Choromański Michał - SKANDAL W WESOŁYCH BAGNISKACH.rtf

(664 KB) Pobierz

Choromański Michał

SKANDAL W WESOŁYCH BAGNISKACH

 

 

Część pierwsza

1

Okolica była bagnista. Tuż za parkiem zaczynały się łąki, których zieleń, jadowita i złośliwa, pokrywała mokry i zdradziecki grunt. Chłopi byli pijani i chorzy na gruźlicę. Brzydkie, ciężarne baby o ziemistych, nieruchomych twa­rzach przychodziły do dworu na żebraninę: ich chude, półgłówkowate bachory czekały godzinami na wilgotnej trawie dziedzińca.

Lecz było to jeszcze za żyda pani dziedziczki, dobrej pamięci Agnieszki Rozstajło. Po jej śmierci zaś nikt z chłopów nie ośmielił się wejść za bramę Wesołych Bagnisk. Pan dziedzic bowiem nie znosił chłopów i żebraków. Kazał otoczyć park wysokim ogrodzeniem, a koło zamkniętej bramy trzymał na łańcuchu wściekłego czarnego psa. Chłopi nazywali tego psa Bolszewikiem. Powiadali, że pięć lat temu, gdy we dworze stał przez tydzień oddział budionnowskiej kawalerii, politkom, czyli komisarz polityczny sztabu, były oficer carski hrabia Izmajłow przywiózł ze sobą małego czarnego szczeniaka, którego podobno karmił trupim mię­sem. Gdy komisarz polityczny hrabia Izmajłow zastrzelił się w pokoju na górze i 5 Siwaszska Dywizja cofnęła się w popłochu w kierunku Mlecza i Osikowej, służba 7nala?ła trupa młodego komisarza pokrytego czerwonym sztandarem, a tuż obok, na skrwawionej posadzce, śpiącego czarnego! pieska. Zresztą dokładną historię i psa, i komisarza bolszewic-j kiego pan Apolinary przechowywał u siebie w biurku razem] z ostatnim listem nieboszczki żony.

Pan Apolinary Rozstajło zwykł był wstawać wczesnym] rankiem, o godzinie siódmej, jeśli nie szóstej, i po parugodzin- nym spacerze kłaść się z powrotem do łóżka aż do samego obiadu. Właściwie jego codzienne spacery nie miały charak­teru normalnych przechadzek, trudno bowiem nazwać tym mianem dziwną, wprost obłąkańczą łataninę i bieganinę po alejach i ścieżkach parku.

O              godzinie szóstej rano, gdy trawy były jeszcze mokre od rosy, gdy krzyk ptactwa był metaliczny i przenikliwy, a powietrze ostre i chłodne, pan Apolinary w jaskrawym jedwabnym szlafroku wychodził szybkim krokiem na taras, zlatywał po schodach na złamanie karku i mknął po głównej alei, przytrzymując rękami furkające poły. Patrzył zawsze tylko przed siebie wyłupiastymi, szarymi oczami bez wyrazu* trzymając głowę sztywno i nieruchomo, jak gdyby nie był w stanie nią poruszyć.

Zwykle pan Apolinary dolatywał do końca głównej, grabowej alei i zatrzymywał się na chwilę zdyszany, sapiący koło maleńkiej, spowitej winem groty. Stał nieruchomo, rzecj można, w modlitewnym skupieniu, chociaż zgoła nie był! człowiekiem religijnym, i przypatrywał się drewnianemu posążkowi. Potem odwracał się i pod zielonym sklepieniem gałęzi widział w oddali biały taras dworu. Drzwi na taras stały otworem. Pięć lat temu komisarz Izmajłow, nudząc się śmiertelnie i metafizycznie, wymyślił sobie codzienną, niewin­ną rozrywkę.

W skórzanej kurtce, w granatowych obcisłych brycze­sach i błyszczących, lakierowanych butach wychodził na próg tarasu i strzelał z rewolweru do posągu Przenajczystszej Panny. Ogolony i zakokainowany od samego rana, mierzył z polowego parabellum długo i z nienawiścią. Trafić jednak

6

nie było łatwo. Lecz po paru dniach komisarz zrobił pewne odkrycie, które niezmiernie ułatwiło mu bluźnier- cze strzelanie, i od tego czasu nie pudłował nigdy. O tym właśnie odkryciu zawsze przypominał sobie pan Apolina­ry, gdy podczas porannego spaceru zatrzymywał się około groty.

Wiosna w parku była wilgotna i dławiąca, powietrze jak w inspektach. Już przekwitły bzy i przekwitły jaśminy, płonące niebo zawisło nisko nad konarami drzew, i już od czasu do czasu dolatywał zapach kwitnących lip, gdy do Wesołych Bagnisk, zwykle pustych, zamieszkałych jedynie przez pana Apolinarego i jego starą teściową, przyjechało liczne towarzystwo, sama młodzież. Przyjechała siostra zmarłej Agnieszki razem z narzeczonym, młodym medy­kiem, przyjechała jej koleżanka, również medyczka, przyje­chało dwóch początkujących aktorów filmowych ze stołecz­nego miasta. Wtedy w jadalnym pokoju było gwarno, wesoło, w parku na zarośniętych ścieżkach błąkały się pary i koło posągu Matki Boskiej, której pierś była przedziura­wiona kulami komisarza Izmąjłowa, całowali się narzeczeni. Park wydawał się cichy i przytulny. Wieczorami nad główną aleją sunął spokojny, złoty księżyc. Wówczas kwitły już białe, żółte, różowe akacje, w pokojach stały snopy odurza­jących kwiatów, wokoło tarasu zaś w drewnianych koryt­kach coraz ogniściej płonęły nasturcje.

Czerwiec był bardzo upalny, upalny i dławiący był również lipiec. Młodzież chodziła w sportowych ubraniach. W domu wszystkie okna zasłonięte ciemnymi firankami. Po podwieczorku medyczka i jeden z aktorów grywali na fortepianie na cztery ręce Zaproszenie do tańca Webera, potem puszczano patefon i w dużym ponurym salonie, w którym pięć lat temu wściekał się z nudów politkom Izmajłow, tańczono walce i tanga.

Lecz pan Apolinary w niczym nie zmienił swoich codziennych zwyczajów. Wstawał z rana coraz wcześniej,

7

gdy \yszysey jeszcze spali, i w szlafroku z jedwabnego brokatu wybiegał. Potem jak pocisk przylatywał z powrotem do domu i kładł się do łóżka. Stara gospodyni, Józefa Krzywa, przynosiła mu śniadanie, a w południe dzbanki z gorącą wodą. Leżąc na szerokim, dwuosobowym tapczanie pan Apolinary czytał francuskie przeglądy literackie, o go­dzinie zaś jedenastej wychylał pierwszy kieliszek koniaku. Popijając koniak i francuskie wino golił się i mył, i o godzinie ' drugiej, natychmiast po uderzeniu gongu, wchodził do jadalnej. Witał się ze wszystkimi z miną człowieka, który sam nie wie, z czego się cieszy, potem podchodził do starej teściowej i całował ją w rękę.

              Czy mama dobrze spała? — pytał z prawdziwą troską.

              Bardzo źle! — odpowiadała stara, i pan Apolinary patrzył w jej zielone, wodniste oczy, jak gdyby mógł w nich przeczytać przyczynę jej bezsenności.

Nieliczna służba dworska, składająca się z samych mężczyzn i dwóch staruszek (pan Apolinary nie cierpiał w domu młodych kobiet), opowiadała między sobą, że w czerwcu i lipcu, gdy w Wesołych Bagniskach byli jeszcze goście, pan dziedzic zmienił się ku lepszemu, stał się weselszy i bardziej ludzki. Tę zmianę zauważyła również i jego teściowa, lecz nie ucieszyła się zupełnie, przeciwnie, była strapiona i zła. Wołała na górę do siebie Józefę, czepiała się jej pleców zgrzybiałymi, haczykowatymi rękami i mówiła suchym, skrzeczącym głosem:

              Twój pan myśli, że ma wciąż jeszcze dwadzieścia lat, gdy tymczasem przekroczył już czterdziestkę! Niedługo on mi się ożeni po raz wtóry!...              ;:<i

Potem dodawała z westchnieniem:

              Gdyby przynajmniej wszyscy już raz pojechali!

Lecz wszyscy wyjechali dopiero w sierpniu, gdy zaczął

padać nieprzerwany deszcz. W parku na ścieżkach stały kałuże, na tarasie krzesła i leżaki były mokre, beznadziejne

szare krople ściekały po szybach okien. Wówczas we dworze w Wesołych Bagniskach pozostali we dwoje, stara garbata kobieta i pan Apolinary. Nad dachem szalały burze, dwa stare, spróchniałe graby zwaliły się w parku i leżały w po­przek alei.

Lecz i w te dni, pomimo wszystko, pan Apolinary wychodził na spacer. Wkładał gumowy płaszcz i kalosze, nad głową trzymał rozwarty parasol i gdy tak leciał wzdłuż alej pokrytych błotem, można było pomyśleć, że go nic nie obchodzą ani strumienie deszczu, ani błyskawice. Natomiast stara teściowa, pani Róża Nowiecka, w te czasy nie opusz­czała swego pokoju zupełnie, nawet obiady i kolacje przyno­szono jej na górę.

Siedziała w starym, niskim, rozłożystym fotelu, chłodna i garbata, siedziała w wygodnym fotelu, w którym podobno spędził noc przed samobójstwem politkom 5 Siwaszskiej Dywizji. O politkomie i jego pobycie w Wesołych Bagnis­kach dużo wspomnień przechowała w pamięci gospodyni Józefa. Oparta o poręcz fotela, schylona do ucha swej starej pani, Józefa opowiadała szeptem:

              Szłam wieczorem po korytarzu, proszę jasnej pani, wtem drzwi z tamtego pokoju rozwarły się cicho i widzę go na progu- Trzymał w ręce nahaj, a twarz miał tak zieloną, jak gdyby go mdliło. „Towarzyszko”, rzekł do mnie, „może chcecie powąchać trochę zbawczej tabaki?” Wtedy zauważy­łam, że wsypał sobie do nosa białego piasku, ale nie była to tabaka, bo ani razu nie kichnął...

Lecz zielonooka, garbata pani niechętnie słuchała tych opowiadań. Wolała natomiast długo i bez związku sama opowiadać Józefie o swej zmarłej córce Agnieszce. Wtedy wydawało się jej, że córka jeszcze żyje, że zaraz wejdzie do pokoju i powie: „Mamo, Apolinary jest najbardziej szczęś­liwym człowiekiem na ziemi.”

Sierpień był dżdżysty i szary i oto z ostatnim ober­waniem chmur zwalił się różnokolorowy, tragiczny wrze-

9

sień. Trzynastego zaś września pan Apolinary otrzymał z Biarritz list, że przyjaciel jego, Jerzy Wawicki, przyjeżdża do niego za parę dni.

2

Co wieczór do dworu przychodził ksiądz pro­boszcz.

W długiej czarnej sutannie, poplamionej piwem i wi­nem, w dziwacznym słomkowym kapeluszu o dużym, zagię­tym do góry rondzie, z pękatą trzcinową laską w ręku, wchodził zamaszyście na taras i witał się z panem Apolina­rym tubalnym, ryczącym głosem.

-              Dzień dobry — wrzeszczał — czy będzie pikieta?

Wydawało się, że to ryczy jakieś dzikie zwierzę, że zaraz|

spod sutanny wymknie się duży, wściekły ogon, którym; ksiądz proboszcz bić się zacznie po udach i żebrach.

Jeżeli deszcz nie padał, na pierwszym piętrze otwierało, się okno i wychylała się garbata pani Róża.

-              Czy to ksiądz proboszcz przyszedł? — pytała zgryź-j liwie. -—Poznałam księdza po głosie!...

W saloniku przygotowywano stolik do kart, staruszek] kucharz przynosił pierniki i butelkę miodu, zapalano świece.j Potem nagle wśród zupełnej ciszy ksiądz proboszcz krzyczał] na cały dwór:

              Czternaście asów! AhaUd^j- Wypijał lampkę mioduj i znowu krzyczał: — Nie koniec na tym! Czternaście dam!... • Pamiętam, że te damy zawsze były u hrabiego!...

Wtedy pan Apolinary układał karty, opierał się łok­ciami o zielone sukno stołu i patrzył na księdza z nieżyczliwą i chłodną ciekawością.

-              Niechże ksiądz proboszcz opowie raz jeszcze, jak to|

było.

10

              Nic nie było!... — ryczał proboszcz. — Po prostu hrabia w każdej rozgrywce miał wszystkie damy!... „Cóż, komisarzu”, powiadam do niego, „dlaczego zamiast króli ima się pan kobiet?” Na to komisarz Izmajłow pokazywał mi wszystkie zęby w okropnym uśmiechu. „Księże”, powiada, „to mnie się damy imają, ja zaś wolę waletów”. Bubków, powiada, woli! Mówił po niemiecku jak rodowity wiedeń­czyk, tylko literę „r” wymawiał z żydowska. „Księże!”, wołał, ,ja znowu mam cztehnaście dam! To sthaszne!”

Za oknami z dachu obrywały się potoki wody, wiatr rozdmuchiwał strumienie, deszcz bębnił w parapet.

Mniej więcej w taką psią pogodę pewnego wieczoru przyszedł na plebanię towarzysz Izmajłow i zapukał naha­jem do drzwi. Plebania była położona o trzysta kroków od dworu, wyglądała właściwie jak maleńka chałupa chłopska, po jej czarnym drewnianym dachu biegały kuny, komisarz walił w drzwi nahajem i pięścią i krzyczał:

              Phoszę otworzyć! Halo, palahnio opium dla ciem­nego ludu!

Wszedł w czapce do jadalnego pokoju, usiadł bez­ceremonialnie pod krucyfiksem, skrzyżował chude, zgrabne nogi w lakierowanych butach i ciągnął:

              Phoszę księdza, jeżeli ksiądz phoboszcz nie chce ulec mym namowom i przejść na phawosławie czy też leninizm, nie pozostaje mi nic, jak samemu nawhócić się na katoli­cyzm. Dyscyplina wojującego Kościoła zawsze mi odpowia­dała. Czy Ojciec Święty przyjmie mnie na swoje łono, phoszę księdza?

Lecz o tym, co nastąpiło dalej, ksiądz proboszcz nie lubił wspominać i nigdy nikomu nie opowiadał. Tylko pan Apolinary znał dokładny przebieg tej nocnej wizyty, która skrupulatnie spisana leżała w jego biurku wraz z ostatnimi listami śp. Agnieszki Rozstajło.

Gdy po dwóch godzinach ksiądz wychodził, pan Apoli­nary pukał do drzwi starej teściowej.

U

              Jak się mama czuje? — pytał wchodząc, a stara odpowiadała mu z niezmiennym przekąsem:

              Bardzo źle!

W jej zielonych jak sadzawki oczach pan Apolinary czytał zwykły wyrzut i niezadowolenie.

Stał pośrodku pokoju i bawił się chwastami szlafroka. Siwiejącą głowę miał pochyloną na pierś, tak że widać było równe różowe pasemko przedziału sięgającego aż po sam kark.

Czy mama wie, że przyjeżdża Jerzy? — spytał trzynastego września.

Trzynastego września nagle spadła na dwór Wesołe Bagniska, na park, na całą okolicę niespokojna, skrwa­wiona jesień. Stało się to niespodzianie, w ciągu jednej nocy i w dziwny sposób zbiegło się z listem od Jerzego Wawickiego. Z rana zbudzili się wszyscy z gorzkim po­czuciem niesmaku, z przeczuciem nieszczęścia, które zwa­liło się na dwór i przeciw któremu nie ma ani ratunku, ani lekarstwa. Dzikie wino oplatające tarasy było żółte i rdzawe. Cały park wydał się nagle pusty i wyłysiały, gdzieniegdzie sterczały już suche, nagie gałęzie drzew. Przez konary wciąż jeszcze zielonych — lecz jakże wy­blakłych i jesiennych — grabów widać było wysokie, chmurne jesienne niebo. Pierwsze zaczerwieniły się klony. Ich pięciopalce liście zwisały jak czerwone ręce zbrod­niarzy, ich żółte, fioletowe Uście wydawały się strzę­pami piekielnego ognia. Pan Apolinary rankiem tego dnia z tęsknotą i wstrętem zauważył, że na ścieżkach i alejach parku leżą stosy zwiędłych, zeschłych nieboszczyków. Trzymał w ręce kopertę, którą przywieźli mu z poczty, patrzył przed siebie wyłupiastymi, zimnymi oczami, i wtedy przywidziało mu się, że główna aleja jest zroszona krwią. Wieczorem trzynastego września wszedł do pokoju teścio­wej i zapytał:

              Czy mama wie, że przyjeżdża Jerzy?

Unikał jej zielonego wzroku, gdyż teraz bał się, że utonie w nim jak w sadzawce.

              Owszem, owszem — mruknęła stara pani Róża i pan Apolinary wyraźnie rozróżnił w tym pomruku nutkę radości.

Potem, gdy pani Róża została sama, zawołała do siebie Józefę, która pomagała jej się rozebrać, i powiedziała:

              Za parę dni przyjeżdża pan Wawicki. Bardzo lubię pana Jerzego, bo przypomina mi moją Agnieszkę.

Na to gospodyni zapytała:

              A czy będzie mieszkał w gościnnym pokoju?

Stara zmrużyła oczy, pogłaskała jakby w roztargnieniu

swój garb i odrzekła pieszczotliwie:

              Nie... Przygotuj mu pokój komisarza.

Gospodyni podniosła głowę i przez chwilę stała nieru­chomo. Potem zapytała spokojnie, trochę tylko sepleniąc:

              Czy jaśnie pani każe zakryć dywanikiem plamę na podłodze?

              Ma się rozumieć — odpowiedziała pani Róża ziewając.

Była noc. Na dole po amfiladzie pokoi przechadzał się pan Apolinary. Z jadalnego pokoju szedł do salonu, z salonu do saloniku, z saloniku do biblioteki, szedł wyprostowany i sztywny, jak gdyby pod szlafrokiem nosił gorset orto­pedyczny. W bibliotece na stole stała butelka z koniakiem, co dziesięć minut pan Apolinary podchodził do niej i nalewał sobie kieliszek. Było tak co wieczór. Lecz trzynastego września pan Apolinary wypił alkoholu szczególnie dużo, oczy poczerwieniały mu jak u królika, ręce trzęsły się i latały. Około północy, gdy butelka była już pusta, zgasił w domu lampy i świece i wtoczył się do swej sypialni krokiem porywczym, a zarazem chwiejnym. Za otwartym oknem słychać było zgrzyt łańcucha i psie wycie. To szczekał czarny pies komisarza.

              Cicho tam! — krzyknął pan Apolinary.

13

Tego wieczoru zdradzał szczególne zdenerwowanie. Przed położeniem się do łóżka obejrzał nawet duży, nie­zgrabny rewolwer. Było to stare, dwunastostrzałowe, pamię­tające dwie wojny i rewolucje parabellum, którym rozsadził sobie czaszkę zakokainowany komunizujący hrabia.

3

Szumiały wierzchołki drzew. Był chłodny jesienny poranek, gdy stary stangret, były żołnierz jego cesarskiej mości, zaprzęgał do ciemnego powozu ciemnogniade konie.

O              tym samym czasie pociąg pospieszny, którym zdążał Wawicki, podjeżdżał już do stacji.

Wawicki siedział w wagonie restauracyjnym i pił porter. W wagonie był przeciąg. Mosiężne śmigło wentylatora obracało się pod sufitem coraz prędzej, lecz mimo to pani siedząca przy stoliku Wawickiego wachlowała sobie twarz gazetą. Było jej nie tyle gorąco, ile czuła się podniecona i nieprzyjemnie zdenerwowana absolutną obojętnością swe-j go sąsiada. Jerzy Wawicki bowiem nie zwracał na nią, jak również na wszystkie inne panie siedzące w wagonie, naj­mniejszej uwagi. Siedział wsparłszy głowę na ręce, bladej, kobiecej ręce, i patrzył wkoło znużonym, ciemnym, trochę zamglonym wzrokiem.

Bywa niekiedy w mężczyźnie coś nieuchwytnego, jakaś specyficzna ukryta siła, której istnienie kobiety natych­miast wyczuwają i natychmiast podlegają jej pocią­gającemu powabowi. Trwałość działania tej siły zależy do pewnego stopnia od tajemniczości, którą mężczyzna potrafi się otoczyć. Wystarczy, żeby w oczach kobiety stał się czymś zrozumiałym, codziennym i zadomowio­nym — i hipnotyczny urok rozwiewa się, a siła przestaje działać.

14

Lecz Jerzy Wawicki w swej kompletnie bezdusznej tajemniczości był bez zarzutu. Jego twarz o życzliwym, ale niedostępnym wyrazie, jego uprzejme, lecz obojętne za­chowanie się wobec zaintrygowanych pań wywoływało natychmiastowy skutek. Wszystkie z rosnącą ciekawością przyglądały się jego osobie. Nastrój ten udzielił się nawet mężczyznom i kilku panów, przedtem leniwie spożywają­cych śniadanie, teraz co chwila podnosiło głowy i z uwagą spozierało w jego kierunku. Kelner wagonowy wyczuł prawdopodobnie niezwykły nastrój i obsługiwał go ze szczególną zapobiegliwością. Lecz Wawicki, zdawało się, nic nie widział i nic nie wyczuwał. Siedział przy stole w pozie trochę niedbałej, lecz bardzo poprawnej, ubrany z wy­szukaną skromnością, ogolony i dyskretnie uperfumowany. W klapie miał wyblakły goździk, a na lewej ręce kremową rękawiczkę z cienkiego zamszu. Jedna jego noga wystawała spod stołu bardzo nieznacznie i bardzo elegancko, widać było brązowy angielski trzewik, getry, a pod uniesioną do góry wyprasowaną nogawicą — ciemne jedwabne pończo­chy w jasne złociste pasy.

Co zaś do fizycznej urody Wawickiego, to nie przekra­czała pewnej przyzwoitej granicy wymaganej przez dobry ton. Miał ładne, trochę mefistofelowskie brwi, nos cienki z zaledwie wystającym garbkiem, nad pięknie zakrojonymi, matowymi ustami poruszał się podstrzyżony i w miarę wy­pielęgnowany wąs. Skronie miał już siwiejące, jakby z lekka upudrowane, gęste włosy na głowie gładko, spokojnie, a na­wet trochę brzydko zaczesane w tył. To uczesanie było mu nie do twarzy i Wawicki o tym wiedział, lecz świadomie nie wyzyskiwał własnej urody, a nawet, jeżeli można się tak wy­razić, świadomie ją tłumił, gdyż uważał, że zbyt piękni męż­czyźni są czymś nieprzyzwoitym. Zresztą nad tymi zagadnie­niami obecnie już się nie zastanawiał. Od dzieciństwa weszło mu to w krew i przyzwyczajenie, i sposób, w jaki się ubierał

i              jak się zachowywał, był na wskroś naturalny i prosty.

15

Tak samo prosto i naturalnie uśmiechnął się, gdy siedząca naprzeciwko pani poprosiła go o zapałkę. Zauwa­żył w duchu, że bardziej stosowne byłoby, gdyby zadzwoniły

i              poprosiła o to kelnera. Lecz zewnętrznie nie okazał żadnego zgorszenia i spokojnie, z uśmiechem wykonał jej prośbę.

Pani zapaliła papierosa i udała, że czyta gazetę. Zaru­mieniła się i była coraz bardziej niespokojna. Jako piękność wyzywająca i prowokacyjna przyzwyczaiła się do natar­czywych, lecz sprawiających przyjemność męskich spojrzeń, więc czuła się urażona niewzruszoną obojętnością przygód?] nego sąsiada. Prócz tego w jakiś sposób (raczej ciałem niż mózgiem) odgadła tajemniczą fizyczną indywidualność Wa-y wickiego. Nagle bowiem wydało się jej, że jest to mężczyzna zupełnie niepodobny do wszystkich, jakich znała przedtem!

i              że ta odmienność polega na jakichś specjalnych cielesnycja jego właściwościach.

Te ostatnie były szczególnie drażniące i sąsiadka Wawi-j ckiego nie była jedyną kobietą, która to wyczuła. Wszystkie panie w wagonie restauracyjnym czuły mniej więcej to sam« Lecz świadomie nieświadom wrażenia, jakie wywiera W Jerzy Wawicki spokojnie dopijał porter. Zwykły ruch,jakina podnosił szklankę, był tak wykwintny, jak gdyby z góry! obmyślony i obliczony na tysiąc widzów. Gdy , serwetką! wytarł pianę na ustach, paniom wydało się, że widzą go w tej 1 chwili całującego jakąś kobietę. Lecz gdyby znały bliżej jegol intymne życie, zrozumiałyby, do jakiego stopnia jest to 1 obraz niedorzeczny i mało prawdopodobny. Jedna bo wierni J z plotek krążących dokoła postaci Jerzego Wawickiegol dotyczyła jego całkowitego aerotyzmu.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin