Reade Charles - KLASZTOR I MIŁOŚĆ - TOM 2.rtf

(2021 KB) Pobierz

READER CHARLES

KLASZTOR I MIŁOŚĆ

TOM 2

 

Rozdział LVIII

Gerard wynajął skromny kąt na zachodnim brzegu Tybru

i              co dzień udawał się na poszukiwanie pracy, pokazując próbki swego pisma we wszystkich sklepach, o których zasłyszał, że wykorzystują takie zlecenia.

Przyjmowano go chłodno.

              Ndeoo cieniej piszemy nasze listy — powiedział jeden.

              Jakiż to czarny inkaust! — orzekł drugi.

              Na co się zda? Mało pasze się dziś po łacinie. Czy nie piszecie po grecku? — powtarzali najczęściej.

              A jakże, piszę, jeno nie tak biegle jak po łacinie.

              Nie zarobicie nigdy na chleb w Rzymie.

Gerard wypożyczył za wysoką opłatą piękny grecki ma­nuskrypt i wrócił do domu ze smętną luką w sakiewce, lecz z nie mniejszą odwagą.

W ciągu dwóch tygodni uczynił znaczne postępy w grec­kiej kaligrafii i, aby nie tracić czasu, pracował nad nią do południa, przez resztę zaś dnia poszukiwał klientów.

Gdy wszystkim już pokazał wzory greckiego pisma, lep­sze niż kiedykolwiek dotąd oglądali, kupcy powiadomili go, że greka i łacina są jednakowo niepokupne; miasto zawa­lone było pracami z całej Europy. Powinien był zgłosić się przed rokiem...

Gerard kupił psalterion.

Gospodyni, u której mieszkał, polubiła go dla jego wy­glądu i dobrego wychowania, często też, przechodząc, rzucała parę uprzejmych słów. Pewnego dnia zaprosiwszy chłopca na obiad, zapytała ku jego zdziwieniu, czym się smuci. Opowiedział o swej sytuacji. Przedstawiła mu wtedy swój pogląd na sprawę.

              Ci przebiegli handlarze — ręczę — trzymają na służ­bie pisarzy i płacą nędzne grosze, a za ich prace otrzymują wysokie ceny. Nic tedy dziwnego, że chłodno was przyjęli. Wedle mnie piszecie aż zbyt dobrze. Skąd wiem — spyta­cie. — Ano nie macie zwyczaju zamykać drzwi jak ten grubianin Piętro, a kobiety są ciekawe. Tak, tak, piszecie dla nich za dobrze.

Gerard poprosił, by wytłumaczyła, co ma na myśli.

              Przecie to jasne — rzekła — wasza dobra praca mo­głaby wpaść w oko komuś z ich klientów.

Gerard westchnął: — O pani, tyle złego widzicie w lu­dziach, a sama tak dobra jesteście i szczera!

              Mój drogi chłopcze! Rzymianie to chytra nacja. Ja zaś dziękować Najświętszej Panience, pochodzę ze Sieny.

              Popełniłem błąd, opuszczając Augsburg — stwierdził Gerard.

              Augusburg? — powtórzyła wzgarliwie. — Czyż można to miejsce porównać z Rzymem? W ogóle nie słyszałam

0              takim mieście.

Zapewniała, że Gerard świetnie da sobie radę wbrew księgarzom,

              Widzą, żeście cudzoziemiec, przeto kłamią bez sensu

1              umiaru. Wszyscy przecie wriedzą, że nasi wielcy panowie zostali od wielu lat szaleństwem dotknięci na punkcie pi­sania, wprost przez okna wyrzucają pieniądze, zamienia­jąc żyzne ziemie i bogate domy za zapisane skóry owcze, które trzymają potem w skrzyniach i komodach. Boże im dopomóż i wyratuj z tego szaleństwa, tak jak to już uczy­niłeś w tylu innych okazjach; a zaprawdę skłócone rody mniej nieco teraz rąbią się i przebijają, rzadziej chciwcy chcieliby pożreć z zemsty siekaną i smażoną wątrobę swego przeciwnika od czasu, gdy zapanowała moda gryzmolenia. Mogę zaiste wymienić dwie rzeczy: mamy jego eminencję kardynała Bessariona i samego papieża. Już ci dwaj mogą

utrzymać kilku takich jak ty piszących i będziecie mieli co robić w dzień i w nocy. Porozmawiam z Teresą, która zna wszelkie dworskie plotki.

Już następnego dnia gospodyni powiedziała chłopcu, że rozmawiała z Teresą i dowiedziała się o następnych pięciu signorach zarażonych manią pisarską. Gerard zanotował ich nazwiska, zakupił pergamin i przez parę dni zajął się przygotowywaniem próbek pisma. Zaopatrzywszy je w swój adres i nazwisko, pozostawił po jednej próbce u drzwi wszystkich owych pięciu signorów i czekał pełen nadziei na rezultat.

Nie było żadnego.

Mijał dzień za dniem, zmartwienie chłopca rosło.

Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie Małgorzata w Rotterdamie z takim trudem walczyła b utrzy­manie dla pozostających pod jej opieką starców i wówczas właśnie była aresztowana za to, że leczyła nielegalnie, za­miast legalnie zabijać.

Gerard pojął, że wnet nędza zajrzy mu w oczy.

Całe popołudnia zbierał piosenki i starał się ich na­uczyć. Gromadził do kolorowania karty do gry i skasował jeden posiłek dziennie.

Ten ostatni genialny pomysł ściągnął na niego świeży kłopot.

W owych camere locande1 gospodyni przyrządzała wszystkie posiłki, lokatorzy zaś dostarczali prowiantów. Szybko więc przejrzała Gerarda i zapytała, jak mu nie wstyd. Bezceremonialnie zagadnięty chłopak poczerwieniał, stał zakłopotany, a kobieta wnet spokojnie zaapelowała do jego zdrowego rozsądku pytając, czy przeciwności losu można pokonać o pustym żołądku.

              Patienzas, mój chłopcze! Czas przyniesie poprawę; tymczasem będę was żywić za „Bóg zapłać”. Jest to italski odpowiednik gratis.

              O nie, pani gospodyni! — odrzekł Gerard. — Moja sakiewka nie jest jeszcze całkiem pusta i gnębiłbym się jeszcze bardziej, gdyby ludzie tracili przeze mnie swe za­robki.

              Zupełnie taki sam z was szaleniec jak z waszego są­siada Piętro, który siedzi tu z jedynym, i to niedobrym obrazem.

              Skąd wiecie, pani, że to zły obraz?

              Bo nikt nie chce go kupić. To taki jeden malarz bez talentu. Powinien przywdziać szyszak i przypasać miecz, a swój obraz nosić zamiast tarczy.

Ponieważ Gerard słuchał pilnie, przeto niewiasta po­wiedziała mu więcej. Piętro przybył z Florencji z pełną sa­kiewką i nie dokończonym obrazem. Wynajął od niej nie umeblowany pokój naprzeciwko Gerarda i urządził go schludnie. Gdy skończył obraz, zaprosił gości i otrzymał oferty kupna. Były one wedle opinii gospodyni wcale szczodre, on zaś odrzucił je z taką pogardą, że zrobił sobie wrogów ze swoich klientów. Od tego czasu często zabierał obraz z domu na sprzedaż, ale zawsze przynosił go z po­wrotem. W ostatnim miesiącu spostrzegła, że wszystkie rzeczy poznikały jedna po drugiej z jego pokoju, że teraz nosi już stale jedno tylko ubranie i śpi w nocy na wielkiej skrzyni. Odkryła to zaglądając przez dziurkę od klucza, ponieważ gdy kiedykolwiek wychodzi on z domu, bardzo pieczołowicie zamyka pokój.

              Boi się, że ukradniemy mu skrzynię czy obraz, któ­rego żadna żyjąca dusza w Rzymie, na tyle głupią nie będąc, nie chce kupić?

              Ach, miła pani gospodyni, czyż nie widzicie, że on chce ukryć biedę?

              To znaczy, że tym gorszy szaleniec! Czy myśli, że wszyscy mamy takie twarde serca jak on? Powinien nas najpierw wypróbować!

              Czemu tak o nim mówicie? Taka jego dola jak

i              moja, i w dodatku to wasz rodak.

              My sieneńczycy lubimy cudzoziemców. Taka dola jak wasza? O nie, zupełnie inna. Wyście najmilszym młodzień­cem spośród wszystkich lokatorów, co mieszkali w mym domu, włosy macie jak złoto, a on jest zgorzkniałym głup­cem. Poza tym wy umiecie ująć serca niewieście, a on nie. Nie życzę sobie, aby umarł w moim domu z głodu i zepsuł moją sławę. Tak czy owak jeden głodomór wystarczy w domu. Jesteście daleko od rodziny i ja jako gospodyni mam obowiązek liczyć wasze posiłki. To obowiązek mój

i holenderskiej niewiasty, waszej matki, która jest daleko stąd; już my niewiasty załatwimy tę sprawę. Troskaj się

o              własne interesy będąc mężczyzną i pozostaw gotowanie nam, niewiastom, dla których niewiele więcej pozostało na świecie poza pieczeniem drobiu, karmieniem piersią męż­czyzn w ich niemowlęctwie i wymiataniem pajęczyn w ich domu, gdy dorosną.

              Droga, dobra pani, zaiste często przywodzicie mi na myśl matkę, która jest daleko.

              Tym lepiej. Przypomnę ci ją jeszcze lepiej, nim się rozstaniemy. — Zacna niewiasta promieniała z zadowo­lenia.

Gerard nie był sobkiem, nie zaślepiała go właściwa ko­bietom stronniczość, rozpoznał w ubogim dumnym Piętro swe własne troski. Im dłużej rozmyślał, tym silniej posta­nowił dzielić swe skromne zasoby z tym nieszczęśliwym artystą. Piętro odpłaciłby mu swą życzliwością. Próbował przychwycić go, zaczepić, nie udawało mu się to jednak.

Pewnego dnia usłyszał w pokoju jęki. Zapukał do drzwi, nikt się nie odezwał. Zapukał raz jeszcze. Tym razem za­brzmiało nieuprzejme: „Wejść”.

Posłuchał nieco nieśmiało i wszedł do mansardy. Ujrzał krzesło, obraz odwrócony do ściany, żelazną miednicę, stalugi i długą skrzynię, na której zwinięty w kłębek leżał wynędzniały młody mężczyzna o niezwykle błyszczących oczach. Gerard nigdy w życiu nie widział niczego, co by bardziej przypominało zwiniętą w krąg kobrę, gotową do ataku na pierwszego, który wejdzie do izby.

              Zacny signor Piętro — zaczął Gerard — wybaczcie mi, proszę, że znużony własną samotnością zakłócam waszą. Jestem waszym najbliższym sąsiadem w tym domu i, jak mi się zdaje, towarzyszem niedoli. Jestem również artystą.

              Jesteście malarzem? Witajcie, signor. Siądźcie tu na łóżku.

Piętro zeskoczył i z demonstracyjną kurtuazją wskazał chłopcu gestem swój opuszczony tron.

Gerard oddał ukłon, uśmiechnął się, ale zawahał się nieco.

\— Może nie mam prawa zwać się malarzem. Jestem pi­sarzem, kaligrafem, kopiuję greckie i łacińskie manu­skrypty — jeśli mam co kopiować.

              I nazywacie siebie artystą?

              Nie ubliżając waszym większym zasługom, signor Piętro.

              Żadna to obraza, cudzoziemcze, żadna. Zdaje mi się, że artysta musi myśleć i malować to, co przemyślał. Kali­graf zaś przerysowuje czarno na białym cudze myśli.

              Słusznie rozróżniliście. Jednakże kopista może spi­sywać myśli wielkich starożytnych i dzieła czystego rozu­mu, których żaden malarz nie potrafi namalować; a także myśli Boga, których aniołowie nie zdołają namalować. To jednak nieistotne. Jestem także malarzem, ale lichym.

              Tym większe macie szczęście. Wasze prace kupią w Rzymie.

              Starając się przedstawić tak znakomitemu jak wy człowiekowi mniemałem, iż prędzej zdolnym kaligrafem zwać się powinienem niż nędznym malarzem.

W tej chwili usłyszeli kroki na schodach.

              Ach, oto nasza dobra gospodyni — zawołał Gerard. — Hej, zacna pani, oto rozmawiam z signorem Piętro. Ufam, iż zezwoli mi tutaj spożyć mój skromny obiad.

Italczyk skłonił się poważnie.

Gospodyni wniosła parujący i apetyczny obiad Gerarda. Z obojętną twarzą postawiła półmisek na łóżku i odeszła. Gerard zabrał się do jedzenia. Nim przełknął parę kęsów, przestał jeść i rzekł: jestem chłop pozbawiony dobrych manier, signor Piętro. Nie smakuje mi, gdy jem sam. Przez miłość dla naszej Świętej Panienki, zjedzcie ze mną łyżkę tej potrawki. Zapewniam, że smaczna jest.

Piętro utkwił płonące oczy w twarzy chłopca.

              Jakże to, dobry młodzieńcze, wy — cudzoziemiec — oddajecie mi swój obiad?

              Za dużo tu dla jednego.

              Dobrze, przyjmuję — zgodził się Piętro; na pozór spokojnie wziął półmisek do rąk i wyrzucił jego zawartość przez okno.

Potem odwrócił się i rzekł, drżąc ze złości i udręki:

              Oduczcie się na przyszłość dawania jałmużny ar­tyście, którego nawet nie znacie, panie kaligrafie.

Gerard poczerwieniał z gniewu, lecz zapanował nad sobą całą siłą woli, aby nie wytargać wyniosłego malarza za uszy. Zniszczyć taki dobry posiłek! Matczyna krew za-

wrzała w jego żyłach z oburzenia nad bezbożnością. Na koniec jednak zwyciężyło współczucie dla drażliwości Pie­tra i jego egoizmu, a nawet odrobina szacunku wobec tej z ubóstwa zrodzonej dumy.

Powiedział chłodno:

              Takie postępowanie uszłoby może w opowieści wa­szego rodaka signora Boccaccio, ale uczciwe nie jest.

              Wyjaśnijcie swą myśl! — odrzekł ponuro malarz.

              Poczęstowałem was połową mego obiadu, nie całym. A wyście zabrali wszystko! Mieliście prawo wyrzucić waszą część, nie moją. Duma — rzecz dobra, ale sprawiedliwość — lepsza.

Piętro się zdziwił, a potem zastanowił.

              Prawda — rzekł. —' Wziąłem was za głupca, tak przejrzysty był ten wybieg. Wybaczcie! I, proszę bardzo, zostawcie mnie samego! Widzicie, w jakiej jestem kondycji. Świat nauczył mnie goryczy. Nienawidzę ludzi. Nie zawsze byłem taki. Jeszcze raz, proszę, przebaczcie mi niegrzecz- ność, i wszystkiego najlepszego!

Gerard westchnął i skierował się ku wyjściu.

Nagle coś nowego wpadło mu do głowy:

              Signor Piętro — powiedział — my Holendrzy lubimy się targować zajadle. Powiadają, że nasi ludzie een eij scheeren — to znaczy: „jajko ogolą”. Skoro więc straciłem obiad, nakarmcie więc moje oczy widokiem waszego obrazu, który stoi odwrócony do ściany.

              Nie, nie — zaprotestował porywczo malarz — nie proście o to. Jużem dość grubiańsko się wobec was zacho­wał. Nie chciałbym rozlać waszej krwi.

              Broń Boże! Mojej krwi?

              Cudzoziemcze — powiedział ponuro Piętro. — Zgnie- wany ciągłymi obelgami ciskanymi na obraz, który jest mym dziecięciem pod sercem poczętym, w jakowejś chwili uroczyście ślubowałem, iż przebiję sztyletem następnego, co by szydził z dzieła, trudu i miłości, które obrazowi po­święciłem.

              Każdy więc, kto nie pochwali obrazu, ma być za­mordowany? — Gerard spoglądał z ciekawością na odwró­cone płótno.

              Nie, nie! Gdybyście jeno chcieli spojrzeć nań i trzy­mać na wodzy papuzi język... Będziecie jednak mówić.

Odwróciłem go na zawsze do ściany. Gdy umrę, niech mi zrobią z niego trumnę.

Gerard zastanowił się.

              Przyjmuję warunki. Pokażcie! Nie rzeknę ani słowa.

Pietro poszedł i odwrócił płótno; ustawił je w takim miejscu mansardy, w którym miał najlepsze światło, i sam zwinął się na skrzyni... Błyskały stamtąd tylko jego oczy i stiletto.

Na obrazie Święta Dziewica i Chrystus płynęli przez powietrze w obłoku zamglonych anielskich twarzy. W dole na czterdzieści czy pięćdziesiąt mil rozciągał się pejzaż, nad którym purpurowiało niebo.

Gerard stał i spozierał w milczeniu. Po chwili podszedł zupełnie blisko, a potem odstąpił najdalej, jak tylko mógł; patrzał, ale nic nie mówił.

Po pół godziny owej zabawy Pietro'wykrzyknął zadzior­nie i nieco niekonsekwentnie:

              Cóż to, czy nie powiecie ni słowa?

Gerard się ocknął.

              Wybaczcie łaskawie, proszę; zapomniałem, iż jest tu nas trzech. Tak dużo dałoby się rzec... — odrzekł doby­wając miecza.

              Co chcecie uczynić? — krzyknął Pietro i zeskoczył przerażony z legowiska.

              Bronić się przeciw twemu szpikulcowi, signor, i to w należytej proporcji, gdyż, jako już rzekłem, Holendrem jestem. Trzymaj się zatem w przyzwoitej odległości, gdy będę swój sąd ogłaszał, inaczej bowiem przyszpilę cię do ściany jak chrabąszcza.

              Tylko tyle — odetchnął z ulgą Pietro. — Obawiałem się, że chcecie pociąć mieczem mój biedny obraz tyloma już podłymi językami raniony.

Gerard prowadził dalej dzieło „krytyki w trudnych warunkach”: stanął w pozycji obronnej, ostrzem miecza celując w malarza, i przyglądał się jednocześnie obrazowi.

              Po pierwsze, signor, muszę rzec, iż w sztuce miesza­nia poniektórych barwików, a także przygotowywania oleju wy, Italczycy, pozostajecie daleko w tyle za nami, Flaman- dami. Mniejsza o to. Mimo iż poślednim jestem artystą, po­trafię nauczyć was pewnych sekretów van Eycków, z któ­rych będziecie mogli wynieść znakomite korzyści, malując

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin