Murdoch Iris - SKROMNA RÓŻA.rtf

(1548 KB) Pobierz

IRIS

MURDOCH

SKROMNA

ROZA

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jam jest zmartwychwstanie i żywot; Mo w mię wierzy, choćby umarł, żyw będzie

Fanny Peronett nie żyła. Tego przynajmniej był pewien jej mąż, Hugh Peronett, kiedy stał w strumieniach desz­czu przy grobie, w którym miały spocząć za chwilę jej śmiertelne szczątki. Dalej nie sięgał myślami i nie był pewien niczego. Niewiele znaczyła dla Hugha obietnica,

0              której mówił pastor. Nie był nawet pewien, w co wie­rzyła Fanny, a tym bardziej, jakie mogły być konsekwen­cje tej wiary. Po czterdziestu latach małżeństwa właściwie nie wiedział, co kryło się w jej duszy, chociaż jego żona nie była kobietą skrytą. Przeniósł wzrok na drugą stronę otwartego grobu. Mała trumna naprzeciwko, pod stosem mokrych róż, była jak trumienka dziecka. Tak bardzo skurczyło się schorowane ciało w czasie tej ostatniej cho­roby.

Fanny miała niewielu przyjaciół. Ale zebrany na cmen­tarzu tłum pód pochylonymi rzędami czarnych parasoli był spory i tylko w niewielkiej cząstce składał się z krewnych. W kaplicy, kiedy śpiewano posępne Panie, ostań ze mną, Hugh był zbyt oszołomiony, żeby zauważyć, kto jest, a ko- gę, nie ma. Teraz zaczął się ostrożnie rozglądać. Zobaczył naturalnie brata Fanny, tego śledziennika architekta, któ­ry odziedziczył obrazy. Wydawał się w swojej chudości

1              podeszłych latach aż przezroczysty i naprawdę trudno było pamiętać, że jest jej młodszym bratem; Fanny była przecież tak pulchna i ruchliwa, żywa jak iskra — dopóki nie zaczął się rak. No i byli ci inni, jego rodzina, rodzina

Fanny. Randall, ich syn, i żona Randalla, Anna, stali naj­bliżej, a naprzeciwko, trochę z boku, małe postacie w gra- najtowych płaszczach nieprzemakalnych, dwoje, jego wnu­cząt, córka Randalla, Miranda, i Penn Graham, najstarszy syn Sary i teraz najstarszy Wnuk Hugha. Poczciwa Sara była z mężem w Australii i stamtąd przysłała długi i pe­łen tkliwości telegram, w którym zapeWniła ich, że Penn „będzie wyrazicielem uczuć wszystkich Grahamów”. Jak strasznie nieudany pobyt ma ten biedny chłopiec, pomyślał Hugh. Jakby przyjechał tylko po. to, żeby zobaczyć Panny na łożu śmierci. Zapomnieli nawet o jego piętnastych uro­dzinach. Biedna Fanny tak się cieszyła na tę jego długo odkładaną wizytę; ale jak w końcu, przyjechał, była źa bardzo pochłonięta własnymi ostatecznymi sprawami.

Padał gęsty deszcz i trudno było orzec, kto płacze. Tym, co podobnie jak Hugh uważali, że rozpinanie parasola w obliczu śmierci jest czymś niedelikatnym, przyroda umoż­liwiła złożenie pozornego hołdu, którego serce, z gorętsze­go przecież źródła, nie mogło czy Jteż nie chciało złożyć. Hugh nie miał pod powiekami łez.'Ale Penn płakał. Hugh spojrzał na chłopca. Wydawał się wątły i bardzo dziecinny “w swoim szkolnym płaszczu, jego drobna, chuda twarz poczerwieniała z żałości, gdy tak stał wpatrzony w krople deszczu marszczące powierzchnię kałuży na dnie dołu i re­gularnie przyciskał pięści do oczu. Prawie nie znał babki, ale była jego babką, więc ją kochał i teraz ją opłakiwał przytłoczony smutkiem, jak po bezpowrotnej stracie, Hugh zazdrościł mu takiej pełni uczuć. Swoją drogą była w nim pewna kruchość, niemal rzewność. W nięźym nie przypo­minał tego zahartowanego australijskiego wnuka, którego obraz podsuwała kiedyś Hughowi wyobraźnia. Pamiętając wygląd jego ojca, wszyscy byli przygotowani ha coś z grub­sza ciosanego, ale nie na tę rzewną istotkę.

Hugh spojrzał na Mirandę. Ona też wydawała się młod­sza niż w rzeczywistości. A ma już chyba, usiłował sobie przypomnieć, czternaście lat. Czy na pewno? To straszne, że nie pamięta. Jej blada, piegowata twarz, tak podobna do twarzy matki, stężała w wyrazie zakłopotania. Miranda

nie płakała. Patrzyła nieruchomo ponad głowami żałobni­ków, pilnie unikając spojrzenia ojca i maiki i jakby po­chłonięta jakimiś własnymi kalkulacjami. Od czasu do czasu przyklepywała nerwowym ruchem, nieprzyzwycza­jona do jego obecności, mały czarny kapelusz, który przy­krywał jej rudozłote włosy, jej lśniące włosy, spadające zwykle w długich pojedynczych pasmach, jak pąki jeisten- nych liści, a teraz schowane; widać było tylko kilka po­ciemniałych od deszczu, lepiących się do szyi kosmyków. Miranda była dla Hugha najzupełniej zagadkową małą dziewczynką.

Jeszcze jedna osoba naprawdę płakała. Anna. Ponieważ jednak Hugh miał ją po swojej głuchej stronie, nie słyszał jej szlochów, a tylko czuł przez rękaw płaszcza konwul- syjne ruchy ramienia. Zerknął na nią z ukosa. Nos i oczy Anny były czerwone, ale policzki i czoło w sposób absur­dalny zachowały swoją zwykłą woskową bladość, więc wyglądała trochę jak przemoczony cyrkowy klown. Mokra chustka przykrywała jej włosy, które były, kiedy Randąll się z nią żenił, płomienno rude, a teraz spłowiały do ko­loru jakby przytłumionej miedzi, zanim w końcu nie staną się piaskowopopielate. Anna kochała Fanny; Fanny też ją kochała, na swój sposób. „Taka poważna dziew­czyna”, powiedziała o niej na samym początku Fanny, trochę nieśmiało, trochę podejrzliwie. I ta nieśmiałość, i po­dejrzliwość pozostała, utrudniając nieco ich dobre stosun­ki, bo Fanny nigdy nie była daleka od .myśli, że Anna uważa ją za osobę głupią. Ale Fanny wierzyła w małżeń­stwo Randalla, wierzyła w nie do samego końca, nie wi­dząc oznak niebezpieczeństwa i nie dostrzegając objawów rozkładu; i może dzięki tej wierze małżeństwo RandąUa i Anny dotąd się trzymało.

Albowiem nie przynieśliśmy nic na ten świat, bez wąt­pienia też wynieść nic nie możemy.

To prawda^ Fanny nie przyniosła nic na ten świat. Ale z drugiej strony mnóstwo rzeczy czekało tu na nią ,w chwili jej przybycia. Minęło już wiele lat, odkąd Hugh przestał się zastanawiać, w jakiej mierze ożenił się dla

pieniędzy. Pulchna, czerwonoróżowa Fanny stanowiła tak nierozłączną jedność ze swoim ojcem, bogatym antykwa- riuszem, i ze wspaniałymi zbiorami rodzinnymi, że nawet nie miało sensu zadawać sobie pytania, czy ożenił się z nią dla obrazów; a do czasu, kiedy obrazy przeszły na włas­ność jej gburowatego brata i kolekcja rozproszyła się, Hugh właściwie nie miał już na nie ochoty. Z wyjątkiem Tintoretta. Tintoretta zawsze pragnął i jego pragnienie zostało zaspokojone, bo Fanny odziedziczyła ten najpięk­niejszy klejnot w całym zbiorze. Może naprawdę ożenił się z nią dla Tintoretta, jak mu się to w niesłychanie po­gmatwany sposób zdawało czasem we snach, w których jego biedna żona i obraz dziwacznie się ze sobą utożsa­miały.

Zaiste, w obrazie przechodzi człowiek, ale próżno trwoży sobą: skarbi, a nie wie, komu to zbierze.

Hugh miał nadzieję, że testament Fanny nie był dla dzieci zbyt dużym rozczarowaniem. Zostawiła wszystko je­mu, a im nie zostawiła nic, co było dla niej bardzo typo­we i bardzo z jej strony słuszne. Ale Randall okazał wy­raźne niezadowolenie, kiedy Hugh zapłacił za przejazd Penna Grahama do Anglii, jak gdyby marnowano już jego własne pieniądze. To prawda, że zarówno Sarze, jak Randallowi potrzebne były pieniądze — jej, żeby mogła wykarmić swoją powiększającą się gromadkę, Randallo­wi... Randallowi, żeby mógł kupić sobie wolność. Hodowla róż, dzieło Randalla, nadal przynosiła dochód. Ale Randall nie wkładał już w nią serca; Bóg raczy wiedzieć, gdzie się ono tymczasem ulokowało, ten niesłychanie zmienny organ. Może to jednak lepiej, pomyślał Hugh, żeby jego syn nie był bogaty, w każdym razie żeby jeszcze nie był bogaty. Mogą poczekać, oboje mogą poczekać na resztę pieniędzy Fanny.

Nie będą czekali bardzo długo. Starość, która dawniej, kiedy był młodszy, wydawała mu się barwną perspektywą przygasającej mądrości, stanem przypominającym płótna późnego Tycjana, pełne strzaskanych, melancholijnych kształtów, teraz, kiedy stał u jej progu, objawiała mu się,

w najlepszym przypadku, jako stan roztargnienia, wiecz­nej irytacji, zranionego poczucia godności — reumatyzm, niestrawność, obolałe nogi, głuchota, nieustanny szum w głowie. Na progu starości — oto jak siebie teraz widział. Wyobrazić sobie, że przekracza ten próg, znaczyłoby do­puścić do siebie myśli o realności śmierci; a tego nie mógł zrobić nawet teraz. Fanny tego nie zrobiła, aż do końca; a jak Hugh dobrze wiedział, jej duszpasterz, proboszcz Douglas Swann, w ciągu wielu wizyt ani razu nie odwa­żył się skierować rozmowy na stan jej duszy. Fanny nie została przygotowana do tego, żeby z powagą traktować śmierć, i Hugh, mimo smutku, trochę się za nią wstydził.

Gdy Ty gromiąc karzesz człowieka dla nieprawości, wnet niszczysz jako mól piękność jego.

Jego własna „piękność”, ile jej tam było, zniknęła już przed jakimś czasem. Moi rówieśnicy trzymają się lepiej, pomyślał przenosząc wzrok na swojego starego przyjaciela i rywala, Humphreya Fincha. Humphrey na przykład do­tąd nie wyłysiał. Stał pod parasolem w pozie pełnej sza­cunku, godną pozazdroszczenia głowę z gęstą czupryną siwych włosów trzymał pochyloną i przyglądał się uważ­nie wnukowi Hugha. Humphrey był człowiekiem szybkim, Hugh był człowiekiem flegmatycznym; a chociaż kariera Humphreya skończyła się raptownie i przedwcześnie po pewnym incydencie w Marakesz, z którego nawet brytyj­ska służba zagraniczna, znana ze swojej tolerancji wobec ludzkich dziwactw, nie mogła nie wyciągnąć konsekwencji, Hugh mimo to uważał, że Humphrey więcej osiągnął w życiu. Kariera Hugha w służbie państwowej — po tym, jak doszedł do wniosku czy raczej nagle odkrył, że nie jest malarzem — była jeśli nie olśniewająca, to w każdym razie wzorowa, i można ją było uznać nawet za wybitną. Bardzo pochlebne słowa z ust wysoko postawionych osób towarzyszyły jego przejściu na emeryturę. Tak, można go było uznać za człowieka wyróżniającego się, dobrego mę­ża, i niewiele osób mogłoby temu zaprzeczyć. Ale zgroza i blask życia przeszły obok niego.

Hugh przeniósł ostrożnie wzrok na sąsiedni parasol, pod

którym spostrzegł szykowny jak nigdy kapelusz i sku­pioną jak nigdy twarz żony Humphreya, Mildred, która specjalnie za Fanny nie przepadała, a mimo to zdobyła się przy tej okazji na wyraz głębokiej melancholii i na­wet na kilka łez. Trzymał ją pod ramię nie mąż, tylko przystojny młodszy brat, pułkownik Feliks Meecham, któ­ry wyciągał parasol wysoko nad jej głowę i chociaż miał w ten sposób obie ręce zajęte, zdołał jednak przybrać pozę człowieka stojącego na baczność. „Biedna Mildred”, jak ją nazywali ci spośród jej znajomych, którzy wiedzieli (a któż dotąd nie wiedział?) o skandalicznych upodobaniach seksualnych jej męża. A jednak Mildred nie była osobą wzbudzającą litość; Mildred, którą Hugh, pamiętał to, po­całował kiedyś namiętnie, jakiegoś letniego wieczora przed dwudziestu pięciu laty, kiedy oboje byli rozsądnymi ludź­mi w średnim wieku i ona miała męża, a on żonę. Obser­wując ją, gdy przytykała małą chusteczkę do oczu, za­stanawiał się, czy ona pamięta jeszcze to dziwne zdarzenie.

Dni żywota naszego w nich siedemdziesiąt lat.

Fanny nie dożyła do końca wyznaczonego jej czasokre­su. Rak przyszedł wcześniej. A jemu zostały jeszcze trzy lata. Cóż, Fanny żyła, wyszła za mąż za człowieka dy­styngowanego, urodziła dzieci, kochała męża i dzieci, i wnu­ki, i koty, i psy. Była, sądził, szczęśliwa. Życie właściwie jej nie oszukało. Hugh przypomniał sobie ostatni pogrzeb, w jakim uczestniczył. Kiedy jego najstarszy wnuk, Steve, syn Randalla, umarł na paraliż dziecięcy, Hughiem miotał gniew i rozpacz zupełnie niepodobne do tego zrezygno­wanego smutku, który wypełniał go dzisiaj. Śmierć Steve’a była czymś nieuzasadnionym i niegodziwym, i Hugh sza­lał wtedy z wściekłości na wszechświat, daremnie szuka­jąc czegoś, co mógłby oskarżyć o tę niegodziwość.

Od śmierci Steve’a nic nie było takie, jakie być powin­no. Pijany Randall zataczał się na pogrzebie i mówił póź­niej, że „Anna nigdy mu nie wybaczyła”. To może raczej on nigdy nie wybaczył Annie, bo drogą jakiegoś obłąka­nego i niedorzecznego rozumowania obciążał ją winą za tę stratę. Był pijany na pogrzebie i od tego czasu coraz

częściej się upijał. Niewątpliwie kochał w Steve’ie i stra­cił w Steve’ie swoją własną nieśmiertelność, swoje własne bardziej promienne ja, bo chłopiec był do niego zdumie­wająco podobny. Skąd się wziął ten cały wdzięk, zasta­nawiał się Hugh. Steve nie odziedziczył go po Fanny, to pewne, ani po nim. On jest człowiekiem flegmatycznym i pozbawionym wdzięku. Pamiętali teraz wszyscy wdzięk Steve’a, a nie to, że podobnie do swojego ojca był „nie­możliwy”. Ale ci, którzy jak Steve, jak Randall, zniewa­lają do miłości, z tego właśnie powodu, pomyślał Hugh, zasługują na miłość, do której zniewalają. Gdy tymczasem ludzie prawi i na miłość zasługujący, jak Anna, wyrokiem jakiejś okrutnej sprawiedliwości' są niekochani. Hugh daw­no już przestał robić sobie wyrzuty czy choćby dziwić się, że nie kocha Anny. Lubił ją, szanował, podziwiał, ale nie było w tym spontanicznego ciepła. A przecież kiedy była młoda i miała włosy tak płomienne jak Miranda, Randall ją kochał; i może Douglas Swann, napomykano w wio­sce, chociaż jest żonaty i szczęśliwy w małżeństwie, ko­cha ją teraz miłością trochę inną niż miłość pasterza do owieczki.

Przesunąwszy nieznacznie głowę Hugh zobaczył za Anną pobożny profil Douglasa Swanna \ pozornie nałożoną na jego profil, jak w fotomontażu, bo ukośne spojrzenie de­formowało, urodziwą twarz Klary Swann, której oczy błyszczały ciekawością i podnieceniem. Odkąd przed dwo­ma miesiącami Fanny została umieszczona w klinice lon­dyńskiej, Douglas przyjeżdżał do niej kilka razy z Kent, a dzisiaj przyjechali na pogrzeb oboje, co bardzo ładnie o, nich świadczy, pomyślał Hugh z irytacją, są przecież tacy zajęci.. Ale chociaż jedno zostało mu zaoszczędzone: nie Swann odprawia egzekwie. Słów o tak przerażającej wadze nie powinien profanować ktoś, kogo przyłapaliś- my — jeśli nie na wyraźnej ułomności, to w każdym razie na błazeńskiej głupocie. Z wzrastającym rozdrażnieniem Hugh przypomniał sobie, że obiecał odwieźć Swannów po skończonym pogrzebie do Kent. Jak bardzo, jak bardzo nie chciał wracać do Grayhallock, do tego dużego, mar­

twego domu i do akrów obsadzonych posępnymi różami. Ale tyle było tam' jeszcze do zrobienia, tyle rozmaitych zajęć, tyle spraw do uporządkowania po śmierci biednej Fanny. Ach, zrobi to wszystko, a‘ potem będzie wolny. Bę­dzie wolny. Ale co to znaczy?

Postawiłeś nasze występki przed Sobą, ■ nasze tajemne grzechy w świetle Twego oblicza.

Dobrze się stało, że większość jego grzechów jest na szczęście „tajemna”. Tak, uważano go za dobrego męża. Nikt nie wiedział o Emmie Sands. Uszło mu to na sucho. Może właśnie te słowa, kiedy przyjdzie kolej na niego, powinny być wyryte na płycie nagrobnej: wykręcił się, uszło mu to na sucho. Udana kariera, udane małżeństwo. Nikt nie wiedział o Emmie, to znaczy, ludzie nie wiedzieli dużo i niczego nie byli pewni; a spostrzegają niewiele i zapominają. Fanny naturalnie wiedziała, ale Fanny takie się to wydało nieprawdopodobne, tak była zaskoczona, niezdolna poradzić sobie z irracjonalną siłą tego epizodu, że później zdołała w jakiś sposób uznać go za niebyły. Wydawało się, że zupełnie o nim zapomniała, czego Hugh też nie mógł jej przebaczyć. Ponieważ oszczędził jej szcze­gółów, nie dowiedziała się, jak niewiele brakowało, a był­by ją rzucił. Czy na pewno niewiele brakowało, zastana­wiał się daremnie po raz chyba tysięczny? W gruncie rzeczy jest człowiekiem bardzo konwencjonalnym.

Jego myśli tak często podążały tym torem, że znał na pamięć każdą woltę, każdą szczelinę w swoim rozumowa­niu. To pewne, że nie odszedł wtedy nie ze względu na Fanny czy na dzieci. Dzieci były już prawie dorosłe, a je­śli idzie o jakieś autentyczne więzy łączące go z Fanny, ogień tak gwałtowny zniszczyłby je .w ciągu sekundy — gdyby on machnął ręką na całe dotychczasowe życie. Ale on nie machnął ręką na całe dotychczasowe -życie. Czy wyrzekł się tej cudownej rzeczy tylko ze względu na kon­wenanse? Może. Czy ze względu na swoją pracę?. Dlatego, że nie miał własnych pieniędzy? Może. Czy z lęku przed jakimś demonem moralności, który, Hugh wiedział o tym, nie dałby mu później spokoju? Ale przecież moralność,

jak się potem zdawało, nie miała z tym nic wspólnego. Ofiara nie Wyzwoliła w nim wielkich zasobów siły du­chowej; a sam postępek, niewątpliwie zbyt wzniosły dla wszelkich kontekstów, w jakich mógł go osadzić, miał skutek jedynie niszczycielski. Przez długie lata Hugh czuł do żony urazę, która stopniowo przytępiała jego uczucia, zmieniała tkliwość W litość i potem litość w niewesołą rezygnację współżycia., Ich małżeństwo stało się pustym szkieletem. I dla tej solidnej, rozbrzmiewającej głuchym echem budowli, tak odważnie pokazującej światu swoją barwną fasadę, wyrzekł się niebezpieczeństwa wielkiej miłości.

Chociaż Emma Sands była przyjaciółką Fanny jeszcze z dzieciństwa, Hugh w pierwszych latach po ślubie rzad­ko ją widywał. Emma uczyła w szkole, najpierw za gra­nicą, później na północy Anglii. Potem przeniosła się do Londynu, i Fanny, którą intelektualistki napawały zawsze lękiem, traktowała swoją wybitną przyjaciółkę jakby z mieszaniną onieśmielenia i obojętności; a Hughowi Emma wydała się szalenie miła, szalenie inteligentna i absolutnie niepoczytalna. Potem przyjrzał jej się uważniej. Od chwi­li, gdy w ciemnym, przeładowanym sprzętami mieszkaniu Emmy w Notting Hill, doznawszy nagłego i niczym nie zapowiedzianego olśnienia, zamknął ją z proroczym ję­kiem w ramionach, aż do chwili, gdy otępiały rozpaczą odchodził długim korytarzem, minęły dwa lata. Zdawało mu się niekiedy, że tylko w tym okresie naprawdę żył, a to, co ten okres rozpoczęło i co go zamknęło, było jego jedynym prawdziwym działaniem. '

Emma nie wyszła za mąż, a Hugh nie spotykał się już z nią od tego czasu, chociaż widywał ją w dziwacznie regularnych odstępach — z daleka na jakimś przyjęciu, w National Gallery, z przejeżdżającego autobusu. Natu­ralnie słyszał o niej mnóstwo, do tego nie brakło mu okazji, bo już po ich rozstaniu zaczęła pisać swoje książki detektywistyczne, które przyniosły jej taką sławę. Już chociażby dzięki, tej niekonwencjonalnej sławie obraz Emmy był wciąż żywy, a niekiedy denerwująco aktualny.

Ponadto Hugh wiedział, a to go jeszcze bardziej wytrą- ; cało z równowagi, że Randall zetknął się z Emmą w ja­kimś punkcie tajemniczego, prywatnego labiryntu swojej londyńskiej egzystencji. Co jego syn i jego dawna ko­chanka o sobie myśleli, tego Hugh nie wiedział. Był to jeden z tych tematów, od których odwracał myśli.

Oddajemy twoje ciało ziemi; ziemia do ziemi, popioły do popiołów, proch do prochu.

Zamilkł w myślach. Cisza pogłębiła się teraz, cisza sku­pienia, i Hugh usłyszał monotonny szelest deszczu, gdy przez krótką chwilę wszyscy obecni zdawali się zgłębiać tajemnicę swojego ostatecznego końca. Wciąż ich przyby­wa, tych zmarłych. Ale w tego rodzaju sytuacji osoba zmarła jest., bezbronna^, onieśmielona bezlitosną solidarno- - ścią~zywych. Hugh chciał terazT*mysieć tylko o Fanny. Przez chwilę, może po raz ostatni, stanął z nią twarzą w twarz. Zobaczył Fanny w Grayhallock, siedziała w łóżku '■ i układała pasjanse, Hatfield, kot, mruczał przytulony do niej i zwinięty w kłębek. Zobaczył, jak po odejściu leka­rza zwraca do niego błagalnie twarz, kiedy oboje pragnęli ' prawdy i bali się prawdy. I te ostatnie, przesycone narko­tykami dni, zanim przewieźli ją do Londynu, i nie koń­czące się pytania o jaskółki. Och, Boże, jaskółki! Czy, nie zapomnieli otworzyć strychu, żeby jaskółki mogły wfru- nąć do środka? Czy w ogóle przylecą, czy wrócą jeszcze ; kiedykolwiek? Może nigdy nie przylecą? Czy już przyle- j ciały? Hugh dzień po dniu mówił jej prawdę — nie, jesz- | cze jest za wcześnie, jeszcze ich nie ma, będą niedługo. I Dzisiaj znowu nie przyleciały. I biedna Fanny została przewieziona do Londynu, zanim jaskółki wróciły. Może powinien był ją okłamywać?

Słabnący uścisk umierającej ręki. Hugh podskoczył, kie- J dy dłoń Anny zamknęła się na jego ramieniu. Anna mó- , wiła coś do niego. Było już po wszystkim. Widział trumnę niezdarnie opuszczaną do mokrego dołu i słyszał gruchot spadających na nią grudek ziemi. Już po wszystkim. Obró­cił się sztywno i pozwolił, żeby go Anna wprowadziła mię­dzy posuwający się spokojnie tłum. Pastor, który odpra­

wiał modły, powiedział do niego coś, czego Hugh nie usły­szał. Podszedł Douglas Swann i wziął go pod drugie ramię. Był starym człowiekiem wyprowadzanym z cmentarza. Mówiła mu o tym łagodna stanowczość Anny i zachowa­nie kłaniającego się, rozpraszającego, troskliwego, cieka­wego tłumu. Szedł powłócząc nogami, widział teraz przed sobą otwartą bramę cmentarza i rzędy samochodów na ulicy. Douglas Swann otworzył nad nim parasol, wypo­wiedział jakąś uwagę na temat deszczu. Za kilka chwil wróci znów do normalnego świata.

Obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Randall i dzieci idą za nimi i zobaczył, niczym promień światła przedzierający się przez chmury, otwarty na kilka sekund szpaler mię­dzy rzędami czarnych postaci. Coś, co znajdowało się na końcu tego szpaleru, przykuło jego uwagę, ale już po sekundzie szpaler zamknął , się, wypełnił ludźmi idącymi do bramy. Hugh zobaczył dwie kobiety przytulone do sie­bie jak dwa nietoperze i pod czarną kopułą parasola błysk ich okularów — zobaczył poprzez strumienie deszczu dwie kobiety patrzące na niego w groteskowym bezruchu. Jed­ną z nich była Emma. Hugh zatrzymał się. Wizja zniknęła, alé jakby dla potwierdzenia jej realności dostrzegł prze­lotnie pełną napięcia, odwróconą twarz swojego syna i je­go rękę poruszającą się w powitalnym geście.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin