kafka Franz - DOCIEKANIA PSA.rtf

(155 KB) Pobierz

kafka Franz

DOCIEKANIA PSA

 

 

Jakże zmieniło się moje życie, a jednak jak nie zmienione pozostało ono w istocie! Kiedy sięgam myślą wstecz i przypo­minam sobie czasy, gdy żyłem jeszcze wśród psiego ludu i uczest­niczyłem we wszystkich jego troskach, pies między psami, stwierdzam, przyglądając się temu z bliska, że od dawien dawna coś było nie w porządku, istniało jakieś niewielkie pęknięcie, ja­kiś niesmak ogarniał mnie w trakcie najpodnioślejszych uroczy­stości ludowych, więcej: że czasem nawet w zaufanym gronie, nie, nie czasem, lecz bardzo często, sam widok jakiegoś drogie­go mi bliźniego, którego spostrzegałem jak gdyby w nowym świe­tle, konsternowal mnie, przerażał, czynił bezradnym, ba. pogrą­żał w rozpaczy. Usiłowałem w miarę możności samego siebie udobruchać, przyjaciele, którym się z tego zwierzyłem, pomaga­li mi, nastawały znów spokojniejsze czasy - czasy, w których nie brakowało wprawdzie podobnych niespodzianek, lecz gdy ja przyjmowałem je z większą obojętnością i z większą obojętno­ścią włączałem w bieg mojego życia; które przynosiły być mo­że smutek i zmęczenie, lecz pozwalały mi pozostać wprawdzie nieco chłodnym, powściągliwy m, nieśmiałym i wyrachowanym, lecz ogólnie rzecz biorąc normalnym psem. Jakżebym mógł zre­sztą bez tych okresów wytchnienia dożyć mojego obecnego wie­ku, jakżebym mógł osiągnąć spokój, z jakim spoglądam na udrę­ki mej młodości i znoszę udręki starości, jakżebym mógł kiedy­kolwiek wyciągnąć wnioski z mojej, jak przy znaję, nieszczęśli­wej lub, mówiąc łagodniej, niezbyt szczęśliwej konstytucji i ży ć niemal całkowicie się do nich stosując? Z dala od świata, samot­ny, zaprzątnięty jedynie swoimi daremnymi dociekaniami, które

są mi jednak nieodzowne, tak żyję, lecz mimo oddalenia nie ut­raciłem z oczu swego ludu, często dochodzą do mnie wieści i ja także od czasu do czasu daję znać o sobie. Inni darzą mnie po­ważaniem. nie rozumieją wprawdzie mego trybu życia, lecz nie biorą mi go za zle, i nawet młode psy, które widuję czasem, jak przebiegają w oddali, nowe pokolenie, którego dzieciństwo za­ledwie niejasno sobie przypominam, pozdrawiają mnie zawsze z szacunkiem.

Nie można bowiem pomijać faktu, że mimo swych osobli­wości, które są całkiem oczywiste, nie wyrodzilem się jednak zupełnie, o nie! Zresztą, jeśli się nad tym zastanowię - a nie brak mi czasu, ochoty i zdolności, by to robić - psi świat jest w ogóle przedziwnie urządzony. Oprócz nas psów żyją wokół rozmaite rodzaje istot, biedne, niepozorne, nieme, jedynie do pew­nych wrzasków ograniczone stworzenia, wiele spośród nas psów bada je, nadało im nazwy, próbuje im pomóc, wychować je, uszlachetnić itp. Mnie - o ile nie usiłują mnie niepokoić - są one obojętne, nie rozróżniam ich, nie zwracam na nie uwagi. Jedno wszakże jest zbyt uderzające, bym mógł tego nie zauwa­żyć, mianowicie jak mało, w porównaniu z nami psami, gamą się one ku sobie, jak nieufnie i milcząco, a nawet z pewną wro­gością przechodzą obok siebie, jak tylko najpospolitszy interes może je na chwilę powierzchownie zjednoczyć i jak nawet z te­go interesu wynika często jeszcze nienawiść i waśń. Podczas gdy my psy! Można wszak z powodzeniem powiedzieć, że wszystkie żyjemy dosłownie w jednej gromadzie, wszystkie, choć dzielą nas niezliczone i głębokie różnice, jakie się wy­kształciły z biegiem czasu. Wszystkie w gromadzie! Coś prze nas ku sobie i nic nie może nam przeszkodzić w uleganiu temu parciu, wszystkie nasze prawa i zwyczaje, te nieliczne, które jesz­cze znam, i te niezliczone, których już nie pamiętam, zrodziły się z tęsknoty za największym szczęściem, jakie jest nam do­stępne: trwaniem w ciepłej wspólnocie. Ma to jednak i swoją od­

7

wrotną stronę. Żadne istoty, o ile mi wiadomo, nie żyją w tak wielkim rozproszeniu jak my psy, żadnych nie cechuje tak wiel­kie, nie dające się wprost ogarnąć zróżnicowanie klas. odmian, zatrudnień. My, które chcemy się trzymać razem - i mimo wszy­stko raz po raz nam się to udaje w szczególnie upojnych chwi­lach - właśnie my żyjemy z dala od siebie, uprawiając osobliwe, często już dla psa obok niezrozumiałe zawody, stosując się do praw, które nie należą do psiego świata, a nawet są zwrócone przeciwko niemu. Jakże trudne są to sprawy, sprawy, których le­piej nie ruszać - rozumiem również takie stanowisko, rozumiem je lepiej od własnego - a jednak sprawy, którym oddałem się bez reszty. Czemuż nie postępuję tak jak inni, nie żyję w zgodzie ze swym ludem i nie przyjmuję w milczeniu tego, co zakłóca jed­ność, nie lekceważę tego jako drobnego błędu w wielkim ra­chunku i nie pozostaję wciąż zwrócony ku temu. co szczęśliwie wiąże, miast temu, co raz po raz wyrywa nas nieodparcie z krę­gu wspólnoty?

Przypominam sobie pewne zdarzenie z mej młodości, znaj­dowałem się wówczas w jednym z tych niewytłumaczalnych sta­nów błogiego podniecenia, których chyba każdy dośw iadcza ja­ko dziecko, byłem jeszcze zupełnie młodym psem. wszystko mi się podobało, ze wszystkim czułem się związany, sądziłem, że rozgrywają się wokół mnie wielkie rzeczy, którym ja przewodzę, którym muszę użyczać swego głosu, rzeczy, które musiałyby le­żeć wzgardzone, gdybym dla nich nie biegał, gdybym nie wyma­chiwał dla nich ogonem, ot, dziecięce fantazje, które z wiekiem przechodzą. Lecz wówczas były one bardzo żywe. pozostawa­łem bez reszty pod ich urokiem, i rzeczywiście wydarzyło się wkrótce coś niezwykłego, co zdawało się spełniać szalone ocze­kiwania. Samo w sobie nie było to nic niezwy kłego, później dość często widywałem podobne i jeszcze dziwniejsze rzeczy, lecz wówczas wywarło to na mnie pierwsze, niezatarte wraże­nie, które odcisnęło swój ślad na wielu następnych. Spotkałem

8

mianowicie gromadkę psów, a raczej nie tyle ją spotkałem, ile ona wyszła mi na spotkanie. Biegiem wówczas długo przez ciemność w przeczuciu wielkich rzeczy - przeczuciu, które było wprawdzie nieco zwodnicze, gdyż zawsze je miałem - biegłem długo przez ciemność, tam i sam. ślepy i głuchy na wszystko, wiedziony jedynie nieokreślonym pragnieniem, zatrzymałem się nagle z uczuciem, że oto jestem we właściwym miejscu, podnio­słem wzrok, i był oślepiająco jasny dzień, nieco jedynie parny, w powietrzu pełno było mieszających się odurzających zapa­chów, powitałem ranek dzikim ujadaniem, i wtedy - jakbym to ja je wywołał - wśród straszliwego hałasu, jakiego jeszcze nigdy nie słyszałem, z jakiegoś miejsca w ciemności wyszło na światło siedem psów. Gdybym nie widział wyraźnie, że są to psy i że to one przyniosły ze sobą ten hałas, chociaż nie mogłem rozpoz­nać. w jaki sposób go czynią - natychmiast bym uciekł, tak jed­nak pozostałem. Nie wiedziałem jeszcze wówczas prawie nic

o              twórczej muzykalności, którą obdarzone są jedynie psy. w na­turalny sposób umykała ona dotychczas mej dopiero powoli roz­wijającej się spostrzegawczości, wszak muzyka towarzyszyła mi od niemowlęctwa jako oczywisty, nieodzowny element życia, nic nie zmuszało mnie wyróżniać go spośród pozostałych, jedy­nie aluzyjnie, stosownie do dziecięcej umyslowości, usiłowano zwrócić mi na nią uwagę, tym bardziej więc zaskakujący, wręcz wstrząsający byl dla mnie widok tych siedmiu wielkich muzy­ków. Nic nie mówili, niczego nie śpiewali, właściwie cały czas milczeli nieomal z jakąś ogromną zaciętością, lecz z pustki wy­czarowywali muzykę. Wszystko było muzyką, sposób, w jaki unosili i stawiali nogi, pewne poruszenia głowy, ich bieg i ich bezruch, pozycje, jakie względem siebie przyjmowali, taneczne korowody, w jakie się łączyli, kiedy to jeden opierał przednie ła­py na grzbiecie innego, po czym ustawiali się w ten sposób, że pierwszy, slojąc prosto, utrzymywał ciężar wszystkich pozosta­łych, albo gdy ze swych pełzających przy ziemi ciał układali za-

9

wite figury i nigdy się nie mylili; nawet ostatni, który był jeszcze trochę niepewny i nie zawsze potrafił od razu dołączyć do pozo­stałych, czasem zdawał się gubić rytm melodii, lecz byi niepew­ny jedynie w porównaniu ze wspaniałą pewnością pozostałych i nawet gdyby byt o wiele bardziej, a nawet zupełnie niepewny, nie mógłby niczego zepsuć, tak niewzruszenie pozostali, wielcy mistrzowie, trzymali takt. Lecz ledwie ich przecież widziałem, ledwie ich wszystkich widziałem. Wyłonili się skądś, powitałem ich w głębi duszy jako psy. bardzo wprawdzie zbijał mnie z tro­pu hałas, który im towarzyszył, lecz były to jednak psy, psy jak ty czy ja, przyglądałem się im zwyczajnie, jak psom spotkanym na drodze, chciałem się do nich zbliżyć, wymienić pozdrowie­nia, znajdowały się też całkiem blisko, wprawdzie były o wiele ode mnie starsze i nie należały do tej co ja odmiany o długiej wełnistej sierści, lecz nie różniły się również ode mnie zbytnio pod względem wielkości czy kształtu, przeciwnie, robiły bardzo swojskie wrażenie, wiele psów tej lub podobnej odmiany zna­łem. lecz gdy byłem jeszcze pogrążony w takich rozważaniach, muzyka z wolna przybrała na sile, porwała mnie po prostu, od­ciągnęła od tych rzeczywistych małych psów. i całkowicie wbrew mej woli, choć opierałem się z cały ch sił i wyłem jakby zadawa­no mi ból. musiałem skupić całą uwagę na tej muzyce, nadbiega­jącej ze wszystkich stron, z góry; z głębi, zewsząd, zamykającej słuchacza w sobie, przytłaczającej go. druzgoczącej i rozbrzmie­wającej ponad jego omdlałym ciałem fanfarami, które grzmiały tak blisko, że już przez to były odległe i ledwie sły szalne. A po­tem przychodziło wytchnienie, gdyż było się już zbyt zmęczo­nym. zbyt stłamszonym. zbyt słabym, by jeszcze słuchać, przy­chodziło wytchnienie i znów widziałem, jak siedem małych psów odbywa swe procesje, wyczynia swoje skoki, chciałem, choć wyglądały tak nieprzystępnie, do nich zawołać, poprosić

0              wyjaśnienie, zapytać, co właściwie tu robią - byłem dzieckiem

1              wydawało mi się. że mogę wszystkich o wszystko pytać - lecz

10

ledwie zacząłem, ledwie poczułem, że zadzierzga się między mną a tymi siedmioma serdeczny psi stosunek, znowu rozległa się muzyka, pozbawiając mnie zmysłów, obracając mną w kolo, jakbym sam był jednym z muzyków, podczas gdy byłem jedynie ich ofiarą, rzucając mnie to tu, to tam, choć błagałem o łaskę, aż wreszcie wybawiła mnie od własnej przemocy, wepchnąwszy w gmatw'aninę zarośli, których dotąd nie zauważyłem, choć po­rastały tę okolicę w koło, a teraz otaczały mnie ciasno, przygnia­tały mi głowę do ziemi i, choć muzyka na zewnątrz wciąż grzmia­ła, pozwoliły mi nieco odsapnąć. Muszę przyznać, że bardziej niż sztuka tych siedmiu psów - była ona dla mnie niepojęta, lecz jednocześnie nie znajdowałem w sobie dla niej żadnego odnie­sienia, leżała poza zasięgiem moich możliwości - zadziwiała mnie odwaga, z jaką tak otwarcie i bez reszty wystawiały się na działanie tego, co wytwarzały, i ich siła, która pozwalała im to spokojnie znosić i nie załamać się pod tym ciężarem. Spostrzeg­łem teraz wprawdzie, przyglądając się uważniej z mego ukrycia, że ich wysiłkowi nie towarzyszy spokój, lecz najwyższe napię­cie. te z pozoru tak pewnie stawiane nogi przebiegało przy każ­dym kroku nieustanne trwożliwe drżenie, przypatrywały się je­den drugiemu zastygłym jakby z rozpaczy wzrokiem, a ciągle powstrzymywany język coraz to znowu obwisal im miękko z pyska. Przyczyną tego wzburzenia nie mogła być obawa o po­wodzenie; kto się na coś takiego ważył, kto coś takiego robił, ten nie mógł się już bać niczego. - Przed czym więc strach? Kto zmuszał je do robienia tego, co robiły? I nie mogłem się już dłu­żej powstrzymać, zwłaszcza że w jakiś niepojęty sposób wyda­wały mi się tak bezbronne i potrzebujące pomocy, i poprzez cały zgiełk, głośno i natarczywie, wykrzyczałem swoje pytania. One jednak - niepojęte! niepojęte! - nie odpowiedziały, zachowywa­ły się tak, jakby mnie tam nie było. Psy, które nie odpowiadają na wołanie innego psa - to uchybienie przeciw dobrym obycza­jom, jakiego pod żadnym pozorem nie wybacza się ani najmniej­

szemu. ani największemu psu. Więc może nie były lo psy? Ale jakże miałyby to nie być psy, uważniej się przysłuchując słysza­łem teraz nawet ciche okrzyki, którymi się wzajem zagrzewały, zwracały sobie uwagę na trudności, ostrzegały się przed Węda­mi. widziałem przecież, jak ostatni, najmniejszy pies. którego dotyczyła większość tych okrzyków, często zerka w moją stronę, jakby miał wielką ochotę mi odpowiedzieć, lecz powstrzymuje się, gdyż nie wolno tego robić. Ale dlaczego nie było wolno lego robić, dlaczego nie było wolno tym razem robić tego. czego na­sze prawa zawsze bezwzględnie się domagają? Wezbrało we mnie oburzenie, niemalże zapomniałem o muzyce. Te psy gwał­ciły prawo. Jeśli nawet były wielkimi czarodziejami, prawo ich również dotyczyło, nawet ja, dziecko, dobrze to rozumiałem. A spostrzegłem ze swego miejsca jeszcze coś więcej. Istotnie miały powód, by milczeć, jeśli przy jąć, że milczały z poczucia winy. Bo też jak się zachowywały, ogłuszony przez muzykę nie zauważyłem tego dotąd, wyzbyły się wszelkiego wstydu, nie­szczęsne robiły rzecz zarazem najkomiczniejszą i najbardziej nieprzyzwoitą, chodziły wyprostowane na tylnych nogach. Fe. do diabła! Odsłaniały swą nagość i chełpliwie wystawiały ją na pokaz: pyszniły się nią. a kiedy, ulegając na chwilę lepszemu po­pędowi, opuszczały przednie nogi. martwiały wręcz z przeraże­nia, jakby to był błąd, jakby Natura była błędem, i spiesznie z powrotem je unosiły, a ich oczy zdawały się prosić o wybacze­nie - że musiały na chwilę przerwać swe bezeceństwa. Czy świat oszalał? Gdzie byłem? Co się właściwie stało? Przez wzgląd na siebie samego nie mogłem się już dłużej wahać, uwolniłem się z ciasno okalających mnie zarośli, wyskoczyłem jednym susem i chciałem biec do tych psów. ja. mały uczeń, musiałem być nau­czycielem. musiałem im uzmysłowić, co robią, musiałem je po­wstrzymać przed dalszym grzeszeniem.,.Takie stare psv. takie stare psy!", wciąż sobie powtarzałem. Lecz ledwie się uwolni­łem i już tylko dwa, trzy skoki dzieliły mnie od psów, znów wfa-

Finlcn V WiMMfflw,

WĘwM

mama

fflraBPl

mmmmmfe wMmft ¡§lll/'i

12

dzę nade mną uzyskał hałas. Być może w swym zapale zdołał­bym mu się nawet oprzeć, teraz, gdy już go znałem, gdyby wśród całej jego pełni - która była straszliwa, lecz może udało­by się ją przezwyciężyć - nie zabrzmiał, rzucając mnie na kola­na, czysty, ostry, jednostajny ton. który nadbiegał nie zmieniony jak gdyby z wielkiego oddalenia - być może właściwa melodia wśród zgiełku. Ach, jakże upojna była muzyka tych psów. Nie mogłem już zrobić kroku, nie chciałem już ich pouczać, mogły nadal rozkraczać nogi, grzeszyć i innych kusić do grzesznego przyglądania się im w milczeniu, byłem małym psem, któż mógł ode mnie wymagać czegoś tak trudnego? Skuliłem się jeszcze mocniej, zaskamlalem, gdyby psy zapytały mnie wówczas o zda­nie, przyznałbym im może rację. Nie trwało to zresztą długo, i po chwili zniknęły wraz z całym zgiełkiem i blaskiem w mro­ku, z którego się wyłoniły.

Jak już powiedziałem: w całym tym zdarzeniu nie było nic nadzwyczajnego. W ciągu długiego życia przytrafia się każdemu wiele rzeczy, które wyjęte z kontekstu i oglądane oczami dziec­ka mogłyby się wydać o wiele bardziej zdumiewające. Ponadto mogłem tu, jak we wszystkim, coś - jak się to trafnie określa - „poplątać”, okaże się wówczas, że spotkało się oto siedmiu mu­zyków, by pomuzykować w ciszy poranka, że przybłąkał się skądś mały pies, uciążliwy słuchacz, którego, niestety bezskute­cznie, usiłowali przepędzić szczególnie przeraźliwą lub wznios­łą muzyką. Niepokoił ich pytaniami, czyż mieli, choć już dosyć przeszkadzała im sama obecność intruza, znosić również tę nie­dogodność i powiększać ją jeszcze udzielając mu odpowiedzi? Jeśli nawet prawo nakazuje udzielać każdemu odpowiedzi, to czy taki niepozorny przybłęda jest w ogóle kimś godnym wspo­mnienia? A może wcale go nie rozumieli, wszak z pewnością wyszczekiwał swe pytania bardzo niewyraźnie. Albo może dob­rze go rozumieli i odpowiadali mu pokonując niechęć, lecz on, szczeniak nie nawykły do muzyki, nie potrafił oddzielić odpo­

wiedzi od muzyki? A co się tyczy tylnych nóg, to być może istot­nie chodzili wyjątkowo tylko na nich, to grzech, zgoda! Lecz by­li sami, siedmiu przyjaciół we własnym gronie, w trakcie intym­nego spotkania, niejako we własnych czterech ścianach, niejako swoi między swymi, gdyż przyjaciele nie stanowią przecież publi­czności, a gdzie nie ma publiczności, nie tworzy jej także mały. wścibski pies uliczny, w takim jednak razie: czy nie jest tak. jak gdyby nic się nie wydarzyło? Niezupełnie tak, lecz prawie, a ro­dzice, zamiast pozwalać dzieciom wałęsać się bez celu. powinni uczyć je trzymać język na wodzy i szanować starszych.

Jeśli tak na to spojrzeć, sprawa jest załatwiona. Lecz to. co jest załatwione dla dorosłego, nie jest jeszcze takim dla dziecka. Biegałem w koło, opowiadałem i zadawałem pytania, oskarżałem i dociekałem, i każdego chciałem zaciągnąć w miejsce, gdzie wszystko się wydarzyło, i każdemu chciałem pokazać, gdzie wów­czas stałem i gdzie znajdowało się tych siedmiu, i gdzie i jak tań­czyli i muzykowali, i gdyby ktoś ze mną poszedł, zamiast - jak każdy to robił - odpędzać mnie i wyśmiewać, zapewne poświęcił­bym swą niewinność i sam również próbował stanąć na tylnych nogach, żeby wszystko dokładnie wyjaśnić. Cóż. dziecku ma się wszystko za złe, lecz w końcu wszystko mu się również wy ba­cza. Ja jednak zachowałem tę dziecięcą naturę, stając się tymcza­sem starym psem. Tak jak wówczas, nie przestawałem głośno omawiać tamtego zdarzenia - któremu zresztą przypisuję dzisiaj dużo mniejsze znaczenie - rozbierać go na części składowe, po­równywać jego aktorów z obecnymi bez względu na towarzy s­two, w jakim się znajdowałem, wciąż zaprzątnięty jedynie tą spra­wą, którą jednak - na tym polegała różnica - właśnie dlatego chcia­łem gruntownie wyjaśnić na drodze dociekań, by wreszcie odzy s­kać swobodę ducha i móc się znowu radować spokojem i szczęś­ciem codziennego życia. Zupełnie tak jak wówczas, choć przy użyciu mniej dziecinnych środków - różnica nie jest jednak zbyt wielka - pracowałem później i nie przestaję pracow ać dzisiaj.

Zaczęło się jednak od tamtego koncertu. Nie mam o to żalu, daje tu znać o sobie moja wrodzona natura, która z pewnością, gdyby nie było koncertu, znalazłaby sobie inną sposobność, że­by się objawić. W przeszłości ubolewałem jedynie nad tym. że stało się to tak wcześnie, pozbawiając mnie wielkiej części dzie­ciństwa; szczęśliwe życie młodych psów, które niejeden potrafi rozciągnąć sobie na lata, trwało dla mnie zaledwie kilka krótkich miesięcy. Lecz mniejsza z tym! Istnieją ważniejsze rzeczy niż dzieciństwo. I może w starości, gdy zapracuję na to ciężkim ży­ciem, uśmiechnie się do mnie więcej dziecięcego szczęścia, niż miałoby go silę znieść prawdziwe dziecko, ja zaś będę ją już wtedy posiadał.

Rozpocząłem wówczas swe dociekania od najprostszych rzeczy, materiału nie brakowało, niestet)', to jego nadmiar dopro­wadza mnie w czarnych godzinach do rozpaczy. Zacząłem badać problem, czym żywi się psi lud. Nie jest to, jak wiadomo, bynaj­mniej proste pytanie, zaprząta nas ono od najdawniejszych cza­sów, jest głównym przedmiotem naszych rozważań, niezliczone są obserwacje, doświadczenia i poglądy na tym polu. wyro­sła z tego nauka, której ogromny zakres przerasta zdolność pojm­owania nie tylko pojedynczego uczonego, lecz wszystkich uczo­nych razem wziętych i jej brzemię może unieść tylko cały psi lud, a i ten jedynie w części i z wielkim trudem, wciąż kruszy się i osypuje w swej starej, dawno przyswojonej części i trzeba ją mo­zolnie uzupełniać, nie mówiąc już o trudnościach i niespełnio­nych niemal warunkach moich dociekań. Nie trzeba mi o tym przypominać, wiem to wszystko jak każdy przeciętny pies, nie przychodzi mi do głowy mieszać się do prawdziwej nauki, mam dla niej cały należny jej szacunek, lecz na to. by pomnażać jej wiedzę, brak mi i przygotowania, i pilności, i spokoju, i - co nie najmniej ważne, zwłaszcza w ostatnich kilku latach - również ochoty. Połykam jedzenie, lecz nie wydaje mi się ono godne ja­kichkolwiek uprzednich metodycznych rozważań natury rolni­

czej. Wystarcza mi w tym względzie wyciąg z całej nauki, nie­wielka zasada, z jaką matki odstawiają od piersi swe młode, wy­puszczając je w szeroki świat: „Podlewaj wszystko, ile tylko możesz!' I czy nie zawiera się w tym rzeczywiście prawie wszy­stko? Cóż naprawdę istotnego mogą tu dodać dociekania zapo­czątkowane przez naszych praojców? Szczegóły, szczegóły, i ja­kie wszystko jest niepewne: ta zasada jednak będzie trwała, jak długo my psy będziemy istnieć. Dotyczy ona naszego głównego pożywienia: z pewnością, posiadamy jeszcze inne środki zarad­cze, lecz jedynie w razie potrzeby, gdy zaś lata nie są zbyt złe. moglibyśmy się nasycić samym tym głównym pożywieniem; znajdujemy je na ziemi, ziemia potrzebuje jednak wody. którą ją zraszamy, żywi się nią i jedynie za tę cenę daje nam nasze poży­wienie, którego pojawienie się można zresztą - o czym również nie należy zapominać - przyspieszyć za pomocą pewnych za­klęć, śpiewów i gestów. Jest to jednak moim zdaniem wszystko, od tej strony nie da się zasadniczo nic więcej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin