Harris Charlaine - 03 - Czyste intencje.rtf

(592 KB) Pobierz
Harris Charlaine - 03

              CHARLAINE HARRIS

              CZYSTE INTENCJE

              ROZDZIAŁ 1

              Ta scena wyglądała równie surrealistycznie jak te koszmarne ckliwizny w

              zwolnionym tempie, którymi naszpikowane są hollywoodzkie filmy klasy B.

              Siedziałam na pace jadącego powoli dodge'a, majestatycznie rozparta na mało

              stabilnym plastikowym ogrodowym krześle, dla niepoznaki przykrytym czerwoną pluszową

              narzutą z frędzlami. Po obu stronach ulicy stały tłumy machających rękoma i wiwatujących

              ludzi. Od czasu do czasu sięgałam do białego plastikowego wiadra, które trzymałam na

              kolanach, wyciągałam z niego garść cukierków i rzucałam je publiczności.

              Byłam ubrana, co, jak się domyślam, w snach bynajmniej nie jest regułą, nie był to

              jednak mój strój codzienny. Miałam na sobie czerwoną mikołajową czapę z dużym białym

              pomponem i nowiutki zielony dres, a moją pierś ozdabiał obrzydliwy stroik ze sztucznego

              ostrokrzewu. Starałam się uśmiechać.

              Dojrzawszy w tłumie znajomą twarz, twarz rozciągniętą w uśmieszku nieskrywanej

              satysfakcji, następną miętówką wycelowałam bardzo starannie. Trafiła mojego sąsiada,

              Carltona Cockrofta, w sam środek klatki piersiowej i na sekundę zgasiła ten jego uśmiech.

              Pikap stanął, powtarzając znany i działający mi na nerwy schemat, który się

              wykrystalizował kilka minut po tym, jak parada ruszyła wzdłuż Main Street. Któryś z

              zespołów na przedzie zatrzymał się, żeby na cały regulator zagrać świąteczną piosenkę, w

              związku z czym musiałam się uśmiechać i machać do tych cholernych gapiów tak długo, aż

              piosenka nie dobiegła końca.

              Bolały mnie już mięśnie twarzy.

              W zielonym dresie, który włożyłam na warstwę termo aktywnej bielizny, było mi

              przynajmniej dosyć ciepło, czego na pewno nie dało się powiedzieć o dziewczynach, które

              entuzjastycznie zgodziły się wystąpić na platformie klubu fitness Body Time, jadącej

              bezpośrednio przede mną. One także miały na głowach mikołajowe czapki, ale poza tym były

              ubrane tylko w skąpe stroje do ćwiczeń - cóż, w tym wieku zrobienie wrażenia liczy się

              bardziej niż zdrowie i komfort.

              - Jak się trzymasz?

              Raphael Roundtree wychylił się przez okno szoferki i obrzucił mnie badawczym

              spojrzeniem.

              Spiorunowałam go wzrokiem. Raphael miał na sobie płaszcz, szalik i rękawiczki, a

              grzanie w kabinie podkręcił na maksimum. Z jego okrągłej brązowej twarzy biło

              samozadowolenie.

              - Świetnie - rzuciłam wściekle.

              - Lily, Lily, Lily! - Raphael pokręcił głową. - Przypraw sobie ten uśmiech z powrotem,

              dziewczyno, bo odstraszysz klientów, zamiast znaleźć nowych!

              Podniosłam oczy do nieba w geście błagania o cierpliwość. Ale mój wzrok, zamiast

              poszybować w czyste szare przestworza, zatrzymał się na tandetnych ozdobach ze sztucznych

              świerkowych gałęzi, którymi obwieszono ulicę. Gdziekolwiek spojrzeć, królowały

              gwiazdkowe dekoracje. Shakespeare nie ma zbyt dużego funduszu na ozdoby

              bożonarodzeniowe, toteż, co roku od ponad czterech lat, które spędziłam w tym miasteczku w

              stanie Arkansas, oglądam te same dekoracje. Co drugą latarnię ozdobiono dużą świecą

              osadzoną na stylizowanym „lichtarzu”. Pozostałe latarnie pyszniły się dzwonkami.

              Najważniejszą sezonową ozdobą miasta była olbrzymia choinka (żłóbek musiał

              ustąpić), którą ustawiono na trawniku przed ratuszem. Lokalne kościoły zorganizowały dla

              mieszkańców dużą imprezę, żeby wspólnie ubrać drzewko. Efekt był raczej sympatycznie

              dyletancki niż elegancki - i w sumie dobrze charakteryzował samo Shakespeare. Kiedy

              miniemy ratusz, parada będzie się miała ku końcowi.

              Razem ze mną na pace pikapa jechała mała choinka, niestety sztuczna. Przystroiłam ją

              kokardami ze sztywnej złotej wstążki, złotymi ozdobami i złoto-białymi sztucznymi

              kwiatami. Dołączona do niej dyskretna plakietka informowała: „PROFESJONALNA

              DEKORACJA DRZEWEK. DOJAZD DO DOMU LUB FIRMY KLIENTA”. Ta nowa

              usługa w mojej ofercie bez dwóch zdań była skierowana do osób, które wolały elegancję.

              Plakaty po obu stronach pikapa głosiły: „SPRZĄTANIE I SPRAWUNKI,

              SHAKESPEARE I OKOLICE”, a poniżej widniał mój numer telefonu. Carlton, mój

              księgowy, tak uporczywie przekonywał mnie do założenia własnej firmy, że w końcu to

              zrobiłam. A wtedy Carlton mimo mojej wyraźnej niechęci zaczął mnie przekonywać, że

              muszę zaistnieć w świadomości publicznej.

              I tak wylądowałam na tej cholernej paradzie.

              - Uśmiechnij się! - zawołała Janet Shook, idąca zaraz za pikapem.

              Zrobiła do mnie głupią minę, po czym odwróciła się do grupy mniej więcej

              czterdzieściorga dzieci, które maszerowały za nią, i zakomenderowała:

              - No dobrze, kochani! A teraz szekspirujemy! Dzieci nie zwymiotowały na tę

              komendę chyba tylko dlatego, że żadne z nich nie skończyło jeszcze dziesięciu lat. Wszystkie

              uczestniczyły w sponsorowanym przez miasto programie „Bezpieczni po szkole”, w którym

              pracowała Janet, i najwyraźniej lubiły wykonywać jej polecenia. Teraz zaczęły robić

              pajacyki.

              Pozazdrościłam im. Pomimo izolacji cieplnej długotrwałe siedzenie bez ruchu powoli

              zaczynało mi się dawać we znaki. Zimy w Shakespeare są zwykle bardzo łagodne, ale jak

              podało lokalne radio, akurat dzisiejsza parada świąteczna wypadła w dniu najzimniejszym od

              siedmiu lat.

              Dzieciaki Janet miały błyszczące oczy i rumiane policzki, podobnie zresztą jak Janet.

              Ich podskoki przeszły w rodzaj tańca - tak mi się przynajmniej wydawało. Nieszczególnie się

              orientuję w kulturze popularnej.

              Nadal rozciągałam usta w uśmiechu do otaczających mnie twarzy, ale to była

              prawdziwa męka. Kiedy dodge wreszcie ruszył, poczułam przypływ ulgi. Zaczęłam rzucać

              cukierkami w tłum i machać.

              To było piekło. Ale inaczej niż piekło, miało swój koniec. Ostatecznie nadeszła

              chwila, kiedy moje wiadro z cukierkami zrobiło się puste, a parada dotarła do mety, parkingu

              przy Superette Grocery. Raphael i jego najstarszy syn pomogli mi odnieść choinkę do biura

              podróży, dla którego ją ozdobiłam, a plastikowe krzesło odstawili do własnego ogrodu.

              Podziękowałam Raphaelowi i zapłaciłam mu za benzynę i fatygę, mimo że protestował.

              - Warto było to zrobić tylko po to, żeby zobaczyć, jak się tak długo uśmiechasz. Twarz

              cię będzie jutro bolała - powiedział z satysfakcją Raphael.

              Nie wiem, co się stało z czerwoną pluszową narzutą. I nie chcę wiedzieć.

              Jack, który wieczorem zadzwonił do mnie z Little Rock, nie okazał mi zbyt wiele

              współczucia. Prawdę powiedziawszy, śmiał się.

              - Czy ktoś to sfilmował? - wysapał, stłumiwszy wreszcie chichot.

              - Mam nadzieję, że nie.

              - Już dobrze, Lily, wyluzuj - powiedział. W jego głosie nadal słyszałam rozbawienie. -

              Co robisz w święta?

              To był dla mnie dość delikatny temat. Jack Leeds i ja spotykaliśmy się od jakichś

              siedmiu tygodni. Sprawa była zbyt świeża, żeby zakładać, że spędzimy te święta razem, i zbyt

              niepewna, żeby wdawać się w rzeczowe dyskusje na temat świątecznych przygotowań.

              - Muszę pojechać do domu - odparłam sucho. - Do Bartley. Długa cisza.

              - I nie masz ochoty? - spytał ostrożnie Jack. Zdobyłam się na szczerość. Rzeczowość.

              Otwartość.

              - Muszę pojechać na ślub mojej siostry. Będę jej druhną. Tym razem się nie zaśmiał.

              - Kiedy ostatnio widziałaś się z rodzicami? - zapytał. Dziwna rzecz: nie umiałam

              odpowiedzieć.

              - Nie wiem, chyba z... pół roku temu? Osiem miesięcy? Któregoś dnia spotkaliśmy się

              w Little Rock. Około Wielkanocy. A Vareny nie widziałam już całe lata.

              - I nie chcesz tam jechać?

              - Nie - odparłam z ulgą, że mogę powiedzieć prawdę.

              Kiedy prosiłam o tydzień wolnego, moi pracodawcy, gdy już się otrząsnęli z

              zaskoczenia, byli niemal jednomyślnie zachwyceni, słysząc, że wybieram się na ślub siostry.

              Prześcigali się w zapewnieniach, że moja tygodniowa nieobecność nie pokrzyżuje im planów.

              Wypytywali mnie o wiek siostry (dwadzieścia osiem lat, młodsza ode mnie o trzy), jej

              narzeczonego (aptekarz, wdowiec, ma córeczkę) i o to, w czym wystąpię podczas ceremonii.

              (Nie miałam zielonego pojęcia. Kiedy Varena poinformowała mnie, że wybrała już suknie dla

              druhen, wysłałam jej mój rozmiar i trochę pieniędzy, ale projektu nie widziałam).

              - To kiedy cię znów zobaczę? - zapytał Jack. Poczułam, jak ciepłą strużką wsącza się

              we mnie ulga. Nigdy nie byłam pewna, co będzie z nami dalej. Zawsze brałam pod uwagę

              możliwość, że Jack już więcej do mnie nie zadzwoni.

              - Cały przedświąteczny tydzień spędzę w Bartley - odpowiedziałam. - Ale na święta

              zamierzam wrócić tutaj.

              - Nie zostaniesz w domu na święta?

              Nieomal słyszałam, jak zdumienie Jacka niesie się echem wzdłuż linii telefonicznej.

              - Będę na święta w domu. Tutaj - ucięłam dyskusję. - A jakie są twoje plany?

              - Nie mam żadnych. Brat z żoną zaprosili mnie do siebie, ale nie zrobili tego tak

              całkiem szczerze, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

              Rodzice Jacka zmarli w ciągu ostatnich czterech lat.

              - Chcesz przyjechać do mnie? - Czekałam na jego odpowiedź z twarzą stężałą z

              niepokoju.

              - No jasne - odpowiedział głosem tak łagodnym, że wiedziałam, iż zdaje sobie sprawę,

              ile mnie kosztowało to pytanie. - A zawiesisz jemiołę? W całym domu?

              - Może - odparłam, dokładając starań, żeby w moim głosie nie było słychać ogromnej

              ulgi i radości, które czułam. Przygryzłam wargę, żeby się opanować. - Chciałbyś zjeść

              prawdziwy świąteczny obiad?

              - Będzie indyk? - zapytał z nadzieją. - Z nadzieniem z chleba kukurydzianego?

              - Da się zrobić.

              - Z żurawiną? I zielonym groszkiem?

              - Z duszonym szpinakiem.

              - Brzmi smakowicie. A co ja mam przynieść? - Wino.

              Rzadko piję alkohol, ale uznałam, że w towarzystwie Jacka lampka lub dwie dobrze

              mi zrobi.

              - Załatwione. Gdyby przyszło ci do głowy coś jeszcze, po prostu zadzwoń. W

              przyszłym tygodniu mam do skończenia jedno zlecenie, a potem rozmowę w sprawie

              kolejnego, które może przyjmę. Mogę się u ciebie nie pojawić aż do świąt.

              - Szczerze mówiąc, ja też mam teraz sporo pracy. Wszyscy usiłują zrobić wielkie

              przedświąteczne porządki, wydają przyjęcia bożonarodzeniowe, potrzebują choinek do biur.

              Do świąt zostały jeszcze ponad trzy tygodnie. Bez widzenia się z Jackiem to naprawdę

              długo. Chociaż wiedziałam, że będę bardzo zapracowana przez cały ten czas (wyjazd do

              domu na ślub Vareny też uważałam za pewien rodzaj pracy), na myśl o trzytygodniowej

              rozłące poczułam bolesny skurcz.

              - To naprawdę długo - powiedział niespodziewanie. - Tak.

              Ustaliwszy ten fakt, oboje szybko się wycofaliśmy.

              - Będę do ciebie dzwonił - zapewnił zaraz Jack. Rozmawiając ze mną przez telefon,

              leżał pewnie na kanapie w swoim mieszkaniu w Little Rock. Gęste ciemne włosy miał

              związane w koński ogon. Przy tej pogodzie blizna na jego twarzy, wąska i biała, trochę

              ściągnięta w miejscu, gdzie się zaczynała, przy linii włosów, i zmierzająca w stronę prawego

              oka, odznaczała się wyraźniej. Jeśli Jack spotkał się dziś z klientem, był ubrany w eleganckie

              spodnie i sportową marynarkę, skórzane półbuty z ozdobnym noskiem, koszulę i krawat. A

              jeśli kogoś obserwował albo zbierał dane przez internet, co zajmowało coraz większą część

              dnia pracy prywatnego detektywa, miał na sobie dżinsy i sweter.

              - Co masz na sobie? - zapytałam nagle.

              - Sądziłem, że to ja powinienem zadawać takie pytania? Znowu słyszałam wesołość w

              jego głosie. Uparcie milczałam.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin