Salva tore R Powrot zabójcy smoka.pdf

(1927 KB) Pobierz
R. A. Salvatore
(Robert Anthony Salvatore)
Powrót Zabójcy Smoka
Cykl: Opowieść Włócznika Tom 3
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
Fragmenty Kupca weneckiego Williama Szekspira w przekładzie Stanisława Barańczaka
Tytuł oryginalny: Dragonslayer's return
Wydanie oryginalne 1995
Wydanie polskie 2001
Spis treści:
Preludium...........................................................................................................................................................................................2
Rozdział 1. Zawalające się mosty......................................................................................................................................................4
Rozdział 2. Mów to głośno i często....................................................................................................................................................7
Rozdział 3. Poczucie historii............................................................................................................................................................12
Rozdział 4. Bohater..........................................................................................................................................................................17
Rozdział 5. Wołanie na wietrze........................................................................................................................................................23
Rozdział 6. Wyspa Skye..................................................................................................................................................................26
Rozdział 7. W ogień!........................................................................................................................................................................31
Rozdział 8. Przysięga na sir Cedrica...............................................................................................................................................37
Rozdział 9. Najstarsza sztuczka w książce......................................................................................................................................42
Rozdział 10. Wiedźma na chwilę.....................................................................................................................................................48
Rozdział 11. Każda najmniejsza możliwość....................................................................................................................................53
Rozdział 12. Jak ciepły deszcz z nieba............................................................................................................................................60
Rozdział 13. Warte tysiąca słów......................................................................................................................................................64
Rozdział 14. Jaka jest cena zwycięstwa?........................................................................................................................................68
Rozdział 15. Zbyt gorące, by utrzymać............................................................................................................................................72
Rozdział 16. Elastyczność...............................................................................................................................................................78
Rozdział 17. Szkoła Projektowania ACME......................................................................................................................................81
Rozdział 18. Furia............................................................................................................................................................................85
Rozdział 19. Promień słońca pośród chmur....................................................................................................................................90
Rozdział 20. Gdy król przybywa nawołując......................................................................................................................................93
Rozdział 21. Na wprost..................................................................................................................................................................101
Rozdział 22. Atak...........................................................................................................................................................................107
Rozdział 23. Warunki kapitulacji....................................................................................................................................................111
Rozdział 24. W serce mroku..........................................................................................................................................................116
Rozdział 25. Pochodnia zostaje przekazana.................................................................................................................................120
Epilog..............................................................................................................................................................................................123
Dla Susan Allison,
mojej przyjaciółki i wydawcy w jednej osobie, z wszelkimi podziękowaniami za to, że pozwoliła mi
napisać tę opowieść, tak mi drogą, i mając nadzieję, iż jeszcze kiedyś będziemy razem pracować.
-1-
Preludium.
Październikowy wiatr dął mocno, rozrzucając żółte, brunatne oraz czerwone liście, niosąc je w
szalejącym wirze i smagając nimi samotnego mężczyznę, stojącego na szczycie wzgórza, w pobliżu
drogi oraz nabijanego kolcami, zielonego ogrodzenia, stanowiącego granicę cmentarza. Tuż za tym
ogrodzeniem samochody śmigały ulicą Lancaster, rozgardiasz żyjących był tak blisko cichego
cmentarza. W powietrzu tańczyły białe płatki z wczesnych w tym roku opadów śniegu, ale tylko
nieliczne docierały do ziemi, niesione dmącym bez przerwy wichrem.
Gary Leger, trzymający spuszczoną głowę, niewiele zauważał z tego wszystkiego, ze śniegu, wiatru
czy samochodów. Jego czarne włosy, dłuższe niż zwykle z powodu nie poświęcania im dostatecznej
uwagi, omiatały mu zawziętą twarz, jednak tego również nie dostrzegał. Gary czul ten dzień, tę
klasyczną, angielską, jesienną melancholię, jednak gubił szczegóły, gubił je w obliczu przytłaczającej
potęgi prostych słów wyrytych na płaskim, białym kamieniu, ustawionym na ziemi.
szer. Anthony Leger
ur. 23 XII 1919, zm. 6 VI 1992
weteran II wojny światowej
-2-
To było właśnie to. To było wszystko. Tata Gary'ego spędził na ziemi siedemdziesiąt dwa lata, pięć
miesięcy oraz piętnaście dni i to było właśnie to.
To było wszystko.
Gary świadomie starał się. przywoływać wspomnienia o tym człowieku. Pamiętał gry w cribbage,
pamiętał wielką zawieruchę z 1978, kiedy to jego tata, uparty listonosz, wyszedł z domu o piątej rano,
próbując odkopać swój samochód na podjeździe.
Gary parsknął smutnym chichotem na to wspomnienie. Prognoza pogody zapowiadała kilkanaście
centymetrów, a Gary obudził się z nadzieją, że szkoła zostanie zamknięta. Taa, racja. Gary wyjrzał
przez rolety i ujrzał, że rzeczywiście padało. Ów lutowy poranek piętnaście lat temu nie zapowiadał się
jednak najlepiej, a kiedy Gary spojrzał w dół na podjazd pod swoim oknem, starając się odgadnąć, jak
wiele. śniegu spadło, wszystkim co ujrzał, był czarny okrąg o średnicy kilkunastu centymetrów. Uznał,
że to podjazd i że jego samochód, drogocenny Cougar z 1969 z silnikiem 302 Boss i alufelgami, został
skradziony.
Gary zbiegł po schodach w samej bieliźnie, wrzeszcząc raz za razem „Mój samochód!".
Samochód wciąż tam był, jak odkrył szybko zawstydzony młodzieniec, stojąc praktycznie nago
przed swą matką i starszą siostrą. Widziana przez niego czarna plama nie była podjazdem, lecz
winylowym dachem jego samochodu!
Był tam również jego ojciec, uparty tata, na końcu podjazdu, wdzierający się z szuflą w sięgającą
mu powyżej ramion zaspę, starając się odkopać samochód, by móc udać się do pracy. Nieważne, że
miejskie pługi śnieżne nie były w stanie wspiąć się na leżącą na wzgórzu ulicę Florence, nieważne, że
zaspa ciągnęła się dalej ulicą, i dalej główną drogą.
Gary widział to wszystko tak wyraźnie, widział cmentarz po drugiej stronie ulicy i za podwórkiem
sąsiada. Nawet w tych wspomnieniach Gary widział rzeźbę górującą nad rodzinnym grobowcem jego
ojca, dziewicę z ramionami uniesionymi ku szaremu niebu.
Zupełnie jak teraz. Zupełnie jak zawsze. Tablica oznaczająca grób jego ojca znajdowała się kilka
kroków za tą właśnie rzeźbą, a oczy Gary'ego powędrowały ku plecom dziewicy, podążyły wzdłuż jej
konturów i uniesionych rąk w stronę nieba, pełnego ciemnych i białych chmur, pędzących z zachodnim
wiatrem. Chichot Gary'ego zniknął, zastąpiony pojedynczą łzą która pojawiła się w jego zielonym oku i
spłynęła powoli po policzku.
Diane, opierająca się o samochód siedem metrów dalej, dostrzegła lśnienie tej łzy i w milczeniu
przygryzła wargę. Jej oczy, zielone jak u Gary'ego, zwilgotniały. Była bezradna. Całkowicie bezradna.
Anthony odszedł przed czterema miesiącami i Diane obserwowała, jak w tym krótkim czasie. jej mąż
starzeje się bardziej niż w przeciągu siedmiu lat, które wspólnie spędzili.
Tak było jednak ze śmiercią, towarzyszyła jej bezradność. Zaś to, czego Diane doświadczała,
spoglądając na dotkniętego Gary'ego, Gary odczuwał po dziesięciokroć mocniej, patrząc na te proste
słowa na kamieniu, na smaganym wichrem cmentarzu.
Gary zawsze był marzycielem. Jeśli jakiś osiłek tarmosił go w szkole, fantazjował, że jest mistrzem
sztuk walki i w myślach trzepał tamtemu skórę. Niezależnie od tego, jakie karty rozdał mu rzeczywisty
świat, mógł je zmienić dzięki wyobraźni. Do teraz, kiedy to patrzył na trawę porastającą grób jego ojca.
W tej rzeczywistości nie było marzeń o zwycięskim bohaterze.
Gary wziął głęboki oddech i spojrzał znów na nagrobek. Nie przychodził często na cmentarz, nie
widział w tym sensu. Pamięć swojego ojca nosił przy sobie w każdej minucie każdego dnia, był to jego
hołd dla mężczyzny, którego tak kochał.
Do szóstego czerwca wszystko się układało dobrze dla Gary'ego Legera. On i Diane byli
małżeństwem od niemal dwóch lat i zaczęli mówić o dzieciach. Obydwoje budowali kariery, podążając
ścieżkami uznanymi przez społeczeństwo za słuszne. Krótko po ślubie mieszkali wraz z rodzicami
Gary'ego, oszczędzając na mieszkanie., i byli samodzielni zaledwie od kilku miesięcy.
A wtedy umarł Anthony.
Nadszedł na niego czas. Jest to odpowiedni frazes, najlepiej oddający, o co chodzi. Anthony
zawsze był bardzo odpowiedzialny. Wkopywał się w górującą nad nim zaspę, ponieważ robiąc to,
wykonywał postęp w kierunku wypełniania swych obowiązków. Takie były zasady Anthony'ego. Tak
więc kiedy Gary, pupil rodziny, najmłodszy z siedmiorga, wyprowadził się z domu, obowiązki
Anthony'ego dobiegły końca. Jego dzieci usamodzielniły się, córki i synowie rozpoczęli własne życie.
Naszedł czas, aby Anthony usiadł i zrelaksował się, spędzał czas na cichej emeryturze.
Anthony nie wiedział, jak to robić.
-3-
Tak więc nadszedł czas Anthony'ego. Choć Gary nie czuł żadnej winy rodzaju „żałuję, że nie
powiedziałem mu tego, kiedy żył", bowiem jego związki z tatą były naprawdę wspaniałe, nie mógł
przestać myśleć, że gdyby został w domu, Anthony pozostałby za coś odpowiedzialny, pozostałby
przy życiu.
Gary czuł ów ciężar tego mroźnego i wietrznego, jesiennego dnia. Co więcej jednak, czuł czysty i
nieskalany żal. Tęsknił za ojcem, tęsknił za pokonywaniem go przy trzeciej bazie, za obserwowaniem
go jak był trenerem drużyny softballa, jak oglądał telewizję, jak mógł wysłuchiwać jego marudzenia na
temat zawsze nieciekawych codziennych wiadomości.
Gdy zaczęło kończyć się to lato, Diane znów zaczęła mówić o dzieciach, jednak jej słowa wydawały
się Gary'emu Legerowi całkowicie puste. Nie był jeszcze przygotowany na tę perspektywę, na
posiadanie dzieci, których nigdy nie zobaczy jego tata.
Cały świat był dla niego czarny.
Cały świat, poza jednym skrawkiem nadziei, jednym wspomnieniem, które nie mogło być
przytępione przez żadną tragedię.
Kiedy groziło mu, że pochłonie go żal, przytłoczy go i rzuci bez ochoty na cokolwiek na zasłaną
liśćmi ziemię, Gary Leger kierował swe myśli ku mistycznej Faerie, krainie leprechaunów, elfów,
smoka, którego zabił, oraz złej wiedźmy, która wkrótce się uwolni - albo może już była wolna,
naginając niezależny lud tej ziemi pod swe stanowcze panowanie.
Gary był tam dwukrotnie, za pierwszym razem oczywiście nieoczekiwanie, za drugim zaś po pięciu
latach pragnień, by tam powrócić. Pięć lat w tym świecie oznaczało zaledwie kilka tygodni w Faerie,
bowiem czas pomiędzy krainami nie płynął w tym samym tempie.
Przez ulotną chwilę Gary rozmyślał o powróceniu w jakiś sposób do Faerie i wykorzystaniu
rozbieżności czasowych, by wrócić do żyjącego Anthony'ego. Gdyby istniała jakaś metoda, aby mógł
powrócić tej nocy, kiedy zatrzymało się serce Anthony'ego, aby mógł znajdować się przy swoim ojcu,
aby mógł wezwać pogotowie...
Gary odrzucił jednak ten szalony plan, zanim zdołał się on całkowicie sformułować, rozumiał
bowiem, że rozbieżności czasowe nie pozwalały na jakiekolwiek cofanie się w czasie. Anthony
odszedł i Gary nie był w stanie nic z tym zrobić.
Mimo to młody mężczyzna wciąż chciał wrócić do Faerie. Chciał wrócić do leprechauna Mickeya
McMickeya oraz elfa Kelseya i Geno Hammerthrowera, grubiańskiego Geno, krasnoluda, który
zawsze wydawał się mieć na podorędziu świeżą ślinę. Podczas czterech lat, które minęły od ostatniej
przygody, Gary wielokrotnie pragnął tam wrócić, a pragnienie to jeszcze bardziej się wzmocniło, gdy
ujrzał swego ojca leżącego na szpitalnych noszach, odkąd zdał sobie sprawę, że nie mógł nic zrobić.
Gary zdał sobie w pełni sprawę, że być może jego pragnienie powrotu było po prostu pragnieniem
ucieczki.
Może Gary'ego to nie obchodziło.
Rozdział 1. Zawalające się mosty.
Trzech niezwykłych towarzyszy - leprechaun, elf i krasnolud - przykucnęło za spowitym winoroślą
ogrodzeniem, obserwując gromadzące się na południu szeregi żołnierzy. W polu znajdowało się
według ich szacunków pięć tysięcy żołnierzy, a każdego dnia przybywała nowa setka. Była tam
piechota i kawaleria, wszyscy w hełmach oraz z tarczami i błyszczącą bronią.
- Kinnemore ma zamiar znów wymaszerować - powiedział Mickey McMickey, leprechaun, kręcąc z
roztargnieniem swym szerokim beretem na jednym palcu. Mierzący zaledwie sześćdziesiąt
centymetrów Mickey w ogóle nie musiał kucać za krzakami, a mając w ręku (bądź w kieszeni) swój
magiczny garniec ze złotem, przebiegły skrzat nie przejmował się zbytnio niezdarnym pościgiem, jaki
mogli skierować w jego stronę ludzcy żołnierze.
- Z pewnością to wszystko robi się męczące - narzekał Mickey. Sięgnął do swego płaszcza,
szarego niczym jego łobuzerskie oczy, i wyciągnął fajkę o długim cybuchu, która zapaliła się
magicznie, gdy kierował ją do oczekujących ust. Wykorzystał koniec fajki, by przeczesać potarganą
brązową brodę, bowiem od ponad trzech tygodni nie miał czasu, by ją przyciąć.
-4-
- Głupi Gary Leger - stwierdził krzepki i opryskliwy Geno Hammerthrower, kopiąc krzak - i niechcący
łamiąc jedną z poprzeczek ogrodzenia. Krasnolud był najlepszym kowalem w całej krainie, a dzięki
owemu faktowi znalazł się niegdyś w tej wydawać by się mogło nie kończącej się przygodzie.
Towarzyszył drużynie elfa Kelseya do legowiska smoka, by przekuć pradawną włócznię Cedrica
Donigartena, jednak tylko dlatego, że Kelsey go schwytał, a w Faerie zasady pojmania nie dawały się
nagiąć. Pomimo owych zasad oraz ewentualnej utraty reputacji, Geno nie poszedłby wcale, gdyby
znał konsekwencje wyprawy elfa, od uwolnienia smoka do rozpoczęcia kolejnej wojny. - Głupi Gary
Leger - mruknął znów krasnolud. - Musiał iść i wypuścić wiedźmę z jej nory.
- Ceridwen nie jest jeszcze wolna - sprostował Kelsey, najwyższy z grupy, niemal tak wysoki jak
człowiek. Geno musiał się skrzywić, spoglądając na przykucniętego elfa, bowiem oślepiało go poranne
słońce, odbijające się od lśniących i długich, złotych włosów Kelseya. Oczy elfa również jaśniały
złotem, były niczym kropki słonecznego światła w niezaprzeczalnie przystojnej twarzy o ostrych
rysach.
- Ale wkrótce będzie wolna - spierał się Geno, zbyt głośno, jak zdał sobie sprawę, gdy obydwaj
towarzysze skierowali na niego nerwowe oczy. - A poza tym wprowadza wydarzenia w ruch. Ceridwen
będzie mieć Dilnamarrę, a najprawdopodobniej również Braemar i Drochit, w swojej łapie, zanim
jeszcze opuści tę głupią wyspę!
Kelsey zaczął odpowiadać, przerwał jednak i skierował na krasnoluda długie, stanowcze spojrzenie.
W przeciwieństwie do większości pozostałych członków swej górskiej rasy, Geno nie nosił brody, a
dzięki brakującemu zębowi oraz niezwykle jasnym, niebieskim oczom, uśmiechając się krasnolud
przypominał łobuzerskiego młodzieniaszka - aczkolwiek dość umięśnionego! Kelsey zamierzał
stwierdzić coś stanowczo o tym, jak to będą walczyć wspólnie i zapędzą armię Kinnemore'a,
marionetkowego króla Ceridwen, z powrotem do Connachtu, nie potrafił jednak znaleźć słów.
Wiedział, iż Geno ma najprawdopodobniej rację. Zabili smoka Roberta, zło równoważące Ceridwen, i
teraz, gdy Robert został usunięty z drogi, wiedźma nie będzie potrzebowała zbyt wiele czasu, by
wciągnąć Faerie pod swój mrok.
A przynajmniej wszystkich ludzi z Faerie. Kelsey zacisnął zęby, kiedy pomyślał o Tir na n'Og, swym
leśnym domu. Ceridwen nie podbije Tir na n'Og!
Nie wedrze się też najprawdopodobniej do wielkich gór Dvergamal, do krzepkiego ludu Geno.
Krasnoludzki Lud Kamieni był w górach czymś więcej niż tylko osadnikami. Był częścią Dvergamal,
żyjącym w idealnej harmonii z łańcuchem wierchów, które odpowiadały na wezwanie krasnoludów.
Jeśli armia Ceridwen wejdzie w góry, straty z pewnością będą zwalające z nóg.
Tak więc Faerie będzie takie, jakie niegdyś było, doszedł do przekonania Kelsey. Wszyscy ludzie
poddadzą się ciemności, podczas gdy krasnoludy i elfy, Lud Kamieni z Dvergamal oraz Tylwyth Teg z
Tir na n'Og, będą walczyć z zawziętym i nieugiętym uporem. Po uświadomieniu sobie w ciszy
perspektyw nadchodzącej przyszłości, elf złagodził wyraz twarzy, wpatrując się w stronę Geno. Będą
sprzymierzeńcami, czy podoba im się to, czy nie (a Kelsey wiedział, że ani krasnoludom, ani elfom nie
będzie się to zbytnio podobało).
Na odległym polu zadął róg, odwracając trzech towarzyszy z powrotem na południe. Oddział
jeźdźców, w pełni opancerzonych rycerzy, wpadł na pole na zakutych w zbroje koniach, prowadzony
przez wysmukłego mężczyznę w znoszonym, szarym płaszczu.
- Książę Geldion - stwierdził kwaśno Mickey. - Teraz nie mam wątpliwości. Zbyt szybko wyruszą do
Dilnamarry, może jeszcze tego dnia. Powinniśmy więc iść - powiedział do Kelseya. - Żeby ostrzec
grubego barona Pwylla, aby mógł się przynajmniej przygotować do odpowiedniego powitania swych
gości.
Kelsey przytaknął ponuro. Do nich należała odpowiedzialność za ostrzeżenie barona Pwylla,
niezależnie od tego, co dobrego mogło to dać. Pwyll nie byłby w stanie wystawić sił dorównujących
jednej dziesiątej armii Connachtu, która zresztą była idealnie wyćwiczona oraz wyekwipowana.
Według wszelkich zasad militarnej logiki siły Connachtu z łatwością zajęłyby Dilnamarrę,
najprawdopodobniej w przeciągu kilku godzin. Na korzyść sprzymierzeńców Kelseya przemawiała
wszakże jedna rzecz, kłamstwo powstałe w poszarpanych górach Dvergamal. Po pokonaniu smoka
Gary Leger wrócił do swego świata, tak więc towarzysze przypisali zabójstwo baronowi Pwyllowi. Była
to wykalkulowana i zamierzona nieprawda, mająca na celu wzmocnić status Pwylla jako przywódcy
ruchu oporu przeciwko Connachtowi.
Najwyraźniej kłamstwo podziałało, bowiem ludzie z Dilnamarry zgromadzili się wokół swego
bohaterskiego barona, obiecując mu lojalność aż do śmierci. Armia Connachtu była większa, lepiej
wytrenowana i lepiej uzbrojona, jednak żołnierze króla nie walczyli z takim sercem i zaciekłością jak
poddani barona Pwylla, nie byli szczerze przekonani, że ich stanowisko jest sprawiedliwe. Mimo to
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin