kafka Franz - LISTY DO OJCA.rtf

(190 KB) Pobierz

 

kafka Franz

LISTY DO OJCA

 

 

Najukochańszy Ojcze

Niedawno spytałeś mnie, czemu twierdzę, że odczuwam przed Tobą lęk. Jak zwykle nie wiedziałem, co Ci odpowiedzieć częściowo właśnie z lęku, który odczuwam wobec Ciebie, a częściowo dlatego, że na uzasadnienie owego lęku mu­siałbym przytoczyć zbyt wiele szczegółów, zanim bym go w połowie uargumentował. I jeżeli nawet próbuję obecnie odpowiedzieć Ci pisemnie, to i tak nie uczynię tego w pełni, ponieważ podczas pisania też paraliżuje mnie strach przed Tobą i jego konsekwencje, a moja pamięć nie ogarnia ogro­mu sprawy, która dalece przekracza zdolności mojego rozumu.

Dla Ciebie sprawa była zawsze bardzo prosta, wtedy przy­najmniej, kiedy rozmawiałeś o tym ze mną, a także, bez wyboru — z kim popadło. W Twoich oczach wyglądało to mniej więcej tak: całe swoje życie ciężko pracowałeś, po­święciłeś wszystko dzieciom, zwłaszcza mnie, i dlatego mog­łem wieść żywot „huczny i buńczuczny”, miałem całkowitą swobodę w uczeniu się, nie troszczyłem się o wikt, zupeł­nie nie miałem powodów do trosk. Nie wymagałeś za to żadnej wdzięczności — Ty znasz „wdzięczność dzieci” — ale choćby jakiegoś zrozumienia, oznaki współczucia; za­miast tego od dawna zaszywałem się w mym pokoju, ucie­kałem w świat książek, w szalone przyjaźnie, w ekscentryczne pomysły; otwarcie nigdy z Tobą nie rozmawiałem, nigdy nie przychodziłem do Ciebie do templu, nie odwiedzałem Cię nigdy w Franciszkowych Łaźniach, poza tym również nie miałem poczucia więzi rodzinnej, nie troszczyłem się

0              sklep i o inne Twoje interesy, pozostawiłem Tobie fabry­kę, a potem Cię opuściłem, wspierałem Ottlę w jej uporze

1              podczas gdy dla Ciebie nie kiwnąłem nawet palcem (ani razu nie przyniosłem Ci biletu do teatnl), to dla przyjaciół robiłem wszystko. Gdy podsumowujesz swój wyrok na mnie, to okazuje się, że nie zarzucasz mi nic złego lub wręcz nie­przyzwoitego (może z wyjątkiem moich ostatnich planów matrymonialnych), lecz jedynie chłód, obcość, niewdzięcz­ność. Nawet i to mi zarzucasz, jakby to była moja wina, j gdybym mógł zmienić wszystko jednym gestem, podczas

gdy Ty nie ponosisz najmniejszej winy, oprócz tej chyba, że byłeś dla mnie zbyt dobry.

Tę Twoją utartą opinię o tyle uważam za prawdziwą,

o              ile sam też uważam, że Ty nie ponosisz winy za oziębie­nie naszych stosunków. Ale w tym samym stopniu jestem całkowicie bez winy również i ja. Gdybym potrafił jeszcze nakłonić Cię do uznania tego, wtedy byłoby możliwe wpraw­dzie nie nowe życie - na to jesteśmy obaj za starzy - ale coś w rodzaju pojednania, nie zaprzestanie, ale choćby zła­godnienie Twych ustawicznych wymówek.

Dziwnym zbiegiem okoliczności przeczuwasz niejako,

0              czym chcę mówić. Powiedziałeś na przykład do mnie nie­dawno: „Zawsze Cię lubiłem; jeśli nawet pozornie nie by­łem dla Ciebie taki, jakimi bywają inni ojcowie, to właśnie dlatego, że nie potrafiłem się maskować tak jak tamci.” Nigdy, Ojcze, mówiąc szczerze, nie wątpiłem w Twą dob­roć dla mnie, ale tej uwagi nie uważam za słuszną. Nie po­trafisz się maskować, to prawda, ale jeżeli chcesz tylko z tego

j powodu twierdzić, że inni ojcowie to robią, to jest to albo jawny upór, wobec którego nie ma co dalej dyskutować, albo też — i moim zdaniem tu jest sedno sprawy — zawoalo- wany wyraz tego, że między nami jest coś nie w porządku

1              że Ty byłeś współwinnym temu, choć mimowolnie. Jeżeli rzeczywiście tak myślisz, wówczas jesteśmy zgodni.

Nie mówię naturalnie, że tym, czym jestem, stałem się tylko pod Twoim wpływem. Byłaby to gruba przesada (a ja poniekąd skłaniam się ku tej przesadzie). Bardzo łatwo moż­na przyjąć, że gdybym nawet wyrósł całkowicie niezależ­nie od Twego wpływu, nie stałbym się mimo to takim, ja­kiego pragnęłoby Twoje serce. Prawdopodobnie byłbym słabowitym, zalęknionym, niezdecydowanym, niespokojnym człowiekiem, ani Robertem Kafką, ani Karolem Hermannem, ale całkiem inny niż jestem naprawdę, i moglibyśmy świet­nie żyć ze sobą w zgodzie. Byłbym bardzo szczęśliwy, gdy­byś był moim przyjacielem, szefem, wujem, dziadkiem, ba, nawet (chociaż już wahając się) gdybyś był moim teściem. ■Tylko właśnie jako Ojciec byłeś zbyt mocny dla mnie, szcze- Jgólnie że moi bracia młodo umarli, a siostry przyszły na

świat dopiero znacznie później, i ja, całkowicie sam, musia­łem wytrzymać pierwszy cios; byłem na to o wiele za siaby.

Porównaj nas obu: ja, aby zwięźle to wyrazić, Łowy - z pewnymi cechami Kafkowskimi, które jednak nie prze­jawiły się w Kafkowskiej witalności, w Kafkowskim zmyśle kupieckim i w żądzy posiadania, lecz które dzięki L6wy’ow- skiej naturze, bardziej skrytej i bardziej lękliwej, zwracają się w innym kierunku, a czasem w ogóle zanikają. Ty na­tomiast jesteś prawdziwym Kafką - ze swoją energią, zdro­wiem, apetytem, siłą głosu, zadowoleniem z siebie, z po­czuciem wyższości wobec świata, z opanowaniem, znajo­mością ludzi, pewną dozą wspaniałomyślności - natural­nie ze wszystkimi przynależnymi tym przymiotom słaboś­ciami i wadami, w które wpędza Cię Twój temperament, a niekiedy i Twoja popędliwość. Nie jesteś może całkowi­cie Kafką z Twym ogólnym rozumieniem świata, jeśli Cię porównam z wujem Filipem, Ludwikiem, Henrykiem. To ciekawe, i dla mnie sprawa ta nie jest zupełnie jasna. Wszys­cy oni byli przecież weselsi, bardziej dziarscy, swobodniejsi, bardziej niefrasobliwi, nie tak surowi iak-Ty., (Wiele zresztą z tego po Tobie odziedziczyłem i tym dziedzictwem o wiele za dobrze gospodarowałem, nie mając w swojej naturze tej niezbędnej przeciwwagi, którą Ty masz). Z drugiej strony Ty również pod tym względem miałeś różne okresy, by­wałeś może i weselszy, póki Cię nie zgnębiły i rozczarowały dzieci, zwłaszcza ja (gdy przychodzili obcy, bywałeś prze­cież inny), i może teraz stałeś się znów pogodniejszy, po­nieważ wnuki i zięć dają Ci coś z tego ciepła, którego dzieci, chyba z wyjątkiem Valli, nie potrafiły Ci dać. W każdym razie byliśmy tak różni i w tej różności tak dla siebie nie­bezpieczni, że gdyby można było z góry przewidzieć, jak będziemy się zachowywać jeden wobec drugiego, ja, powoli rozwijające się dziecko, i Ty, dojrzały mężczyzna, to praw­dopodobnie można by przyjąć, że mnie po prostu stratu­jesz, że nic ze mnie nie pozostanie. A jednak tak się nie stało, w życiu nie da się wszystkiego wykalkulować, za to stało się chyba coś gorszego. Przy czym proszę Cię, abyś

nie zapomniał, że zawsze byłem jak najdalszy od uwierze­nia w Twą winę. Oddziaływałeś na mnie, tak jak umiałeś, powinieneś był jedynie przestać uważać za szczególną złoś­liwość z mojej strony fakt, że padam ofiarą tego oddziały­wania.

Byłem lękliwym dzieckiem; mimo to bywałem z pewnoś­cią również krnąbrny, jak inni w mym wieku; z pewnością matka też mnie rozpieszczała, ale nie mogę uwierzyć, że byłem szczególnie trudny do wychowania; nie mogę uwie­rzyć, że przyjaznym słowem, łagodnym ujęciem za rękę, dobrym spojrzeniem nie udałoby się skłonić mnie do zro­bienia wszystkiego, czego by chciano. Jesteś zasadniczo dob­rym i łagodnym człowiekiem (to, co będzie napisane dalej, nie przeczy temu, mówię przecież tyłko o sposobie, w jaki oddziaływałeś na dziecko), ale nie każde dziecko ma tyle wytrwałości i odwagi, aby tak długo doszukiwać się dobro­ci. Potrafisz tylko tak traktować dziecko, jak Ciebie trakto­wano: energicznie, hałaśliwie i porywczo, i w tym przypadku wydaje Ci się to nawet bardzo stosowne, ponieważ zamie­rzałeś wychować mnie na silnego, dziarskiego i odważnego młodzieńca.

Twoich metod wychowawczych z lat najwcześniejszych nie potrafię dzisiaj, rzecz oczywista, opisać, ale mogę je so­bie mniej więcej wyobrazić, wnioskując z późniejszych łat oraz z Twego sposobu traktowania Feliksa. Sprawę zaos­trza jeszcze fakt, że byłeś wtedy młodszy, a więc energicz­niejszy, dzikszy, bardziej pierwotny, jeszcze bardziej bez­troski niż dzisiaj, oraz to, że byłeś całkowicie zajęty skle­pem i pokazywałeś mi się zaledwie raz na dzień, przez co wywierałeś na mnie tym głębsze wrażenie, które omal nie przerodziło się w przyzwyczajenie.

Dokładnie przypominam sobie tylko jedno zajście z wczes­nego dzieciństwa. Ty też może jeszcze je pamiętasz. Pew­nego razu w nocy bez ustanku marudziłem o trochę wody, zapewne nie z pragnienia, ale prawdopodobnie po to, aby Cię nieco poirytować, po części zaś, aby się zabawić. Gdy nie pomogły surowe upomnienia, zabrałeś mnie z łóżka, zaniosłeś na długi, drewniany balkon i na chwilę zostawiłeś samego, w ko-

' szuii, pod zartikniętymi drzwiami. Nie chcę powiedzieć, że to było niewłaściwe, może wtedy naprawdę nie można było w inny sposób uzyskać spokoju w nocy, chcę jednak przez to scharak­teryzować Twoje metody wychowawcze i ich oddziaływanie na mnie. Potem byłem już chyba posłuszny, ale pozostał mi z tego wewnętrzny uraz. Nigdy nie potrafiłem doszukać się właści­wego związku pomiędzy tym zrozumiałym dla mnie, bez­sensownym proszeniem o wodę, a niezwykłą ohydą wynie­sienia mnie na balkon. Jeszcze po latach cierpiałem z po­wodu dręczącego wyobrażenia, że ogromny mężczyzna, mój Ojciec, najwyższa instancja, mógł przyjść i prawie bez po­wodu wynieść mnie w nocy z łóżka na balkon, i że ja tak

-              zupełnie nic nie znaczyłem dla niego.

Wtedy był to tylko skromny początek, ale to ogarniające mnie często poczucie marności (skądinąd również uczucie szlachetne i płodne) wywodzi się pod wieloma względami z Twojego wpływu. Potrzebowałem nieco zachęty, przy­jaźni, pozostawienia mi trochę samodzielności w wyborze drogi; zamiast tego zmieniłeś mi ją, ma się rozumieć w dob­rych intencjach, bo powinienem iść inną drogą. Ale do tego się nie nadawałem. Na przykład przyklaskiwałeś mi, gdy pięknie salutowałem i maszerowałem, ale ja nie byłem ma­teriałem na żołnierza, albo przyklaskiwałeś mi, gdy potra­fiłem tęgo jeść i nawet popijać piwem albo gdy potrafiłem wyśpiewywać piosenki, których nie rozumiałem, lub gdy kle­pałem Ci Twoje ulubione frazesy. Ale nic z tego nie miało związku z moją przyszłością. I jest znamienne, że nawet dzisiaj właściwie tylko wtedy dodajesz mi otuchy, gdy sam jesteś wplątany w kłopoty, gdy chodzi o Twoje poczucie godności, które obrażam (na przykład moimi planami mat­rymonialnymi) lub które we mnie jest obrażane (gdy daj­my na to Peppo mnie zwymyśla). Wtedy dodaje mi się odwagi, przypomina o mojej wartości, wskazuje na partie matrymonialne, do których mógłbym sobie rościć pretensje, a Peppo zostaje całkowicie potępiony. Pominąwszy fakt, że w moim obecnym wieku jestem już prawie niewrażliwy na oklaski, co mi one pomogą, skoro pojawiają się tylko wte­dy, gdy przede wszystkim nie o mnie chodzi.

Wówczas, i to ze wszech miar właśnie wówczas potrzeba mi było otuchy. Byłem przecież już i tak przytłoczony Two­ją obnażoną cielesnością. Przypominam sobie na przykład, jak kilkakrotnie rozbieraliśmy się razem w jednej kabinie.

Ja mizerny, wątły, szczupły, Ty krzepki, ogromny, szeroki. Już w kabinie wydawałem się sobie nędzny , i to nie tylko wobec Ciebie, lecz wobec całego świata, ponieważ stanowi­łeś dla mnie miarę wszechrzeczy. A gdy wychodziliśmy z ka­biny między ludzi, ja u Twojej ręki, mały szkielecik, niepew­ny, boso na molo, bojący się wody, niezdolny do powta­rzania Twoich ruchów pływackich, które mi wciąż pokazy­wałeś, w dobrej wierze, ale faktycznie ku memu najgłęb­szemu zawstydzeniu — bywałem wtedy wprost zrozpaczony i moje przykre doświadczenia we wszystkich dziedzinach splatały się w tych momentach ze sobą nad wyraz harmonij­nie. Najlepiej jeszcze czułem się wtedy, gdy czasami roz­bierałeś się pierwszy, a ja zostawałem sam w kabinie i od­wlekałem hańbę mego publicznego wystąpienia, póki nie przyszedłeś w końcu zajrzeć do kabiny i nie wypędziłeś mnie z niej. Byłem Ci wdzięczny za to, że zdawałeś się nie zauważać mojej nędzy, byłem też dumny z budowy ciała mojego Ojca. Do dziś zresztą jest między nami podobna różnica.

Temu z kolei odpowiadała Twoja duchowa nade mną hegemonia. Dzięki własnej pracy zaszedłeś tak wysoko i dla­tego miałeś bezgraniczne zaufanie do swojej opinii. Dla mnie jako dziecka nie było to tak jaskrawe jak później dla do­rastającego młodego mężczyzny.? Ze swego fotela rządził« światem. Słuszne było tjdkij ^Jjwoje zdanie, każde inne było niewydarzone, ekstrawaganckie, meszygene, nienormalne. Nadto Twoje zadufanie w sobie było przy tym tak wielkie, że zupełnie nie potrzebowałeś być konsekwentnym, a mimo to nie przestawałeś mieć racji. Zdarzało się również, że w ja­kiejś sprawie nie miałeś wcale wyrobionego zdania, a wówczas wszystkie na ten temat możliwe opinie musiały być bez wy­jątku fałszywe. Potrafiłeś na przykład wymyślać na Czechów, potem na Niemców, potem na Żydów, jak popadło, na każ­dy temat, tak że w końcu nie ostawał się nikt prócz Ciebie.

13

Nabrałeś dla mnie tajemniczych cech, właściwych wszys­tkim tyranom, których prawo opiera się na ich osobie, a nie na rozumie. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Zdumiewająco często miewałeś zresztą w porównaniu ze mną rację, w rozmowie było to zrozumiałe samo przez się, gdyż do rozmów prawie nie dochodziło, ale i w rzeczywis­tości. Lecz również i to nie było niczym szczególnie niepoję­tym; mój cały sposób myślenia znajdował się pod Twoją potężną presją, również i ten, który nie zgadzał się z Twoim, i to zwłaszcza ten. Wszystkie moje pomysły, pozornie nie­zależne od Ciebie, były od samego początku obciążone Two­im nieprzychylnym sądem; było wprost niemożliwością, aby to wytrzymać aż do całkowitego i trwałego spełnienia zamiaru. Nie mówię tu o jakichś górnolotnych ideach, ale o każdym moim pomyśle z okresu dzieciństwa. Wystarczyło tylko, żebym poczuł się czymś uszczęśliwiony, przepełniony czymś i żebym przyszedł do domu i powiedział o tym, a już od­powiedzią było ironiczne westchnienie, kiwanie głową, bęb­nienie palcami w stół: „widziałem już piękniejsze rzeczy” albo „mam tego po dziurki w nosie”, albo „nie mam na to głowy”, albo „no to kup sobie coś za to”, albo „też mi wielka rzecz”. Naturalnie, nie można było wymagać od Ciebie unie­sień przy każdej drobnej dziecięcej satysfakcji, gdy Ty żyłeś swoimi zmartwieniami i kłopotami. Bo też i nie chodziło o to. Chodziło przede wszystkim o to, że Ty takie rozczaro­wania musiałeś dziecku gotować stale i wciąż z racji swej sprzecznej natury, co więcej, ten Twój sprzeciw, na skutek nawarstwiania się różnych spraw, stale narastał, tak że w koń­cu dawał o sobie znać już z przyzwyczajenia, nawet gdy czasem byłeś tego samego zdania co ja; i chodziło o to, że te dziecięce rozczarowania nie były rozczarowaniami codzien­nego życia, lecz - jako że chodziło o Twoją osobę będącą miarą wszystkiego — dotyczyły samej istoty rzeczy. Nie star­czało do końca odwagi, stanowczości, wiary, radości z tego lub owego, gdy Ty byłeś temu przeciwny lub gdy tylko za­łożyło się Twój sprzeciw; a założyć go można było niemal przy wszystkim, czego się tylko tknąłem.

Dotyczyło to w tej samej mierze myśli, co i ludzi. Wys­

tarczyło, że nieco zainteresowałem się jakimś człowiekiem — co zdarzało się niezbyt często wskutek mojej natury — żebyś Ty już energicznie wtrącał się z wymyślaniem, kalumnią, czy poniżaniem, zupełnie nie zwracając uwagi na moje uczu­cia i nie zważając na mój sąd. Niewinni prości ludzie, jak na przykład aktor żydowski Łowy, musieli to odpokutować.

Nie znając człowieka, porównywałeś go w straszliwy sposób, zapomniałem już w jaki, do robactwa, a jakże często w sto­sunku do ludzi, których lubiłem, automatycznie i jak na za­wołanie używałeś przysłowia o psach i pchłach. Zwłaszcza wspominam tu aktora, ponieważ Twoje powiedzenie o nim zapisałem sobie wtedy wraz z notatką: „Tak mówi mój Ojciec o moim przyjacielu (którego wcale nie zna) dlate­go tylko, że to mój przyjaciel. Będę mógł Mu to zawsze zarzucić, gdy będzie mi wymawiał mój brak dziecięcej miłości i wdzięczności.” Niezrozumiała była dla mnie Twoja całko­wita nieczułość na to, jakie cierpienie i hańbę mogłeś mi wy­rządzić Twoimi słowami, było to tak, jak gdybyś nie miał zupełnie wyczucia Twojej władzy. Ja też z pewnością spra­wiałem Ci często przykrość słowami, lecz wtedy zawsze o tym wiedziałem, bolało mnie to, jednak nie mogłem pohamować się, powstrzymać słowa, żałowałem tego już w tym samym momencie. Ty zaś uderzałeś swoim słowem od razu, bez ceregieli, nikt nie sprawiał Ci przykrości, ani wtedy, ani póź­niej, było się wobec Ciebie zupełnie bezbronnym.

Lecz takie było Twoje całe wychowanie. Masz talent wychowawczy, wierzę; człowiekowi Twego pokroju zapewne mógłbyś przez wychowanie przyczynić wiele pożytku; on pojąłby słuszność tego, co byś mu powiedział, nie troszczyłby się o nic innego i spokojnie robił swoje. Jednak dla mnie jako dziecka wszystko, co mi mówiłeś, było po prostu nie­biańskim przykazaniem, nigdy go nie zapominałem, było najważniejszym środkiem oceny świata, przede wszystkim oceny Ciebie, a tu zupełnie zawodziłeś. Ponieważ jako dziecko spotykałem się z Tobą głównie przy jedzeniu, Twoja nauka była po większej części nauką właściwego zachowywania się przy stole. To, co podawano na stół, musiało zostać zje­dzone, jakości jedzenia nie było wolno krytykować — Ty zaś 15

I często znajdowałeś jedzenieS niesmaczne, nazywałeś je „żar­ciem”; to „bydlę” (kucharka) zepsuło wszystko. Ponieważ odpowiednio do Twojego potężnego głodu i szczególnego (zamiłowania jadłeś wszystko szybko, gorące i wielkimi ka­wałami, dziecko musiało się spieszyć, przy stole panowała ponura cisza przerywana upomnieniami: „najpierw zjedz, potem mów” albo „szybciej, szybciej, szybciej”, albo „wi­dzisz, ja już dawno zjadłem”. Nie wolno było ogryzać kości, Tobie tak. Nie wolno było chłeptać octu, Tobie tak. Rzeczą najważniejszą było to, aby chleb był równo pokrojony; ale że robiłeś to nożem ociekającym od sosu, to było nieważne. Należało uważać, aby żadna okruszynka nie upadła na pod­łogę, a w końcu pod Tobą leżało ich najwięcej. Przy stole wolno było być zajętym tylko jedzeniem, ale Ty czyściłeś i obcinałeś sobie paznokcie, temperowałeś ołówki, wykałacz­ką przetykałeś uszy. Ojcze, proszę, zrozum mnie właściwie, same w sobie były to całkowicie nic nie znaczące drobnostki, przytłaczające stawały się dla mnie dopiero dlatego, że Ty, człowiek będący dla mnie wielkim wzorem, Ty sam nie trzy­małeś się tych nakazów, które na mnie nakładałeś. Przez to świat dzielił mi się na trzy części: jedną, gdzie ja, niewolnik, żyłem wśród praw wymyślonych tylko dla mnie,Tktórym na domiar, nie wiedzieć czemu, nigdy w pełni nie mogłem sprostać - następnie drugi świat, nieskończenie oddalony od mojego, w którym żyłeś Ty, zajęty rządzeniem, wyda­waniem rozkazów i gniewaniem się z powodu ich niespeł- niania, i w końcu trzeci świat, gdzie żyli pozostali ludzie, szczęśliwi i wolni od rozkazów oraz posłuchu. Wciąż żyłem w hańbie; gdy byłem posłuszny Twoim rozkazom, była to hańba, bo one obowiązywały tylko mnie, czy też gdy byłem krnąbrny, to też była hańba, jak bowiem mogłem być wobec Ciebie krnąbrny lub nieposłuszny, skoro nie posiadałem, na przykład, Twej siły, Twego apetytu, Twej zręczności pomimo iż wymagałeś tego ode mnie jak czegoś zrozumia­łego samo przez się; była to w samej rzeczy największa hań­ba. Taka oto atmosfera towarzyszyła nie zamysłom, lecz dziecięcym uczuciom.

Ówczesne moje położenie stanie się może wyrazistsze, gdy

je porównam z sytuacją Feliksa. Jego traktujesz przecież podobnie, co więcej, stosujesz wobec niego szczególnie okrut­ny środek wychowawczy, nie zadowalając się, gdy przy je­dzeniu zrobi coś, co Twoim zdaniem jest nieprzyzwoite, tym, co wówczas do mnie mówiłeś: „jesteś wielką świnią”, lecz dodajesz jeszcze „wypisz-wymaluj Herman” albo „do­kładnie jak twój ojciec”. Teraz jednak chyba nie szkodzi to Feliksowi w sposób zasadniczy - więcej niż „chyba” nie moż­na powiedzieć — ponieważ dla niego jesteś zapewne tylko szczególnie ważnym dziadkiem, ale przecież nie wszystkim, tak jak byłeś dla mnie, poza tym Feliks to spokojny, w pew­nym względzie już teraz męski charakter; da się zaskoczyć Twemu piorunującemu głosowi, lecz nie pozwoli opanować na stałe, a przede wszystkim Feliks jest z Tobą stosunkowo rzadko, znajduje się też pod różnymi innymi wpływami, jesteś dla niego raczej jakąś miłą osobliwością, z której może sobie wybrać to, co zechce wziąć. Dla mnie nie byłeś żadną osobliwością, wybierać nie mogłem, musiałem przyjmować wszystko.

I to nawet bez możliwości zaprotestowania przeciw temu, ponieważ dotychczas nie stać Cię, aby spokojnie mówić o ja­kiejś sprawie, na którą się nie zgadzasz lub która po prostu nie wyszła od Ciebie; nie pozwala na to Twój despotyczny temperament. Ostatnimi laty tłumaczysz to swoją nerwicą serca, nie wiedziałem, żebyś kiedykolwiek miał inny sposób bycia, co najwyżej Twoja nerwica służy Ci jako środek su­rowszego sprawowania władzy, ponieważ myśl o niej musi tłumić w człowieku ostatni opór. To nie jest naturalnie ża­den zarzut, tylko stwierdzenie faktu. Jeśli chodzi o Ottlę, zazwyczaj mawiasz: „przecież z nią w ogóle nie można roz­mawiać, skacze człowiekowi od razu do oczu”, ale w rze­czywistości to ona wcale pierwsza „nie skacze do oczu”;

Ty mylisz sprawę z osobą; sprawa kłuje Cię w oczy i Ty natychmiast wyrokujesz o niej bez wysłuchania osoby: to, co później będzie powiedziane, może Cię tylko jeszcze bar­dziej rozdrażnić, nigdy przekonać. Wtedy słyszy się tylko od Ciebie: „rób, co chcesz; nie jesteś ode mnie zależny; jesteś pełnoletni, nie będę Ci dawał żadnych rad”, a...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin