków
jest dopuszczalne.
– Być może... Być może... Ja jednak proszę o ekshumację!
– Zastanowię się.
– Jednak proszę...
Czułem, że uparta kobieta nie wyjdzie, póki nie wyrażę zgody.
– Dobrze – powiedziałem z wysiłkiem. – Zajmę się tą sprawą. Gdzie jest pochowany
Jose Braga?
– W Punto de Vista. To taka mała miejscowość, sześć kilometrów od Instytutu Burta.
Jest zresztą pewna sprzyjająca okoliczność. Mój brat Esteban Alberdi jest tam
proboszczem.
II
Wieś Punto de Vista, rozrzuconą wzdłuż stoku niewysokiego wzgórza, zamieszkiwali
głównie chłopi bezrolni, zatrudnieni na pobliskiej plantacji, i dzierżawcy ubogich poletek.
Niewielkie domki, najczęściej po prostu lepianki sklecone z kamienia i z drewna,
mamiące
z daleka oczy mozaiką białych, prostokątnych plam na tle soczystej zieleni, z bliska
traciły
wszelki urok. Przykuwał wzrok jedynie stary, pamiętający z pewnością portugalskie
rządy
kościół, wzniesiony na szczycie wzgórza. Barokowa fasada, chociaż wyszczerbiona
przez
czas, budziła podziw harmonią linii architektonicznych, a okalający kościół od północy
park zapowiadał wytchnienie.
Zatrzymałem samochód tuż przy długich, stromych schodach prowadzących do kościoła
i zapytawszy o drogę, ruszyłem piechotą w górę ku bocznej bramie ogrodu.
Furta nie była zamknięta. Ocieniona aleja biegła w głąb parku, gdzie bieliły się mury
Zgłoś jeśli naruszono regulamin