kafka Franz
DOCIEKANIA PSA
Jakże zmieniło się moje życie, a jednak jak nie zmienione pozostało ono w istocie! Kiedy sięgam myślą wstecz i przypominam sobie czasy, gdy żyłem jeszcze wśród psiego ludu i uczestniczyłem we wszystkich jego troskach, pies między psami, stwierdzam, przyglądając się temu z bliska, że od dawien dawna coś było nie w porządku, istniało jakieś niewielkie pęknięcie, jakiś niesmak ogarniał mnie w trakcie najpodnioślejszych uroczystości ludowych, więcej: że czasem nawet w zaufanym gronie, nie, nie czasem, lecz bardzo często, sam widok jakiegoś drogiego mi bliźniego, którego spostrzegałem jak gdyby w nowym świetle, konsternowal mnie, przerażał, czynił bezradnym, ba. pogrążał w rozpaczy. Usiłowałem w miarę możności samego siebie udobruchać, przyjaciele, którym się z tego zwierzyłem, pomagali mi, nastawały znów spokojniejsze czasy - czasy, w których nie brakowało wprawdzie podobnych niespodzianek, lecz gdy ja przyjmowałem je z większą obojętnością i z większą obojętnością włączałem w bieg mojego życia; które przynosiły być może smutek i zmęczenie, lecz pozwalały mi pozostać wprawdzie nieco chłodnym, powściągliwy m, nieśmiałym i wyrachowanym, lecz ogólnie rzecz biorąc normalnym psem. Jakżebym mógł zresztą bez tych okresów wytchnienia dożyć mojego obecnego wieku, jakżebym mógł osiągnąć spokój, z jakim spoglądam na udręki mej młodości i znoszę udręki starości, jakżebym mógł kiedykolwiek wyciągnąć wnioski z mojej, jak przy znaję, nieszczęśliwej lub, mówiąc łagodniej, niezbyt szczęśliwej konstytucji i ży ć niemal całkowicie się do nich stosując? Z dala od świata, samotny, zaprzątnięty jedynie swoimi daremnymi dociekaniami, które
są mi jednak nieodzowne, tak żyję, lecz mimo oddalenia nie utraciłem z oczu swego ludu, często dochodzą do mnie wieści i ja także od czasu do czasu daję znać o sobie. Inni darzą mnie poważaniem. nie rozumieją wprawdzie mego trybu życia, lecz nie biorą mi go za zle, i nawet młode psy, które widuję czasem, jak przebiegają w oddali, nowe pokolenie, którego dzieciństwo zaledwie niejasno sobie przypominam, pozdrawiają mnie zawsze z szacunkiem.
Nie można bowiem pomijać faktu, że mimo swych osobliwości, które są całkiem oczywiste, nie wyrodzilem się jednak zupełnie, o nie! Zresztą, jeśli się nad tym zastanowię - a nie brak mi czasu, ochoty i zdolności, by to robić - psi świat jest w ogóle przedziwnie urządzony. Oprócz nas psów żyją wokół rozmaite rodzaje istot, biedne, niepozorne, nieme, jedynie do pewnych wrzasków ograniczone stworzenia, wiele spośród nas psów bada je, nadało im nazwy, próbuje im pomóc, wychować je, uszlachetnić itp. Mnie - o ile nie usiłują mnie niepokoić - są one obojętne, nie rozróżniam ich, nie zwracam na nie uwagi. Jedno wszakże jest zbyt uderzające, bym mógł tego nie zauważyć, mianowicie jak mało, w porównaniu z nami psami, gamą się one ku sobie, jak nieufnie i milcząco, a nawet z pewną wrogością przechodzą obok siebie, jak tylko najpospolitszy interes może je na chwilę powierzchownie zjednoczyć i jak nawet z tego interesu wynika często jeszcze nienawiść i waśń. Podczas gdy my psy! Można wszak z powodzeniem powiedzieć, że wszystkie żyjemy dosłownie w jednej gromadzie, wszystkie, choć dzielą nas niezliczone i głębokie różnice, jakie się wykształciły z biegiem czasu. Wszystkie w gromadzie! Coś prze nas ku sobie i nic nie może nam przeszkodzić w uleganiu temu parciu, wszystkie nasze prawa i zwyczaje, te nieliczne, które jeszcze znam, i te niezliczone, których już nie pamiętam, zrodziły się z tęsknoty za największym szczęściem, jakie jest nam dostępne: trwaniem w ciepłej wspólnocie. Ma to jednak i swoją od
7
wrotną stronę. Żadne istoty, o ile mi wiadomo, nie żyją w tak wielkim rozproszeniu jak my psy, żadnych nie cechuje tak wielkie, nie dające się wprost ogarnąć zróżnicowanie klas. odmian, zatrudnień. My, które chcemy się trzymać razem - i mimo wszystko raz po raz nam się to udaje w szczególnie upojnych chwilach - właśnie my żyjemy z dala od siebie, uprawiając osobliwe, często już dla psa obok niezrozumiałe zawody, stosując się do praw, które nie należą do psiego świata, a nawet są zwrócone przeciwko niemu. Jakże trudne są to sprawy, sprawy, których lepiej nie ruszać - rozumiem również takie stanowisko, rozumiem je lepiej od własnego - a jednak sprawy, którym oddałem się bez reszty. Czemuż nie postępuję tak jak inni, nie żyję w zgodzie ze swym ludem i nie przyjmuję w milczeniu tego, co zakłóca jedność, nie lekceważę tego jako drobnego błędu w wielkim rachunku i nie pozostaję wciąż zwrócony ku temu. co szczęśliwie wiąże, miast temu, co raz po raz wyrywa nas nieodparcie z kręgu wspólnoty?
Przypominam sobie pewne zdarzenie z mej młodości, znajdowałem się wówczas w jednym z tych niewytłumaczalnych stanów błogiego podniecenia, których chyba każdy dośw iadcza jako dziecko, byłem jeszcze zupełnie młodym psem. wszystko mi się podobało, ze wszystkim czułem się związany, sądziłem, że rozgrywają się wokół mnie wielkie rzeczy, którym ja przewodzę, którym muszę użyczać swego głosu, rzeczy, które musiałyby leżeć wzgardzone, gdybym dla nich nie biegał, gdybym nie wymachiwał dla nich ogonem, ot, dziecięce fantazje, które z wiekiem przechodzą. Lecz wówczas były one bardzo żywe. pozostawałem bez reszty pod ich urokiem, i rzeczywiście wydarzyło się wkrótce coś niezwykłego, co zdawało się spełniać szalone oczekiwania. Samo w sobie nie było to nic niezwy kłego, później dość często widywałem podobne i jeszcze dziwniejsze rzeczy, lecz wówczas wywarło to na mnie pierwsze, niezatarte wrażenie, które odcisnęło swój ślad na wielu następnych. Spotkałem
8
mianowicie gromadkę psów, a raczej nie tyle ją spotkałem, ile ona wyszła mi na spotkanie. Biegiem wówczas długo przez ciemność w przeczuciu wielkich rzeczy - przeczuciu, które było wprawdzie nieco zwodnicze, gdyż zawsze je miałem - biegłem długo przez ciemność, tam i sam. ślepy i głuchy na wszystko, wiedziony jedynie nieokreślonym pragnieniem, zatrzymałem się nagle z uczuciem, że oto jestem we właściwym miejscu, podniosłem wzrok, i był oślepiająco jasny dzień, nieco jedynie parny, w powietrzu pełno było mieszających się odurzających zapachów, powitałem ranek dzikim ujadaniem, i wtedy - jakbym to ja je wywołał - wśród straszliwego hałasu, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałem, z jakiegoś miejsca w ciemności wyszło na światło siedem psów. Gdybym nie widział wyraźnie, że są to psy i że to one przyniosły ze sobą ten hałas, chociaż nie mogłem rozpoznać. w jaki sposób go czynią - natychmiast bym uciekł, tak jednak pozostałem. Nie wiedziałem jeszcze wówczas prawie nic
o twórczej muzykalności, którą obdarzone są jedynie psy. w naturalny sposób umykała ona dotychczas mej dopiero powoli rozwijającej się spostrzegawczości, wszak muzyka towarzyszyła mi od niemowlęctwa jako oczywisty, nieodzowny element życia, nic nie zmuszało mnie wyróżniać go spośród pozostałych, jedynie aluzyjnie, stosownie do dziecięcej umyslowości, usiłowano zwrócić mi na nią uwagę, tym bardziej więc zaskakujący, wręcz wstrząsający byl dla mnie widok tych siedmiu wielkich muzyków. Nic nie mówili, niczego nie śpiewali, właściwie cały czas milczeli nieomal z jakąś ogromną zaciętością, lecz z pustki wyczarowywali muzykę. Wszystko było muzyką, sposób, w jaki unosili i stawiali nogi, pewne poruszenia głowy, ich bieg i ich bezruch, pozycje, jakie względem siebie przyjmowali, taneczne korowody, w jakie się łączyli, kiedy to jeden opierał przednie łapy na grzbiecie innego, po czym ustawiali się w ten sposób, że pierwszy, slojąc prosto, utrzymywał ciężar wszystkich pozostałych, albo gdy ze swych pełzających przy ziemi ciał układali za-
9
wite figury i nigdy się nie mylili; nawet ostatni, który był jeszcze trochę niepewny i nie zawsze potrafił od razu dołączyć do pozostałych, czasem zdawał się gubić rytm melodii, lecz byi niepewny jedynie w porównaniu ze wspaniałą pewnością pozostałych i nawet gdyby byt o wiele bardziej, a nawet zupełnie niepewny, nie mógłby niczego zepsuć, tak niewzruszenie pozostali, wielcy mistrzowie, trzymali takt. Lecz ledwie ich przecież widziałem, ledwie ich wszystkich widziałem. Wyłonili się skądś, powitałem ich w głębi duszy jako psy. bardzo wprawdzie zbijał mnie z tropu hałas, który im towarzyszył, lecz były to jednak psy, psy jak ty czy ja, przyglądałem się im zwyczajnie, jak psom spotkanym na drodze, chciałem się do nich zbliżyć, wymienić pozdrowienia, znajdowały się też całkiem blisko, wprawdzie były o wiele ode mnie starsze i nie należały do tej co ja odmiany o długiej wełnistej sierści, lecz nie różniły się również ode mnie zbytnio pod względem wielkości czy kształtu, przeciwnie, robiły bardzo swojskie wrażenie, wiele psów tej lub podobnej odmiany znałem. lecz gdy byłem jeszcze pogrążony w takich rozważaniach, muzyka z wolna przybrała na sile, porwała mnie po prostu, odciągnęła od tych rzeczywistych małych psów. i całkowicie wbrew mej woli, choć opierałem się z cały ch sił i wyłem jakby zadawano mi ból. musiałem skupić całą uwagę na tej muzyce, nadbiegającej ze wszystkich stron, z góry; z głębi, zewsząd, zamykającej słuchacza w sobie, przytłaczającej go. druzgoczącej i rozbrzmiewającej ponad jego omdlałym ciałem fanfarami, które grzmiały tak blisko, że już przez to były odległe i ledwie sły szalne. A potem przychodziło wytchnienie, gdyż było się już zbyt zmęczonym. zbyt stłamszonym. zbyt słabym, by jeszcze słuchać, przychodziło wytchnienie i znów widziałem, jak siedem małych psów odbywa swe procesje, wyczynia swoje skoki, chciałem, choć wyglądały tak nieprzystępnie, do nich zawołać, poprosić
0 wyjaśnienie, zapytać, co właściwie tu robią - byłem dzieckiem
1 wydawało mi się. że mogę wszystkich o wszystko pytać - lecz
10
ledwie zacząłem, ledwie poczułem, że zadzierzga się między mną a tymi siedmioma serdeczny psi stosunek, znowu rozległa się muzyka, pozbawiając mnie zmysłów, obracając mną w kolo, jakbym sam był jednym z muzyków, podczas gdy byłem jedynie ich ofiarą, rzucając mnie to tu, to tam, choć błagałem o łaskę, aż wreszcie wybawiła mnie od własnej przemocy, wepchnąwszy w gmatw'aninę zarośli, których dotąd nie zauważyłem, choć porastały tę okolicę w koło, a teraz otaczały mnie ciasno, przygniatały mi głowę do ziemi i, choć muzyka na zewnątrz wciąż grzmiała, pozwoliły mi nieco odsapnąć. Muszę przyznać, że bardziej niż sztuka tych siedmiu psów - była ona dla mnie niepojęta, lecz jednocześnie nie znajdowałem w sobie dla niej żadnego odniesienia, leżała poza zasięgiem moich możliwości - zadziwiała mnie odwaga, z jaką tak otwarcie i bez reszty wystawiały się na działanie tego, co wytwarzały, i ich siła, która pozwalała im to spokojnie znosić i nie załamać się pod tym ciężarem. Spostrzegłem teraz wprawdzie, przyglądając się uważniej z mego ukrycia, że ich wysiłkowi nie towarzyszy spokój, lecz najwyższe napięcie. te z pozoru tak pewnie stawiane nogi przebiegało przy każdym kroku nieustanne trwożliwe drżenie, przypatrywały się jeden drugiemu zastygłym jakby z rozpaczy wzrokiem, a ciągle powstrzymywany język coraz to znowu obwisal im miękko z pyska. Przyczyną tego wzburzenia nie mogła być obawa o powodzenie; kto się na coś takiego ważył, kto coś takiego robił, ten nie mógł się już bać niczego. - Przed czym więc strach? Kto zmuszał je do robienia tego, co robiły? I nie mogłem się już dłużej powstrzymać, zwłaszcza że w jakiś niepojęty sposób wydawały mi się tak bezbronne i potrzebujące pomocy, i poprzez cały zgiełk, głośno i natarczywie, wykrzyczałem swoje pytania. One jednak - niepojęte! niepojęte! - nie odpowiedziały, zachowywały się tak, jakby mnie tam nie było. Psy, które nie odpowiadają na wołanie innego psa - to uchybienie przeciw dobrym obyczajom, jakiego pod żadnym pozorem nie wybacza się ani najmniej
szemu. ani największemu psu. Więc może nie były lo psy? Ale jakże miałyby to nie być psy, uważniej się przysłuchując słyszałem teraz nawet ciche okrzyki, którymi się wzajem zagrzewały, zwracały sobie uwagę na trudności, ostrzegały się przed Wędami. widziałem przecież, jak ostatni, najmniejszy pies. którego dotyczyła większość tych okrzyków, często zerka w moją stronę, jakby miał wielką ochotę mi odpowiedzieć, lecz powstrzymuje się, gdyż nie wolno tego robić. Ale dlaczego nie było wolno lego robić, dlaczego nie było wolno tym razem robić tego. czego nasze prawa zawsze bezwzględnie się domagają? Wezbrało we mnie oburzenie, niemalże zapomniałem o muzyce. Te psy gwałciły prawo. Jeśli nawet były wielkimi czarodziejami, prawo ich również dotyczyło, nawet ja, dziecko, dobrze to rozumiałem. A spostrzegłem ze swego miejsca jeszcze coś więcej. Istotnie miały powód, by milczeć, jeśli przy jąć, że milczały z poczucia winy. Bo też jak się zachowywały, ogłuszony przez muzykę nie zauważyłem tego dotąd, wyzbyły się wszelkiego wstydu, nieszczęsne robiły rzecz zarazem najkomiczniejszą i najbardziej nieprzyzwoitą, chodziły wyprostowane na tylnych nogach. Fe. do diabła! Odsłaniały swą nagość i chełpliwie wystawiały ją na pokaz: pyszniły się nią. a kiedy, ulegając na chwilę lepszemu popędowi, opuszczały przednie nogi. martwiały wręcz z przerażenia, jakby to był błąd, jakby Natura była błędem, i spiesznie z powrotem je unosiły, a ich oczy zdawały się prosić o wybaczenie - że musiały na chwilę przerwać swe bezeceństwa. Czy świat oszalał? Gdzie byłem? Co się właściwie stało? Przez wzgląd na siebie samego nie mogłem się już dłużej wahać, uwolniłem się z ciasno okalających mnie zarośli, wyskoczyłem jednym susem i chciałem biec do tych psów. ja. mały uczeń, musiałem być nauczycielem. musiałem im uzmysłowić, co robią, musiałem je powstrzymać przed dalszym grzeszeniem.,.Takie stare psv. takie stare psy!", wciąż sobie powtarzałem. Lecz ledwie się uwolniłem i już tylko dwa, trzy skoki dzieliły mnie od psów, znów wfa-
Finlcn V WiMMfflw,
WĘwM
mama
fflraBPl
mmmmmfe wMmft ¡§lll/'i
12
dzę nade mną uzyskał hałas. Być może w swym zapale zdołałbym mu się nawet oprzeć, teraz, gdy już go znałem, gdyby wśród całej jego pełni - która była straszliwa, lecz może udałoby się ją przezwyciężyć - nie zabrzmiał, rzucając mnie na kolana, czysty, ostry, jednostajny ton. który nadbiegał nie zmieniony jak gdyby z wielkiego oddalenia - być może właściwa melodia wśród zgiełku. Ach, jakże upojna była muzyka tych psów. Nie mogłem już zrobić kroku, nie chciałem już ich pouczać, mogły nadal rozkraczać nogi, grzeszyć i innych kusić do grzesznego przyglądania się im w milczeniu, byłem małym psem, któż mógł ode mnie wymagać czegoś tak trudnego? Skuliłem się jeszcze mocniej, zaskamlalem, gdyby psy zapytały mnie wówczas o zdanie, przyznałbym im może rację. Nie trwało to zresztą długo, i po chwili zniknęły wraz z całym zgiełkiem i blaskiem w mroku, z którego się wyłoniły.
Jak już powiedziałem: w całym tym zdarzeniu nie było nic nadzwyczajnego. W ciągu długiego życia przytrafia się każdemu wiele rzeczy, które wyjęte z kontekstu i oglądane oczami dziecka mogłyby się wydać o wiele bardziej zdumiewające. Ponadto mogłem tu, jak we wszystkim, coś - jak się to trafnie określa - „poplątać”, okaże się wówczas, że spotkało się oto siedmiu muzyków, by pomuzykować w ciszy poranka, że przybłąkał się skądś mały pies, uciążliwy słuchacz, którego, niestety bezskutecznie, usiłowali przepędzić szczególnie przeraźliwą lub wzniosłą muzyką. Niepokoił ich pytaniami, czyż mieli, choć już dosyć przeszkadzała im sama obecność intruza, znosić również tę niedogodność i powiększać ją jeszcze udzielając mu odpowiedzi? Jeśli nawet prawo nakazuje udzielać każdemu odpowiedzi, to czy taki niepozorny przybłęda jest w ogóle kimś godnym wspomnienia? A może wcale go nie rozumieli, wszak z pewnością wyszczekiwał swe pytania bardzo niewyraźnie. Albo może dobrze go rozumieli i odpowiadali mu pokonując niechęć, lecz on, szczeniak nie nawykły do muzyki, nie potrafił oddzielić odpo
wiedzi od muzyki? A co się tyczy tylnych nóg, to być może istotnie chodzili wyjątkowo tylko na nich, to grzech, zgoda! Lecz byli sami, siedmiu przyjaciół we własnym gronie, w trakcie intymnego spotkania, niejako we własnych czterech ścianach, niejako swoi między swymi, gdyż przyjaciele nie stanowią przecież publiczności, a gdzie nie ma publiczności, nie tworzy jej także mały. wścibski pies uliczny, w takim jednak razie: czy nie jest tak. jak gdyby nic się nie wydarzyło? Niezupełnie tak, lecz prawie, a rodzice, zamiast pozwalać dzieciom wałęsać się bez celu. powinni uczyć je trzymać język na wodzy i szanować starszych.
Jeśli tak na to spojrzeć, sprawa jest załatwiona. Lecz to. co jest załatwione dla dorosłego, nie jest jeszcze takim dla dziecka. Biegałem w koło, opowiadałem i zadawałem pytania, oskarżałem i dociekałem, i każdego chciałem zaciągnąć w miejsce, gdzie wszystko się wydarzyło, i każdemu chciałem pokazać, gdzie wówczas stałem i gdzie znajdowało się tych siedmiu, i gdzie i jak tańczyli i muzykowali, i gdyby ktoś ze mną poszedł, zamiast - jak każdy to robił - odpędzać mnie i wyśmiewać, zapewne poświęciłbym swą niewinność i sam również próbował stanąć na tylnych nogach, żeby wszystko dokładnie wyjaśnić. Cóż. dziecku ma się wszystko za złe, lecz w końcu wszystko mu się również wy bacza. Ja jednak zachowałem tę dziecięcą naturę, stając się tymczasem starym psem. Tak jak wówczas, nie przestawałem głośno omawiać tamtego zdarzenia - któremu zresztą przypisuję dzisiaj dużo mniejsze znaczenie - rozbierać go na części składowe, porównywać jego aktorów z obecnymi bez względu na towarzy stwo, w jakim się znajdowałem, wciąż zaprzątnięty jedynie tą sprawą, którą jednak - na tym polegała różnica - właśnie dlatego chciałem gruntownie wyjaśnić na drodze dociekań, by wreszcie odzy skać swobodę ducha i móc się znowu radować spokojem i szczęściem codziennego życia. Zupełnie tak jak wówczas, choć przy użyciu mniej dziecinnych środków - różnica nie jest jednak zbyt wielka - pracowałem później i nie przestaję pracow ać dzisiaj.
Zaczęło się jednak od tamtego koncertu. Nie mam o to żalu, daje tu znać o sobie moja wrodzona natura, która z pewnością, gdyby nie było koncertu, znalazłaby sobie inną sposobność, żeby się objawić. W przeszłości ubolewałem jedynie nad tym. że stało się to tak wcześnie, pozbawiając mnie wielkiej części dzieciństwa; szczęśliwe życie młodych psów, które niejeden potrafi rozciągnąć sobie na lata, trwało dla mnie zaledwie kilka krótkich miesięcy. Lecz mniejsza z tym! Istnieją ważniejsze rzeczy niż dzieciństwo. I może w starości, gdy zapracuję na to ciężkim życiem, uśmiechnie się do mnie więcej dziecięcego szczęścia, niż miałoby go silę znieść prawdziwe dziecko, ja zaś będę ją już wtedy posiadał.
Rozpocząłem wówczas swe dociekania od najprostszych rzeczy, materiału nie brakowało, niestet)', to jego nadmiar doprowadza mnie w czarnych godzinach do rozpaczy. Zacząłem badać problem, czym żywi się psi lud. Nie jest to, jak wiadomo, bynajmniej proste pytanie, zaprząta nas ono od najdawniejszych czasów, jest głównym przedmiotem naszych rozważań, niezliczone są obserwacje, doświadczenia i poglądy na tym polu. wyrosła z tego nauka, której ogromny zakres przerasta zdolność pojmowania nie tylko pojedynczego uczonego, lecz wszystkich uczonych razem wziętych i jej brzemię może unieść tylko cały psi lud, a i ten jedynie w części i z wielkim trudem, wciąż kruszy się i osypuje w swej starej, dawno przyswojonej części i trzeba ją mozolnie uzupełniać, nie mówiąc już o trudnościach i niespełnionych niemal warunkach moich dociekań. Nie trzeba mi o tym przypominać, wiem to wszystko jak każdy przeciętny pies, nie przychodzi mi do głowy mieszać się do prawdziwej nauki, mam dla niej cały należny jej szacunek, lecz na to. by pomnażać jej wiedzę, brak mi i przygotowania, i pilności, i spokoju, i - co nie najmniej ważne, zwłaszcza w ostatnich kilku latach - również ochoty. Połykam jedzenie, lecz nie wydaje mi się ono godne jakichkolwiek uprzednich metodycznych rozważań natury rolni
czej. Wystarcza mi w tym względzie wyciąg z całej nauki, niewielka zasada, z jaką matki odstawiają od piersi swe młode, wypuszczając je w szeroki świat: „Podlewaj wszystko, ile tylko możesz!' I czy nie zawiera się w tym rzeczywiście prawie wszystko? Cóż naprawdę istotnego mogą tu dodać dociekania zapoczątkowane przez naszych praojców? Szczegóły, szczegóły, i jakie wszystko jest niepewne: ta zasada jednak będzie trwała, jak długo my psy będziemy istnieć. Dotyczy ona naszego głównego pożywienia: z pewnością, posiadamy jeszcze inne środki zaradcze, lecz jedynie w razie potrzeby, gdy zaś lata nie są zbyt złe. moglibyśmy się nasycić samym tym głównym pożywieniem; znajdujemy je na ziemi, ziemia potrzebuje jednak wody. którą ją zraszamy, żywi się nią i jedynie za tę cenę daje nam nasze pożywienie, którego pojawienie się można zresztą - o czym również nie należy zapominać - przyspieszyć za pomocą pewnych zaklęć, śpiewów i gestów. Jest to jednak moim zdaniem wszystko, od tej strony nie da się zasadniczo nic więcej ...
krutszy