Tracąc nas - rozdział 14.pdf

(1427 KB) Pobierz
1
Rozdział 14
2011, wrzesień
Znowu tam pojechaliśmy. Byli wszyscy, którzy byli na wakacyjnym wyjeździe i jeśli
mam być szczera - cieszyłam się na to. Tęskniłam za nim i chciałam zobaczyć się z ludźmi,
którzy stali się moimi przyjaciółmi. Nie mogłam doczekać się spotkania z Evy. Z tyloma ludźmi
nie widziałam się od dwóch miesięcy - to prawie zabijało. I cóż - chciałam zobaczyć się z nim.
Chociaż ostatnio było między nami dziwnie, trochę za nim tęskniłam.
Dobra, strasznie za nim tęskniłam.
Przyznaję się, nie bić.
Dlatego też kręciłam się na fotelu, spoglądając przez okno samochodu. Serio, miałam
wrażenie, że potrafiłabym tam dojechać sama, drogę znałam już chyba na pamięć. Tak, miałam
cholernie dobrą pamięć, co było moją zgubą.
Pamięć jest straszliwa. Może wydawać ci się, że o czymś zapomniałeś, lecz wcale tak nie
jest. Rzeczy zostały odłożone do odpowiednich przegródek, odpowiednio przechowywane, a
może nawet i skrywane przed tobą samym. Do odpowiedniego momentu. Wydaje ci się, że jesteś
panem swojej pamięci, lecz tak naprawdę, to ona panuje nad tobą.
Prawda jest taka, że jeśli chce się być szczęśliwym, nie można grzebać w pamięci.
Nigdy nie miałam predyspozycji do bycia szczęśliwą.
- Nie wierzę, że was ze sobą poznaliśmy - usłyszałam z przedniego siedzenia i jęknęłam,
starając się powstrzymać śmiech.
- Nie wiedzieliście - mówię z promiennym uśmiechem.
- Gdybyśmy wiedzieli, to by się nie wydarzyło! Ile wy macie lat, dzieci? - spytała ciocia,
na co przewróciłam oczami, znowu spoglądając przez okno.
- Nikt nie wiedział - odpowiadam, przyglądając się mijanym przez nas drzewom.
Taka prawda. Jadąc tam, miałam cholernie dość facetów. Wszyscy mnie zawodzili.
Ojczym alkoholik. Ojciec, który mnie zostawił. Nie można o nim było powiedzieć nawet tego, że
był weekendowym tatusiem. Kilka razy do roku to chyba jakaś kpina. A do tego idiota poznany
w internecie. Tyle miłości. Rzygałam tęczą, przecież moje życie było takie idealne!
Zamknęłam oczy i próbowałam skupić się na czymś pozytywnym. Na tym, co mimo
wszystko było dobre. Co zabawne, ten jeden chłopak (CHŁOPAK!) potrafił okazać mi więcej
ciepła w ciągu tygodnia niż dwóch "wychowujących" mnie facetów w ciągu całego życia.
Mocniej zacisnęłam powieki, starając się powstrzymać łzy. Program autodestrukcji został
włączony. Pip. Pip. Pip.
Zamrugałam kilka razy, aby odgonić wilgoć, po czym odchyliłam głowę do tyłu.
Nieważne co miała przynieść przyszłość. Byłam wdzięczna za ten tydzień, dzięki
któremu mogłam poczuć się jak normalna dziewczyna, żyjąca życiem, na które zasługuje.
***
2
Była masa ludzi. Naprawdę. Jeszcze więcej niż na wyjeździe i to wszyscy naraz! Ciągle
ktoś się kręcił, ktoś potykał, ktoś wybuchał śmiechem. Rozmowy nie ustawały.
Aha, wspominałam, że boję się pszczół?
Trzy lata wcześniej byłam na wyjeździe u koleżanki z klasy. Poszłyśmy przejść się po
tamie - nigdy nie widziałam tamy z bliska, takiej prawdziwej. Gdy wracałyśmy, żadna z nas nie
zauważyła pasieki pełnej uli. Jak to możliwe? Prawie wszystkie pszczoły spały, było cicho jak
makiem zasiał. Ach, tak. Prawie. Jedna zaplątała mi się we włosy. A później poczułam ból.
Chyba to był pierwszy raz, kiedy użądliła mnie pszczoła, przynajmniej nie przypominałam sobie
wcześniejszych. Pierwsze pytanie, jakie padło, to czy jestem uczulona. Skąd mogłam wiedzieć,
jeśli nigdy tego nie przeżyłam? Chociaż powiedziałam, że nie, zabrano mnie do szpitala.
Podobno miałam szczęście, pięć milimetrów w jedną stronę i bam, żądło trawiłoby w tętnicę. Ja
to mam szczęście, co nie?
No więc tak, panicznie bałam się pszczół.
A one były wszędzie.
- Zabierz ode mnie to robactwo! - pisnęłam, wrzucając kolejną malinę do kubeczka.
- Boisz się? - usłyszałam rozbawiony głos, kilka rzędów dalej.
- Ależ skąd, piszczę z radości - warknęłam, po czym kucnęłam, chcąc schować się przed
upartymi, latającymi strzykawkami.
Może i dla niego to jest norma, ale ja do cholery całe życie mieszkałam w mieście.
Miałam ochotę tupnąć, odwrócić się i odejść, to podpowiadała mi duma. Upór podpowiadał
pozostanie wśród krzaków. Upór zawsze wygrywał. Więc zaczęłam wrzucać kolejne maliny do
kubeczka, posuwając się do przodu w żółwim tempie.
- Nie martw się, mnie też doprowadzają do szału.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością do czarnowłosej dziewczyny i podążyłam jej śladami
na ścieżkę obok. Tak naprawdę to większość młodzieży rozpierzchnęła się wśród krzaków,
zbierajac maliny. Ale nic dziwnego, to cholerne niebo w gębie. Byłam bliska zajęczenia,
naprawdę. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio jadłam te owoce. Mimo to, nie były warte kolejnych
ugryzień, komary już wystarczająco się mną żywiły.
Zwinęłyśmy się, zanim kubeczki były pełne.
Powrót na ogród przypominał maraton. Byłam pewna, że za nami się kurzyło, ponieważ
nie zobaczyłyśmy już ani jednej pszczoły.
Razem z Melissą wypadłyśmy przez bramkę, przyciągając tym uwagę kilku osób, przez
co wybuchłyśmy śmiechem. Po wyjeździe, spędzałyśmy masę czasu razem, więc naprawdę się
zżyłyśmy ze sobą, a co za tym idzie, o wiele lepiej poznałyśmy. Niemalże mogłyśmy
przewidywać swoje ruchy. Walt wybiegł zaraz po nas i popędził w stronę rodziców. Potykając
się o gałąź. Na szczęście maluchowi nic się nie stało, ale wszystkie jego maliny wylądowały na
ziemi. Widziałam łzy lśniące w jego oczach i zanim zdążyłam pomyśleć, podałam mu swój
kubeczek.
- Trzymaj - powiedziałąm z uśmiechem.
Naprawdę miałam ochotę na te maliny!
- Nie musisz... - zaczęła Ana.
- Najadłam się zbierając.
Naprawdę miałam ochotę na te maliny!
Na szczęście, zanim zdążyłam rozpocząć wewnętrzne ochrzanianie się za oddanie
owoców dziecku - tak, nigdy nie byłam dobrym człowiekiem - pojawiły sie dziewczyny, niosąc
3
ze sobą piłkę. Gdzie one dorwały piłkę? Nieważne.
- Gracie? - spytała Evy, uśmiechając się radośnie.
Alleluja.
Pokiwałam głową, odwzajemniając uśmiech. Grałam kiedyś na poważnie. Brałam udział
w zawodach. Kochałam to. Siatkówka była jedynym sportem, który kochałam. Dopóki nie
zaczęła się era bólu.
Uwierzycie, że jeszcze dwa lata wcześniej moim kolanom nic nie było? Nigdy nie
przyszłoby mi do głowy, że coś mogłoby być z nimi nie tak. Biegałam, skakałam, grałam,
trenowałam. Jak każde zdrowe dziecko, każda zdrowa nastolatka. No, może miałam lekką
nadwagę, ale byłam zdrowa.
Jedne zawody.
Jedna chwila.
Jeden skok.
I wszystko się zmieniło.
Nie miałam pojęcia dlaczego tak mi zależało. Głupie zawody międzyklasowe, nic
specjalnego. Nikt nie traktował tego poważnie, nawet ja. Zabawa i to wszystko. A jednak gdy
piłka leciała do ziemi, wyskoczyłam do przodu, aby ją podbić. Upadłam na kolana, a po sali
rozszedł się głuchy łoskot. Zacisnęłam powieki z bólu. Idiotka.
Dobrze, wiem, dlaczego to zrobiłam - zawsze byłam zbyt ambitna. Nie znosiłam
przegrywać.
Kilka tygodni później nadeszły wakacje i pojechałam do dziadków. Wypiłam wodę i
poszłam pobiegać. Nieopodal był park z górką, na której kiedyś zniszczyłam sobie twarz. To nie
było dla mnie dużo. Przebiegłabym góra dwa, trzy kilometry, truchtem na górkę i może nawet
mała przerwa. Tak, nie miałam zbyt ambitnych planów, ale było ponad trzydzieści stopni i
miałam wakacje. Wolałam leżeć nad wodą niż biegać, ale cóż, życie. Więc dobiegłam do parku i
zaczęłam wspinać się na górkę. Nie była wysoka. Sięgała może trzeciego, czwartego piętra. Nie
dotarłam nawet do połowy, gdy poczułam zniewalający ból. Złapałam się barierki i osunęłam na
chodnik. Nie mogłam zrobić kroku. Ból wydawał się promieniować do głębi kości. Nie
pamiętam ile czasu tam spędziłam, lecz zdążyłam się rozpłakać. Byłam przerażona. Przez dwa
lata lekarze nie wpadli na to, co mi było. "Kontuzja" nie specjalnie mnie zadowalało, jako
specjalistyczna diagnoza lekarska. Nikt nie wymyślił leku na "kontuzję".
Mimo to wciąż grałam. Często olewałam zajęcia wychowania fizycznego, ale chodziłam
na koło sportowe. Nawet jeśli później przez kilka dni musiałam to odchorowywać.
***
Nie mogłam się nagadać. Tylu ludzi, z którymi nie miałam za często okazji do rozmów.
Starałam się zamienić z każdym choć słowo i trzymać się dziewczyn. To dopiero wyczyn! Wciąż
stresowali mnie rodzice Tobiasa. Rozmowa z nimi wydawała się naprawdę prosta, nie musiałam
się zastanawiać co powiedzieć, to było naprawdę łatwe. I to było najbardziej przerażające. Tak
łatwo było palnąć jakąś głupotę, a ja nie chciałam wyjść na taką osobę. Chciałam, aby nie
widzieli we mnie głupiutkiej dziewczynki. Nie wiedziałam dlaczego, ale chciałam mieć u nich
dobre zdanie. Przecież opinia u większości ludzi średnio mnie obchodziła. DOBRA, wiedziałam
dlaczego tak było. W końcu nie byli dla mnie obcymi ludźmi. Byli JEGO rodzicami. UGH. Zbyt
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin