Andriej Płatonow - Szczęśliwa Moskwa.pdf

(1058 KB) Pobierz
SZCZĘŚLIWA MOSKWA
1
Ciemny człowiek z płonącą pochodnią biegł ulicą w posępną noc późnej jesieni. Mała
dziewczynka ujrzała go z okna swego domu, zbudziwszy się od posępnego snu. Później
usłyszała głośny wystrzał karabinowy i biedny smutny krzyk – zabito najpewniej biegnącego
z pochodnią człowieka. Wkrótce doniosły się z oddali liczne wystrzały i ludzka wrzawa z
pobliskiego więzienia… Dziewczynka zasnęła i zapomniała wszystko, co później, w
kolejnych dniach, widziała: była zbyt mała, a pamięć i rozum wczesnego dzieciństwa na
zawsze zarosły w jej ciele życiem, które nastąpiło. Ale aż do późnych lat niespodziewanie i
smętnie podnosił się w niej i biegł bezimienny człowiek – w bladym świetle pamięci – i
ponownie ginął w mroku przeszłości, w sercu dziecka, które wydoroślało. Pośród głodu i snu,
w chwili miłości albo jakiejś młodej radości nagle w oddali, w głębinach ciała znów rozlegał
się smutny krzyk martwego i młoda kobieta natychmiast odmieniała swoje życie – przerywała
taniec, jeśli tańczyła, w większym skupieniu, wytrwałej pracowała, jeśli to była praca,
zakrywała twarz rękami, jeśli była sama. W tę słomą noc późnej jesieni zaczęła się rewolucja
październikowa – w mieście, gdzie mieszkała wówczas Moskwa Iwanówna Czestnowa.
Jej ojciec umarł na tyfus, a głodna osierocona dziewczynka wyszła z domu i nigdy już tam
nie wróciła. Z uśpioną duszą, niepomna ani na ludzi, ani na przestrzeń, chodziła i żywiła się
po kraju jak w pustce, dopóki nie znalazła się w domu dziecka i w szkole. Siedziała w ławce
przy oknie w mieście, które nazywało się Moskwa. Na bulwarze przestały już rosnąć drzewa,
bez wiatru opadały z nich liście i pokrywały zamilkłą ziemię – na długi nadchodzący sen; był
koniec września i był rok ów, kiedy skończyły się wszystkie wojny i na nowo zaczęto
uruchamiać kolej.
W domu dziecka Moskwa Czestnowa przebywała już dwa lata, tutaj też nadano jej imię,
nazwisko, a nawet imię ojca, ponieważ dziewczynka pamiętała swoje imię i wczesne
dzieciństwo bardzo niejasno. Wydawało jej się, że ojciec nazywał ją Olą, nie była jednak tego
pewna, więc milczała niczym bezimienna, niczym ów zabity nocny człowiek. Nadano jej
wówczas imię na cześć Moskwy, imię ojca, by upamiętnić Iwana, zwykłego rosyjskiego
czerwonoarmistę, który padł w bojach, nazwisko zaś na znak czystości jej serca, które nie
zdążyło jeszcze się zbrukać, jakkolwiek długo było nieszczęśliwe.
Jasne i wschodzące życie Moskwy Czestnowej rozpoczęło się od owego jesiennego dnia,
kiedy siedziała w szkole przy oknie, już w drugiej grupie, patrzyła w śmierć liści na bulwarze
i z zainteresowaniem czytała szyld na przeciwległym domu: „Robotniczo-chłopska
biblioteka-czytelnia imienia A.W. Kolcowa”. Przed ostatnią lekcją wszystkim dzieciom
rozdano po raz pierwszy w ich życiu po białej bułce z kotletem i po kartoflu i opowiedziano, z
czego robi się kotlety – z krów. Przy okazji polecono wszystkim napisać na następny dzień
wypracowanie o krowie – kto ją widział – a także o swym przyszłym życiu. Wieczorem
Moskwa Czestnowa, najadłszy się bułką i treściwym kotletem, pisała wypracowanie przy
wspólnym stole, podczas gdy wszystkie jej koleżanki już spały, a elektryczne światło ledwie
się żarzyło. „Opowieść dziewczynki bez ojca i matki o swoim przyszłym życiu. – Uczą nas
teraz rozumu, a rozum jest w głowie, po wierzchu niczego nie ma. Trzeba żyć po prawdzie z
pracą, ja chcę żyć przyszłym życiem, niechby były herbatniki, konfitura, cukierki i żeby
można zawsze chodzić po polu koło drzew. Bo inaczej żyć nie będę, jak tak, nie chce mi się z
nieochoty. Chce mi się żyć zwyczajnie, ze szczęściem. Więcej nie ma co mówić”.
Ze szkoły Moskwa później uciekła. Sprowadzono ją znowu po roku i zawstydzano na
ogólnym zebraniu, że jako córka rewolucji postępuje w sposób niezdyscyplinowany i
nieetyczny.
– Nie jestem córką, jestem sierotą! – odpowiedziała wówczas Moskwa i znów zaczęła
pilnie się uczyć, jakby nigdy nie uciekała.
Z przyrody podobały jej się najbardziej wiatr i słońce. Lubiła leżeć gdzieś w trawie i
słuchać, o czym szumi wiatr w gęstwinie roślin niczym niewidzialny tęskniący człowiek, i
oglądać letnie obłoki, płynące daleko nad wszystkimi niewiadomymi krajami i narodami; od
obserwowania obłoków i przestrzeni w piersi Moskwy zaczynało bić serce, zupełnie jakby jej
ciało zostało wyniesione wysoko i tam pozostawione samo sobie. Potem chodziła po polach,
po zwykłej lichej ziemi i czujnie, ostrożnie wpatrywała się powszędy, przyzwyczajając się
dopiero do życia w świecie i ciesząc się, że wszystko jej tutaj odpowiada – jej ciału, sercu i
wolności.
Po ukończeniu dziewięciolatki Moskwa, jak każdy młody człowiek, zaczęła w sposób nie
uświadomiony szukać drogi w swoją przyszłość, w szczęśliwą tłumność ludzi; świerzbiały ją
ręce do działania, uczucia szukały dumy i heroizmu, w umyśle zawczasu triumfował jeszcze
tajemniczy, ale już wysoki los. Siedemnastoletnia Moskwa nie mogła nigdzie wejść sama,
czekała na zaproszenie, jakby ceniąc sobie dar młodości i nagromadzonej siły. Dlatego stała
się na jakiś czas samotna i dziwna. Przypadkowy człowiek poznał pewnego razu Moskwę i
pokonał ją swym uczuciem i uprzejmością – Moskwa Czestnowa wyszła wtedy za niego za
mąż, raz i na zawsze psując swoje ciało i młodość. Jej duże ręce, zdatne do śmiałego
działania, służyły objęciom; serce, poszukujące heroizmu, zaczęło kochać tylko jednego
chytrego człowieka, który wczepił się w Moskwę jak w przynależną mu własność. Lecz
pewnego ranka Moskwa poczuła tak dotkliwy wstyd swego życia – nie uświadamiając sobie
dokładnie, dlaczego – że na pożegnanie pocałowała śpiącego męża w czoło i wyszła z pokoju,
nie zabierając ze sobą ani jednej zapasowej sukienki. Do wieczora chodziła po bulwarach i po
brzegu Moskwy, odczuwając jedynie wiatr byle jakiej wrześniowej niepogody i nie myśląc o
niczym – pusta i zmęczona.
Wieczorem chciała wleźć na nocleg gdzieś do skrzyni, znaleźć pustą budkę spożywczą
Mostropu albo jeszcze co innego, tak jak robiła to dawniej w swym wędrownym dzieciństwie,
spostrzegła jednak, że od dawna stała się duża i nigdzie niezauważalnie nie wlezie. Usiadła na
ławce w ciemnościach późnego bulwaru i zdrzemnęła się, słysząc, jak w pobliżu łażą i
naszeptują złodzieje i bezdomowi chuligani.
O północy na tej samej ławce przysiadł niepozorny człowiek z utajoną i rzetelną nadzieją,
że ta kobieta pokocha go, być może, nagle sama z siebie, ponieważ z uwagi na niemrawość
swoich sił nie potrafił natarczywie domagać się miłości; w istocie nie szukał ani pięknej
twarzy, ani ślicznej figury – godził się na wszystko, nawet na największe ofiary ze swej
strony, byleby człowiek odpowiedział mu wiernym uczuciem.
– Czego tu? – zapytała go rozbudzona Moskwa.
– Nie, nic! – odrzekł ów człowiek. – Ja… tak.
– Chce mi się spać, a nie mam gdzie – powiedziała Moskwa.
Człowiek natychmiast oznajmił, że ma pokój, lecz by uniknąć podejrzeń co do jego
zamiarów, lepiej dla niej będzie wynająć pokój w hotelu i tam odespać w czystej pościeli,
owinąwszy się w kołdrę. Moskwa zgodziła się i poszli. Po drodze Moskwa poleciła swemu
towarzyszowi, by umieścił ją gdzieś na naukę – z wyżywieniem i internatem.
– A co pani najbardziej lubi? – zapytał.
– Lubię wiatr w powietrzu i jeszcze inne różności – powiedziała wyczerpana Moskwa.
– A zatem szkoła aeronautyki, nic innego pani się nie nada – ustalił asystujący Moskwie
człowiek. – Postaram się.
Znalazł jej pokój w Zajeździe Minina, zapłacił za trzy doby z góry i dał trzydzieści rubli na
produkty spożywcze, sam zaś poszedł do domu, unosząc w sobie swoją pociechę.
Po pięciu dniach Moskwa Czestnowa dzięki jego staraniom wstąpiła do szkoły aeronautyki
i przeniosła się do internatu.
2
W centrum stolicy na siódmym piętrze mieszkał trzydziestoletni mężczyzna, Wiktor
Wasiljewicz Bożko. Mieszkał w maleńkim pokoiku, oświetlanym jednym oknem; hałas
nowego świata docierał na wysokość tego mieszkania jako dzieło symfoniczne – fałsz
nikczemnych i przypadkowych dźwięków zacichał nie wyżej czwartego piętra. Pokój był
biednie i surowo umeblowany, ale nie z nędzy, tylko z marzycielstwa: żelazne łóżko typu
epidemicznego z wy szmelcowaną, przeczłowieczoną na wylot kołdrą, nagi stół, poręczny dla
większego skupienia, krzesło z odpadów użytkowych, własnej roboty półki na ścianie z
najlepszymi książkami socjalizmu i dziewiętnastego wieku, trzy portrety nad stołem – Lenin,
Stalin i doktor Zamenhof, wynalazca międzynarodowego języka esperanto. Poniżej tych
portretów wisiały w czterech rzędach małe fotografie bezimiennych ludzi, przy czym na
fotografiach były nie tylko twarze białe, ale także Murzyni, Chińczycy i mieszkańcy
wszystkich stron świata.
Do późnego wieczoru pokój ten bywa pusty; znużone, zesmętniałe dźwięki stopniowo w
nim zamierają, znużona materia poskrzypuje niekiedy, światło słońca powoli wlecze się po
podłodze czworokątem okna, by rozpłynąć się nocą na ścianie. Wszystko się kończy i tylko
przedmioty zadręczają się w ciemnościach.
Przychodzi mieszkający tutaj człowiek i zapala techniczne światło elektryczności. Lokator
jest jak zwykle szczęśliwy i spokojny, bowiem życie jego nie upływa na próżno; jego ciało
zmęczyło się w ciągu dnia, oczy zbielały, serce jednak bije równomiernie, a myśl rozbłyska
równie jasno, jak rankiem. Dzisiaj Bożko, geometra i projektant terenów miejskich, zakończył
starannie plan nowej ulicy, wyznaczywszy miejsca pod zieleń, dziecięce placyki zabaw i
rejonowy stadion. Smakował zawczasu bliską przyszłość i pracował z sercem bijącym
szczęściem, w stosunku do samego siebie zaś, jako do urodzonego za kapitalizmu, był
obojętny.
Bożko wyjął paczkę prywatnych listów, które otrzymywał niemal codziennie na adres
służbowy, i zagłębił się w nich swymi rozmyślaniami przy gołym stole. Pisano do niego z
Melbourne, Kapsztadu, z Hongkongu, Szanghaju, z niewielkich wysepek, przycupniętych w
wodnej pustyni Oceanu Spokojnego, z Megaridy – osady u stóp greckiego Olimpu, z Egiptu i
z wielu punktów Europy. Urzędnicy i robotnicy, dalecy ludzie, przygnieceni do ziemi
bezwładem eksploatacji, nauczyli się esperanto i pokonali niemotę między narodami;
osłabieni pracą, zbyt biedni, by podróżować, porozumiewali się ze sobą myślą.
Wśród listów było kilka przekazów pieniężnych: Murzyn z Kongo przysłał 1 franka,
Syryjczyk z Jerozolimy 4 amerykańskie dolary, Polak Studziński co trzy miesiące przysyłał
po 10 złotych. Sposobili sobie oni zawczasu robotniczą ojczyznę, aby mieli gdzie schronić się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin