Antologia_Kroki w nieznane_2006_02.rtf

(2327 KB) Pobierz
Antologia_Kroki w nieznane_2006_02


Almanach fantastyki

 

Kroki

w nieznane

tom 2

 

 

pod redakcją

Konrada Walewskiego

 

 

 

2006


bez tytułu

Spis treści

 

 

Słowo od wydawcy

Konrad Walewski PRZEDMOWA

Jeffrey Ford IMPERIUM LODÓW

Graham Joyce CZĘŚCIOWE ZAĆMIENIE

Tony Ballantyne WODY MERIBA

Greg Egan POWODY DO ZADOWOLENIA

Edward Bryant KAMIEŃ

Oleg Diwow KOTY PAWŁOWA

John Crowley ANTYCZNOŚCI

Kelly Link LEKCJE LATANIA

Jeff VanderMeer PRZEMIANA MARTINA LAKE’A

Marina i Siergiej Diaczenko I ODJECHAŁ RYCERZ MÓJ…

Jack Womack AUDYTORIUM

David Morusek ALBUM ŚLUBNY

Thomas M. Disch ZROZUMIEĆ CZŁOWIEKA

Lucy Sussex ABSOLUTNA NIEOKREŚLONOŚĆ

Ted Chiang CO Z NAMI BĘDZIE

Noty o autorach

Podziękowania


Słowo od wydawcy

 

 

Drogi Czytelniku,

w zeszłym roku zdecydowaliśmy się reaktywować legendarną serię almanachów Kroki w nieznane. Nie ukrywam, że towarzyszyły temu przedsięwzięciu wielkie obawy, jak nowa seria zostanie przyjęta po tak długiej przerwie. Tym bardziej że oczekiwania, sądząc po wielkiej dyskusji w sieci, były olbrzymie.

Przez trzydzieści lat przerwy w jej wydawaniu świat się zmienił, zmienili się też czytelnicy i ich oczekiwania. Ale wiadomo nam było, że po tę książkę sięgną i starsi miłośnicy fantastyki (chociażby z sentymentu) i nowi (głównie z ciekawości). Pierwsi będą w tomie szukali dawnych wzruszeń i fascynacji, drudzy będą chcieli się dowiedzieć i przekonać, czym tak naprawdę jest dzisiaj fantastyka. Bo — wbrew pozorom i wielkiej liczbie tytułów dostępnych na naszym rynku — wiedza o tym, czym współczesna światowa fantastyka się zajmuje, jest znikoma. Rynek pełen jest schematycznej, powielającej własne schematy, popularnej sieczki literackiej służącej wyłącznie rozrywce, do opowiadań mamy coraz trudniejszy dostęp, a to one przecież wytyczają nowe kierunki.

I chyba obie grupy czytelników udało nam się zjednoczyć, pokazać, że współczesna fantastyka to literatura pełnowymiarowa, że to sztuka — coś, co w świecie zachodnim jest oczywiste, a u nas, zwłaszcza dla krytyki, jeszcze nie do końca.

Często nie są to opowiadania łatwe, ale czyż miłośnicy fantastyki szukają wyłącznie czystej rozrywki? Nie! Szukają inspiracji, chcą zajrzeć w przyszłość i w gwiazdy. Dlatego z całkowitym spokojem oddajemy w Wasze ręce drugą część almanachu, która w kapitalnych opowiadaniach wybranych przez amerykanistę Konrada Walewskiego, pokazuje nam, że fantastyka ma się dobrze i wciąż kieruje swoje kroki w nieznane.

 

Wojtek Sedeńko


Konrad Walewski

PRZEDMOWA

 

 

Przekonałem się wielokrotnie, iż mówiąc „fantastyka”, czytelnik nie tylko ma na myśli całe spektrum tematyczne oraz przebogaty arsenał form, jakim dysponuje ten typ wypowiedzi literackiej, ale co ważniejsze, wyraża w ten sposób dość szczególne oczekiwania co do opisu świata i zamieszkującego go człowieka. Z satysfakcją konstatuję więc od pewnego czasu, że współczesny polski czytelnik, podobnie jak jego zachodni czy południowy sąsiad, coraz częściej domaga się od fantastyki nie tylko dobrej zabawy, rozrywki, zaskakującej wizji i pasjonującej przygody, ale również specyficznego, bo niepowtarzalnego, literackiego przeżycia, które pozwoli mu nieco wyraźniej spojrzeć na wiele spraw, jakie często umykają jego uwadze, na siebie samego, na bliższą i dalszą przyszłość, jak również na to, co dzieje się tu i teraz, lecz pozostaje jak gdyby niewidoczne, skryte za zasłoną zabieganej codzienności, medialnego blichtru, politycznej manipulacji. Toteż ci, którzy sięgają dziś po fantastykę, bardzo często liczą właśnie na to, że dzięki frapującej konstrukcji świata przedstawionego, wyjątkowym bohaterom oraz zaskakującym rozwiązaniom fabularnym, jakie proponuje tekst, zdołają przeżyć niezwykłą przygodę, lecz również baczniej przyjrzeć się swojej własnej rzeczywistości lub zgoła ujrzeć to, co na co dzień pozostaje niewidzialne, bowiem dobra, mądra i głęboka literatura posiada moc czynienia widzialnym tego, co ukryte, podpowierzchniowe i na ogół niedostępne. Powiada jeden z bohaterów wielkiej, klasycznej powieści dwudziestowiecznej fantastyki Raya Bradbury’ego 451 Fahrenheita: „Tempo życia jest błyskawiczne, liczy się posada, po pracy zaś najważniejsza jest rozrywka. Po cóż uczyć się czegokolwiek poza naciskaniem klawiszy, poruszaniem prztyczków, dopasowywaniem śrubek i nakrętek?” Otóż dzisiejszy czytelnik pragnie się uczyć, pragnie wyjść poza formułę biernego pochłaniania przygodowej papki, jest bowiem świadom tego, że poziom intelektualny i artystyczny fantastyki już dawno sięgnął wyżyn kunsztu literackiego, a kolejne pokolenia pisarzy coraz częściej odrzucają podziały gatunkowe, wszelkie rygory rynkowe, i poszukują własnej formuły pisarskiej, własnego głosu, by mówić tak, jak uważają za konieczne i o tym, co uznają za najistotniejsze. Stąd zapewne w dzisiejszej literaturze coraz więcej tekstów, które, jak w przypadku utworów pisarzy kojarzonych z nurtem New Weird, czyli: emanują przede wszystkim swobodą w tworzeniu fantastycznych światów i bogactwem wyobraźni oraz erudycji, jako że swą potencję czerpią z najróżniejszych przestrzeni zarówno literackich, jak i kulturowych. Oto francuski gwiazdor literatury współczesnej, Michel Houellebecq, którego proza znana jest z licznych elementów fantastycznych, przyznał się w jednym z wywiadów, że wielką inspiracją podczas pracy nad powieścią Możliwość wyspy była dla niego twórczość Jeffreya Forda, jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich kojarzonych z New Weird. Jest to postawa znana literackiemu światu od co najmniej czterdziestu lat, od kiedy pisarze postmodernistyczni poczęli sięgać po science fiction i czerpią z niej inspirację, pisarze fantastyczni zaś za rzecz całkiem naturalną uznali potrzebę zgłębiania literatury klasycznej, modernistycznej i postmodernistycznej, co wywarło przeogromny wpływ na fantastykę tworzoną mniej więcej od lat 60. XX wieku. Lecz dziś postawa ta nabiera szczególnego znaczenia, ponieważ staje się normą pośród nowych pokoleń twórców zarówno szeroko pojętej fantastyki, jak i tak zwanej literatury głównego nurtu. Oto doczekaliśmy czasów „literatury bez ograniczeń” pod każdym niemal względem, czego najlepszym dowodem jest wielka popularność na całym świecie takich twórców jak wyżej wspomniany Michel Houellebecq czy Haruki Murakami.

Podobnie jak w przypadku poprzedniego tomu Kroków w nieznane — tytułu kultowego w czasach mojego wczesnego dzieciństwa i „odhibernowanego”, jak to błyskotliwie ujął Lech Jęczmyk, ojciec i wieloletni architekt całego projektu, po blisko trzydziestu latach — tak i tym razem pragnąłem zaprezentować opowiadania nieznane i wyjątkowe, lecz również sięgnąć do przeszłości, która skrywa wiele literackich perełek z takich czy innych względów wciąż oczekujących na odkrycie pod powierzchnią bogactwa, a często wręcz nadmiaru, współczesnej produkcji literackiej. Zależało mi przy tym, żeby przedstawić polskiemu czytelnikowi kilku pisarzy cieszących się zasłużonym uznaniem za granicą, lecz wciąż nieznanych u nas, stąd tak liczna grupa debiutantów na polskim rynku literackim, takich jak Tony Ballantyne, Graham Joyce, David Marusek, Lucy Sussex czy Jeff VanderMeer. Z drugiej strony z wielką radością sięgnąłem po utwór jednego z największych twórców dwudziestowiecznej fantastyki, współkreatora ruchu nowofalowego, chciałoby się powiedzieć — „klasyka” SF, Thomasa M. Discha, którego bogate i jakże fascynujące pisarstwo nie miało jakoś szczęścia do polskich wydawców, a którego zarówno powieści, jak i opowiadania wciąż pozostają niezwykle inspirujące i aktualne w sferze stawianych problemów. Podobnie rzecz się ma z opowiadaniem Edwarda Bryanta, w którym czytelnik rozpozna zapewne zaczątki cyberpunku. Bez wahania też sięgnąłem po jedno z najwcześniejszych opowiadań Johna Crowleya nie dlatego, że należy on do moich ulubionych współczesnych pisarzy, ale przede wszystkim dlatego, że stanowi ono, prócz wysmakowanego żartu literackiego, niezwykle frapującą ilustrację procesów ewolucyjnych zachodzących w fantastyce; to w podobnych tekstach widać jak na dłoni, skąd czerpią inspirację do tworzenia swych hipnotycznych światów najmłodsi pisarze, których twórczość określana jest często zarówno przez krytyków, jak i przez nich samych mianem New Weird. Nawiasem mówiąc, nurt ten, a może tylko trend, najpełniej reprezentują tutaj opowiadania Jeffreya Forda oraz Kelly Link. W pełni jestem świadom tego, że literatura anglojęzyczna nazbyt dominuje w tym tomie, co wcale nie oznacza, że poza krajami anglosaskimi nie pisuje się znakomitej fantastyki, choć na pewno nie pisuje się jej tak wiele jak w Wielkiej Brytanii, USA czy Australii. Rzecz w tym, że o ile nie jest zbyt trudno dotrzeć do świetnych tekstów pisarzy rosyjskich, bałkańskich, francuskich czy japońskich, o tyle pozyskanie praw autorskich trwa na tyle długo, że wywołuje to liczne opóźnienia i stawia wydawcę w sytuacji, w której z niektórych tekstów musi po prostu zrezygnować, by książka ukazała się na czas. Mogę tylko obiecać, że o ile dane mi będzie redagować kolejne tomy Kroków w nieznane, będę się starał pozyskiwać coraz więcej opowiadań spoza świata anglojęzycznego. Wierzę bowiem, a wiara moja poparta jest licznymi dowodami, że jest zupełnie przeciwnie, niż uważa Jumpej, bohater opowiadania Haruki Murakamiego pt. „Ciastka z miodem”, który stwierdza: „(…) opowiadanie jako gatunek literacki staje się coraz bardziej przestarzałe, jak biedny suwak logarytmiczny”. Otóż opowiadanie jest dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem podstawową formą literacką dla wielu pisarzy nie tylko z kręgów literatury fantastycznej, którzy decydują się tworzyć wyłącznie opowiadania, okazjonalnie rozbudowując je do rozmiarów noweli. I chyba podobnie uważa sam Murakami, ponieważ, paradoksalnie, uczynił swego bohatera pisarzem, który potrafi realizować się wyłącznie w krótkiej formie. Myślę więc, że w przyszłości nie będzie brakowało znakomitych tekstów i że każdy kolejny tom Kroków w nieznane będzie dawał dzisiejszemu czytelnikowi co najmniej taką satysfakcję, jaką dawały tomy redagowane przez Lecha Jęczmyka w latach 70. ówczesnemu miłośnikowi literatury fantastycznej.

Tymczasem zapraszam do lektury, gorąco zachęcam do tego, by czytać dużo, mądrze, starać się czerpać z literatury fantastycznej radość i pozwalać, by wzbudzała w nas głębszą refleksję nad nami i naszym światem; by śmiało stawiać kroki w nieznane.

 

Konrad Walewski


Jeffrey Ford

IMPERIUM LODÓW

 

 

Czy znana jest wam woń zgaszonych urodzinowych świeczek? W moim odczuciu ich aromat wypierany jest przez dźwięk przypominający pociągnięcie smyczkiem po basowej strunie skrzypiec. Nuta ta niesie w sobie całą melancholijną radość, jaką, jak mi mówiono, woń owa rodzi — utratę kolejnego roku, obietnicę gromadzonej mądrości. W podobny sposób jawią mi się przed oczyma dźwięki gitary akustycznej jako złoty deszcz, który pada z wysokości tuż ponad moją głową, by wkrótce niknąć na poziomie splotu słonecznego. Istnieje pewien gatunek importowanego szwajcarskiego sera, który lubię, a który składa się z trójkątnych kawałeczków — gdy go dotykam, czuję pod palcami jedwab, w ustach zaś smak cytrynowej bezy. Owa percepcja to nie tylko myśli, lecz konkretne fizyczne doznanie. Podobnie jak około dziewięć na milion osób jestem, w zależności jak na to spojrzycie, przeklęty bądź pobłogosławiony przypadłością znaną jako synestezja.

Dopiero niedawno odkryto, iż proces synestezji ma miejsce w rogu Ammona, części pradawnego układu limbicznego, w którym zapamiętane doznania — wyzwalane w rozmaitych geograficznych regionach mózgu wskutek bodźców zewnętrznych — łączą się ze sobą. Uważa się, iż każdy w jakimś punkcie podświadomości doświadcza owego nakładania się sensorycznych skojarzeń, lecz w większości są one odfiltrowywane i jeden tylko zmysł zyskuje przewagę w rzeczywistości na jawie. W nas, nielicznych szczęściarzach, filtr ów jest uszkodzony, czy może udoskonalony, toteż to, co zwykle podświadome, staje się świadomym. Niewykluczone, iż w jakimś zamierzchłym momencie historii nasi przodkowie byli całkowitymi synestetami i potrafili jednocześnie czuć dotyk i woń, słyszeć, smakować, widzieć — każde konkretne wydarzenie łączyło pamięć wszystkich zmysłów, nie przyznając pierwszeństwa orzeczeniom jednej z pięciu bram, przez które wdziera się w nas „rzeczywistość”. Naukowe wyjaśnienia, o tyle, o ile jestem w stanie je śledzić, obecnie wydają się rozsądne, ale kiedy byłem mały i mówiłem moim rodzicom o szepcie winylu, fetorze fioletu, wirujących błękitnych kręgach kościelnego dzwonu, poczęli się obawiać, że jestem niedorozwinięty i że umysł mój przepełnia się halucynacjami niczym opuszczony dom pękający w szwach od duchów.

Jako jedynakowi nie było mi dane zaznać luksusu anormalności. Rodzice moi byli już ludźmi dojrzałymi, gdym przyszedł na świat po serii poronień — matka dobiegała czterdziestki, ojciec liczył czterdzieści pięć lat. Faktu, iż jako pięciolatek słyszałem coś, co opisywałem jako wołanie anioła, ilekroć dotykałem aksamitu, nigdy nie przyjmowano do wiadomości, lecz postrzegano go jako chorobę, którą należy leczyć wszelkimi dostępnymi metodami. Pieniądze nie grały roli w pogoni za całkowitą normalnością. Toteż wczesne lata mego dzieciństwa były udręką godzin spędzanych w poczekalniach psychologów, psychiatrów oraz terapeutów. Trudno znaleźć mi słowa, by opisać odmęty medycznych szarlatanerii, w jakich zostałem zanurzony za sprawą prawdziwej armii tak zwanych profesjonalistów, którzy rozpoznawali u mnie wszystko, od schizofrenii po dwubiegunową depresję oraz niski współczynnik inteligencji będący skutkiem konfundującej nauki korzystania z nocnika. Jako dziecko byłem z nimi całkowicie szczery i mówiłem o tym, czego doświadczałem — mój pierwszy błąd, którego skutkiem były badania krwi, skanowanie mózgu, specjalne diety oraz przymusowa konsumpcja nieskończonej listy przytępiających umysł medykamentów, które osłabiały moją wolę, lecz nie waniliową woń złotych promieni słońca padających na późnojesienne popołudnia.

Moja pozycja jedynaka, wespół z powikłaniami mej „przypadłości”, jak ją nazywano, sprawiły, iż rodzice widzieli we mnie istotę wątłą. Z tego względu byłem raczej izolowany od innych dzieci. Jestem przekonany, iż po części miało to związek z tym, w jakim świetle moja anormalna percepcja oraz wypowiedzi mogłyby postawić moją matkę i ojca, albowiem należeli oni do owego gatunku ludzi, którzy nie znieśliby, gdyby przypisano im odpowiedzialność za produkcję bubla. Nie pozwolono mi chodzić do szkoły; w zamian byłem poddawany torturom mojej matki w domu. W gruncie rzeczy była dobrą nauczycielką — posiadała doktorat z historii oraz solidną wiedzę z dziedziny literatury klasycznej. Ojciec mój, aktuariusz, uczył mnie matematyki, w którym to przedmiocie wykazywałem się całkowitą beznadziejnością, póki nie osiągnąłem wieku licealnego. Mimo iż wzór x=y mógłby stanowić stosowną metaforę synestezji, na papierze nie miał on żadnego sensu. Nawiasem mówiąc, liczba 8 zionie zwiędłymi kwiatami.

Tym, w czym celowałem, była muzyka. Każdego czwartku o trzeciej po południu w domu zjawiała się pani Brithnic, by udzielać mi lekcji gry na fortepianie. Była to pełna dobroci starsza dama o rzednących białych włosach i najpiękniejszych palcach — smukłych i gładkich, jak gdyby należały do jakiejś wdzięcznej, młodej olbrzymki. Choć nie można jej nazwać wirtuozem klawiatury, była prawdziwym geniuszem uczenia, pozwalając przy tym, bym czerpał radość z dźwięków, jakie wydobywałem. A radość to była wielka, i kiedy nie ciągano mnie w tę i z powrotem w poszukiwaniu lekarstwa na moje schorzenie, znajdowałem przystań na ławce przy fortepianie. W mej narzuconej izolacji od świata muzyka stała się oknem ucieczki, przez które wyczołgiwałem się tak często, jak tylko się dało.

Gdy grałem, widziałem przed sobą nuty niby fajerwerki kolorów i kształtów. Nim skończyłem dwunasty rok, pisałem własne kompozycje, dodając do zapisu nutowego osobną notację, odnoszącą się do wizualizacji, które się z nim pokrywały. W istocie, gdy grałem, oddawałem się malowaniu — w powietrzu, przed moimi oczami — wielkich dzieł abstrakcyjnych w manierze Kandinsky’ego. Wiele razy planowałem kompozycję na czystej kartce papieru, używając zestawu kredek w 64 kolorach, jakie miałem jeszcze z dzieciństwa. Jedyną trudność stanowiły takie kolory jak magenta oraz błękit kobaltowy, które odbieram głównie jako smaki, toteż na moim kolorowym szkicu zmuszony byłem zapisywać je ołówkiem jako lukrecjowy i tapiokowy w miejscu, w którym pojawiają się w muzyce.

Karą za wyróżnianie się w grze na fortepianie była utrata mej jedynej przyjaciółki, pani Brithnic. Dokładnie pamiętam dzień, w którym moja matka zwolniła ją. Kobieta ze spokojem skinęła głową i uśmiechnęła się, rozumiejąc, że przewyższam ją już umiejętnościami. Choć wiedziałem, że jest to główny powód, mimo wszystko rozpłakałem się, gdy objęła mnie na pożegnanie. Gdy zbliżyła swą twarz do mojej, wyszeptała: „Zobaczyć znaczy uwierzyć”, a wówczas zdałem sobie sprawę z tego, że całkowicie zrozumiała moją niedolę. Woń bzu jej perfum, o pewnym nieomal niesłyszalnym dźwięku w tonacji h–moll, granym przez obój, wciąż unosiła się wokół mnie, gdy patrzyłem, jak nauczycielka odchodzi ścieżką, a tym samym znika z mojego życia na dobre.

Przypuszczam, iż to utrata pani Brithnic zrodziła w mym sercu bunt. Stałem się zobojętniały i przygnębiony. W końcu, któregoś dnia, wkrótce po moich trzynastych urodzinach, zamiast wykazać posłuszeństwo wobec mojej matki, która właśnie nakazała mi skończyć czytać rozdział podręcznika, podczas gdy sama udała się pod prysznic, sięgnąłem po jej torebkę, wziąłem z niej pięć dolarów i uciekłem z domu. Kiedy szedłem w promieniach słońca, pod błękitem nieba, świat wokół mnie zdawał się tętnić życiem. Bardziej niż czegokolwiek innego pragnąłem znajomości z ludźmi w moim wieku. Pamiętałem sklepik z lodami w mieście, wokół którego, ilekroć przejeżdżaliśmy samochodem, wracając z gabinetu któregoś z lekarzy, zdawało się kręcić sporo młodzieży. Skierowałem swe kroki bezpośrednio ku temu miejscu, zastanawiając się przy tym, czy matka dogoni mnie, zanim do niego dotrę. Kiedy wyobraziłem sobie, że właśnie suszy włosy, puściłem się biegiem.

Gdy dotarłem do pasażu sklepów, w którym mieściło się Imperium Lodów, nie mogłem złapać tchu, tyleż z powodu samej euforii wolności, co kilometrowego sprintu. Patrzenie przez szybę drzwi wejściowych było niczym zaglądanie przez bramę do jakiegoś innego, egzotycznego świata. Oto znajdowali się tam młodzi ludzie w moim wieku, zebrani w grupki przy stolikach; rozmawiali, śmiali się, raczyli się lodami — nie wieczorem, po kolacji, lecz w samym środku dnia. Otworzyłem drzwi i zrobiłem krok przed siebie. Kiedy wchodziłem do środka, magia tego miejsca, uchodząc na zewnątrz, zdawała się mnie oplatać, wszelkie rozmowy bowiem momentalnie umilkły. Znalazłem się pośród chwilowej ciszy, jako że wszystkie głowy zwróciły się ku mojej osobie, by obrzucić ją bacznym spojrzeniem.

— Dzień dobry — powiedziałem, uśmiechając się i unosząc dłoń w geście pozdrowienia, ale spóźniłem się. Wszyscy zdążyli się już odwrócić, powracając do swych rozmów, jak gdyby pozwolili sobie zaledwie na przelotne spojrzenie od niechcenia, by ujrzeć, jak na skinienie wiatru otwierają się i zamykają drzwi. Byłem sparaliżowany własną niemocą wywarcia wrażenia, a przy tym myślą, która mi się objawiła, że zjednanie sobie przyjaciół będzie wymagało nie lada wysiłku.

— Co podać? — spytał zażywny mężczyzna za ladą.

Wyrwałem się z mego transu i podszedłem złożyć zamówienie. Przede mną, pod szklaną kopułą, rozciągało się Imperium Lodów. Nigdy nie widziałem ich w takiej różnorodności kolorów i wcieleń — z orzechami i owocami, herbatnikami i kawałkami słodyczy; mieniły się jak mistyczne wiry, których widok brzmiał dla mnie niczym odległa syrena. Były ich tam całe głębokie pojemniki, starannie poukładane w rzędach — w sumie trzydzieści smaków. Moja dieta nigdy nie pozwalała na spożywanie wyrobów cukierniczych ani żadnego rodzaju deserów, i z rzadka jedynie dostawałem po kolacji zaledwie naparstek lodów waniliowych. Niektórzy lekarze zdołali przekonać moich rodziców, że jedzenie przeze mnie owych łakoci może poważnie pogorszyć mój stan. Pamiętając o tym, poprosiłem o dużą czarę lodów kawowych. Wybór kawy wynikał stąd, że napój ów stanowił kolejną pozycję na liście produktów, których nie powinienem nigdy brać do ust.

Zapłaciwszy, wziąłem moją czarę oraz łyżeczkę, a w kącie lodziarni znalazłem miejsce, z którego mogłem obserwować wszystkie pozostałe stoliki. Przyznaję, iż miałem pewne obawy przed włożeniem do ust pierwszej łyżki, jako że wielokrotnie i przez wielu dorosłych byłem przestrzegany przed jedzeniem lodów. Toteż zamiast zabrać się za nie, lustrowałem sklepik, patrząc, jak inne dzieci rozmawiają, i usiłując podchwycić strzępki ich konwersacji. Nawiązałem kontakt wzrokowy z chłopcem w moim wieku, siedzącym o dwa stoliki ode mnie. Uśmiechnąłem się do niego i pomachałem ręką. Spostrzegł mnie, a po chwili pochylił się i wyszeptał coś do siedzących z nim przy stoliku kolegów. Wszyscy czterej odwrócili się i obrzucili mnie spojrzeniami, po czym wybuchnęli śmiechem. Nie ulegało wątpliwości, iż drwią ze mnie, lecz ja triumfalnie napawałem się faktem, że ktoś w ogóle zwrócił na mnie uwagę. W tym stanie nabrałem pełną łyżkę lodów i włożyłem ją do ust.

Istnieje pewne zjawisko towarzyszące synestezji, o którym muszę tu wspomnieć. (Rzecz jasna, nie dysponowałem nań terminem w tamtym okresie mego życia). Otóż, gdy ktoś znajduje się w samym środku owego niezwykłego przeniesienia zmysłów, towarzyszy mu uczucie „epifanii”, swego rodzaju „eureka” zadowolenia, które badacze odmiennych stanów nazwali później neotycznym, zapożyczając termin od Williama Jamesa. Ta pierwsza łyżeczka kawowych lodów wywołała we mnie reakcję neotyczną głębszą niż jakakolwiek zaznana wcześniej, a wraz z nią pojawił się obraz dziewczynki. Zmaterializowała się znikąd i stanęła przede mną, przesłaniając mi widok grupki chłopców, którzy wciąż się śmiali. Nigdy przedtem nie ujrzałem za sprawą smaku, słuchu, dotyku i węchu czegoś więcej niż proste abstrakcyjne kształty i kolory.

Była jakby odwrócona w bok i pochylona. Miała na sobie prostą spódniczkę i białą bluzeczkę. Jej włosy były tego samego brązowego koloru co moje, lecz długie i upięte z tyłu zieloną gumką. Naraz poczęła potrząsać dłonią, a dla mnie stało się jasne, że gasi zapałkę. Wokół niej jął unosić się dym. Dostrzegłem wówczas, że właśnie zapaliła papierosa. Odniosłem wrażenie, że boi się, aby nie przyłapano jej na paleniu. Kiedy odwróciła się gwałtownie przez ramię, by popatrzeć za siebie, opuściłem łyżeczkę na stolik. Jej spojrzenie z miejsca mnie oczarowało.

Kiedy lody stopiły się w moich ustach, poczęła znikać, ja zaś prędko uniosłem łyżeczkę, aby dalej podsycać mą wizję, lecz nie dotarła ona do moich ust. Obraz zgasł niespodziewanie niczym światło, gdy poczułem, że coś dotyka łagodnie mego lewego ramienia. Dobiegły mnie niezrozumiałe pomruki wzajemnych oskarżeń, ja zaś wiedziałem, że jest to dotyk mojej matki. Znalazła mnie. Głośna fala śmiechu towarzyszyła mojemu wyjściu z Imperium Lodów. Później wspominałem ów incydent z zażenowaniem, lecz w owej chwili, nawet wówczas, gdy wypowiadałem słowa przeprosin wobec matki, nie potrafiłem myśleć o niczym innym prócz tego, co zobaczyłem.

Ów epizod z lodami, po którym nastąpiło bolesne odkrycie skrywanego przeze mnie w szafie pudełka po cygarach wypełnionego pigułkami, doprowadził rodziców do przekonania, że na moją przypadłość nałożyła się teraz skłonność do wykroczeń, która, o ile nie zostanie opanowana, będzie przybierać na sile w tempie geometrycznym z każdym mijającym rokiem. Zadecydowano, że powinien zbadać mnie jeszcze jeden specjalista — terapeuta, o którym czytał mój ojciec — który miałby mnie skłonić, bym poniechał mego uporu na rzecz posłuszeństwa. Zostałem o tym poinformowany podczas podniosłej rozmowy z rodzicami. Czy pozostało mi coś innego prócz poddania się tej decyzji? Wiedziałem, iż ojciec i matka, na swój przyziemny sposób, chcą dla mnie wszystkiego, co w ich mniemaniu najlepsze. Za każdym razem, gdy sytuacja ta wprawiała mnie we wściekłość, szedłem do fortepianu i grałem, niekiedy przez trzy czy cztery godziny bez przerwy.

Gabinet dr Stullina mieścił się w zrujnowanym wiktoriańskim budynku na drugim krańcu miasta. Podczas pierwszej wizyty towarzyszył mi ojciec. Kiedy zatrzymał auto przed ową znajdującą się w opłakanym stanie konstrukcją, sprawdził adres co najmniej dwukrotnie, by się upewnić, że trafiliśmy we właściwie miejsce. Doktor, zaokrąglony niski mężczyzna o siwej brodzie i okularach z małymi, okrągłymi soczewkami, przywitał nas w drzwiach wejściowych. Nie miałem pojęcia, czemu się zaśmiał, gdy podczas prezentacji uścisnęliśmy sobie dłonie, ale ogólnie wyglądał na człowieka wesołego, niczym mały Święty Mikołaj ubrany w nieco przyciasny, pognieciony brązowy garnitur. Szerokim gestem ręki wprowadził mnie do budynku, ale kiedy mój ojciec chciał wejść do środka, doktor uniósł dłoń i powiedział:

— Proszę przyjechać za godzinę i pięć minut.

Ojciec usiłował delikatnie protestować i oznajmił, że może być potrzebny, żeby omówić historię mojej choroby do chwili obecnej. Wtedy postawa doktora z miejsca uległa zmianie. Spoważniał, nabrał oficjalnego, bez mała władczego wyrazu.

— Pobieram wynagrodzenie za leczenie chłopca. Pan musi znaleźć sobie własnego terapeutę.

Ojciec, rzecz jasna, nie wiedział, co odpowiedzieć. Wyglądał, jakby chciał oponować, ale doktor dodał:

— Godzina i pięć minut. — Wchodząc za mną do wnętrza, szybko zamknął drzwi.

Kiedy prowadził mnie przez szereg pogrążonych w nieładzie pokoi, wzdłuż których ciągnęły się półki z książkami, a w jednym z nich piętrzyły się na stołach i biurkach sterty papierzysk, powiedział ze śmiechem:

— Rodzice! Tak bardzo niezbędni, a mimo to czasami są jak coś, w co wdepnąłeś i teraz nie możesz wyciągnąć buta. I jak tu ich nie kochać?

Zatrzymaliśmy się w położonym na tyłach domu pokoju, zbudowanym z pokrytego szklanymi taflami szkieletu z cienkich stalowych dźwigarów. Światło słoneczne wlewało się do wnętrza, zaś wokół nas, na krańcach pomieszczenia, znajdowały się zielone rośliny; niektóre zwisały również z poniektórych dźwigarów. Był tam też niewielki stolik, na którym spoczywał imbryczek, dwie filiżanki i dwa spodeczki. Doktor usiadł, po czym skinął na mnie, bym zajął miejsce. Spojrzałem za szybę i spostrzegłem, że na tyłach domu rozciąga się wielki, wspaniały ogród, rozkwitający wszelkiego rodzaju wielobarwnym kwieciem.

Kiedy nalał mi filiżankę herbaty, zaczęło się zadawanie pytań. Miałem zamiar zachowywać się w sposób tak krnąbrny, jak to tylko możliwe, lecz w manierze, w jakiej zbył mego ojca, było coś, co sprawiło, że nabrałem podziwu dla jego osoby. A przy tym był on zupełnie inny niż pozostali odwiedzani przeze mnie terapeuci, którzy słuchali moich odpowiedzi w sposób całkowicie beznamiętny. Gdy spytał, dlaczego się tu znalazłem, ja zaś odparłem, że dlatego, iż uciekłem z domu, by pójść do lodziarni, zmarszczył brwi i powiedział:

— Jawnie niedorzeczne.

Nie byłem pewien, czy ma na myśli mnie, czy też reakcję mojej matki na to, co zrobiłem. Powiedziałem mu o grze na fortepianie, on zaś uśmiechnął się ciepło i skinął głową.

—To dobra rzecz — stwierdził.

Wypytawszy mnie o moje codzienne zajęcia i życie rodzinne, rozsiadł się wygodnie i zagaił:

— Więc w czym tkwi problem? Twój ojciec oznajmił mi, że miewasz halucynacje. Potrafisz to wyjaśnić?

Bez względu na to, jak przypochlebnie się zachowywał, ja zdążyłem już powziąć decyzję, że nikomu więcej nie będę wyjawiał mych doznań. Wówczas on zrobił rzecz nieoczekiwaną.

— Nie będzie ci przeszkadzać? — spytał, wyjmując paczkę papierosów.

Nim zdążyłem kiwnąć głową, że nie, wydobył jednego i zapalił. Coś w tym geście osłabiło moją determinację, by milczeć. Być ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin