Dziecię Peruna.doc

(128 KB) Pobierz
Wielki dzwon stanicy Świętowita Stwórcy poruszył się ospale, niemal współgrając z przenikliwym i porywistym wiatrem, otulający

Dziecię Peruna

 

 

 

Jeden

 

Wielki dzwon stanicy Świętowita Stwórcy poruszył się ospale, ściągany grubymi niczym męskie ramię linami, niemal współgrając z przenikliwym i porywistym wiatrem, otulającym potężną świątynię. Serce spiżowego giganta z całą mocą uderzyło w dwustuletnie ciało, z niezmienną od czasów swych narodzin w słynnej wolińskiej Kuźni Welesa precyzją, wydając po raz kolejny na świat piękny, głęboki dźwięk, który błyskawiczną prędkością ogarnął ruchliwe ulice miasta Wolin, z łaski Trzygłowa największej metropolii na Pomorzu. Ułamek sekundy później, niczym kurczęta drepczące za matką kwoką, podążyły za nim delikatne dzwonki kurantów i urokliwe melodie wygrywane przez dzwony stanicy Pana o Trzech Obliczach, patrona miasta. I tak oto popłynęła w świat sakralna fala melodii ku czci Tego, który Odmierza Czas, ciesząc uszy wszystkich, których tego pięknego południa ogrzewała łaska błogosławionego Słońca.

Arcyżerca warszawski Adolf Rybniewski rozsiadł się wygodnie w pachnącym świeżą skórą nowym audi, przez dłuższą chwilę lustrując potężny kark swojego szofera. Upierścienione palce żercy zamigotały rubinowo, gdy kapłan odruchowo wygładził purpurowy materiał giezła.

- Szpital Alfreda Wallace’a – rzucił przyjaznym tonem. Osoby, które pierwszy raz miały do czynienia z jednym z najpotężniejszych kapłanów Peruna w kraju, były z reguły zaskoczone ciepłem bijącym od żercy, jakże kłócącym się z jego surową, kanciastą twarzą, przywodzącą na myśl dawnych cesarzy Rzymu. Jeszcze większe zaskoczenie pojawiało się podczas odkrycia, że Adolf Rybniewski potrafił w pozornie paradoksalny sposób łączyć chłodny, analityczny umysł z niezwykłą empatią i wrażliwością. Po kazamatach niejednej świątyni niezliczonych bogów krążyły anegdoty; zarówno o jego skrytej, anonimowej działalności charytatywnej jak i bezpardonowych, krwawych roszadach, którym poddawał stojących mu na drodze kapłanów.

Wielu żerców prędzej czy później wybierało między polityką a religią. Arcyżerca warszawski jakimś niezbadanym wyrokiem niebios potrafił łączyć obie te ścieżki.

Szofer skinął tylko łysą czaszką, jednocześnie przekręcając kluczyk w stacyjce. Samochód ruszył z cichym szmerem znakomitego, sportowego silnika.

Ulice Wolina, jak przed wiekami et secula seculorum, tętniły życiem. Kupcy, turyści, wierni. Wszyscy oni tworzyli wiecznie kłębiącą się, wielobarwną i wieloetniczną masę. Arcyżerca zmrużył oczy, osłaniając je od blasku Najwyższego Słońca i przez kilka minut wpatrywał się w stare, doskonale zachowane kamienice metropolii. Dziesiątki tysięcy dusz żyło w nich własnym życiem, z własnymi problemami, radościami i sekretami; drobne cząsteczki unoszone niewysłowionym prądem miasta. Wprawne ucho mogłoby usłyszeć niemal każdy możliwy dźwięk, który przesączał się przez jasne mury prastarych budynków: płacz niemowląt, śmiech dziecka, uniesienia kochanków i jęki umierających; kłótnie drobnych sprzedawców, głośne modły Germanów, zaklinających się na jakość swoich towarów, lubieżne szepty prostytutek. Nos, ów jakże zaniedbany organ w ludzkim ciele, mógłby niejedno powiedzieć zarówno o uperfumowanych biznesmenach, spoconych robotnikach z setek faktorii czy cuchnących rzeźnikach, których ciężka praca nieustannie dokonywała drobnych cudów podczas zaopatrywania niemal milionowego miasta w żywność.

Rybniewski wyciągnął z bogato zdobionej, oliwkowej sakiewki paczkę papierosów i złoconą zapalniczkę – prezent od drugiej żony na pięćdziesiąte piąte urodziny. Zaciągnął się głęboko aromatycznym, brytyjskim tytoniem, a zauważywszy lekki grymas na twarzy swojego szofera we wstecznym lusterku, uśmiechnął się kącikiem ust i włączył nawiew. Widząc kiepsko ukrywane zdziwienie na potężnym licu swojego podwładnego, arcyżerca uśmiechnął się jeszcze szerzej, choć jego błękitne oczy pozostały chłodne, jak zwykle.

- Cóż, muszę dbać o swoich pracowników, jeśli potrzebuję ich pomocy przez dłuższy czas – dwuznaczność zdania zawisła w powietrzu, lecz szofer jedynie skinął głową po raz kolejny. Czy był to akt wdzięczności, czy zwykła uprzejmość, Rybniewski nie wiedział. – Nie jesteście zbyt rozmowni, prawda?

- Zäbrönili dÿsküsji z Wäszom Ekscelencjom – mruknął tylko, cały czas uważnie obserwując jezdnię. Twarz szofera, przywodząca na myśl prapoczątki ludzkości skrupulatnie nie ujawniała żadnych emocji. Żerca uśmiechnął się po raz kolejny, tym razem w sposób, który mógłby sugerować litość.

- Nie jesteś stąd, nieprawdaż? Cóż za niezwykły akcent – zaważył kapłan, pozornie przyglądając się żarowi swojego papierosa. – Silesianin? – zapytał, a kiedy kierowca skinął niepewnie głową, dodał: - Cóż, na miłość Peruna sprowadza cię, przyjacielu, na Pomorze? Nie powiesz mi chyba, że stanice ze Ślęży nie są w stanie zaoferować ci równie dobrej pracy?

- Meine Frau… - wymruczał przez moment szofer, ale za chwilę poprawił się: - Znäczy… Żönam…

- Ach, fama o piękności pomorskich kobiet dotarła aż na Ślężę? – Rybniewski z ciepłym uśmiechem zgasił papierosa w lśniącej nowością popielniczce samochodowej. – Zakładam, że jesteś już tu jakiś czas… wybacz, mój drogi, ale zwykłem zwracać się do moich współpracowników – z przyjemnością zauważył reakcję kierowcy na sugestię równości między nimi – po imieniu…

- Grönberg. Oswald Grönberg – przedstawił się niepewnie mężczyzna, po czym pospiesznie dodał – Alë nië z tych Grönbergów. Nië Żyd, rözumie Ekscëlëncjä.

Rybniewski machnął lekceważąco ręką.

- Nie jestem z tych, co to za Żydkami ganiają i wyrzucają ich z pracy z byle powodu. Ale cieszę się, mimo wszystko, że tak się zastrzegasz. Porządny z ciebie chłop, co?

Szofer wybełkotał coś, co dla żercy zabrzmiało jak klasyczny, poprawny politycznie bełkot. Westchnął tylko, zastanawiając się nad niezmiennością ludzkiej natury.

- Podsunąłeś mi pewien pomysł, Oswaldzie – mruknął kapłan po kilku minutach milczenia. – Dzięki niech będą Welesowi, że obdarzył mnie klarownością myślenia. Nawiasem mówiąc, co sądzisz o obecnej sytuacji? Grozi nam Trzecia Wojna? Jako Silesianin powinieneś wiedzieć najlepiej, że Germanie chętnie wykorzystają nasz… mmm… problem… no i Rosjanie, w co nie wątpię. Nasz mały piastun pokrzyżował naszą delikatną sytuację międzynarodową swoją niepoczytalnością, nieprawdaż?

Szofer wzruszył ramionami, wyraźnie sugerując, że nie interesuje go polityka. Rybniewski delikatnie uśmiechnął się pod wąsem. Uwielbiał rozmawiać z prostymi ludźmi, nie umaczanymi po uszy w polityce, by poznać ich punkt widzenia. Im dłużej z nimi rozmawiał, tym bardziej dochodził do wniosku, że grecki wynalazek demokracji powinien zostać zduszony jeszcze w zarodku. Biedny Oswald, którego kilka szarych komórek pracowało teraz intensywnie, by zrozumieć skomplikowaną sytuację, która powstała między Germanią, Rosją a Polską, miał według obecnego prawa tę samą dokładnie moc przy urnie, co arcyżerca, który po cienkiej nici politycznej poruszał się niczym stara pajęczyca.

- Odpowiem ci, przyjacielu – powiedział jowialnie, nie mogąc dłużej znieść skonfundowanej miny swojego kierowcy – jeśli się postaramy, nie czeka nas ani Trzecia, ani Czwarta, ani też żadna inna wojna. Nie teraz, kiedy stosunki handlowe są tak perfekcyjnie powiązane między naszymi państwami. Ci Żydzi, o których z taką obawą wspominałeś, również mają w tym udział. Dorobili się wystarczającego majątku na Drugiej Wojnie, by marnotrawić go teraz na Trzeciej.

Brak odpowiedzi Rybniewski uznał za satysfakcjonującą. Zamilkł, by przyjrzeć się festynowi na wolińskim rynku, gdyż przejeżdżali właśnie przez centrum.

Zaiste, był to widok dla wielu przyjezdnych niezapomniany. Najrozmaitsi kuglarze, pieśniarze, magicy i mędrcy nazjeżdżali się z całego świata, by uczestniczyć w dorocznym obrządku, ku czci Święta Plonów. Tragiczne okoliczności ostatnich miesięcy nie przyćmiły splendoru imprezy i teraz, jak co roku, przez miasto rozbrzmiewały pieśni przodków, płonęły ogniska, zdobione giezła znów zastąpiły korporacyjne garnitury. Młodzi, którzy jeszcze wczoraj zaledwie bili się niczym Perun o awanse i zaszczyty, dziś zajadali się pieczonym jak niegdyś kołaczem i zapijali miodem, zapominając na ten magiczny okres o kanapkach z McDonald’sa i coca – coli. Kiedy skończy się ów radosny okres Festynu Słońca, założą ciemne okulary, znikną za ekranami laptopów i rozpoczną makiaweliczne rozgrywki o detronizację kolegów zza biurka, ale teraz… teraz dawne życie odchodzi w niepamięć.

Jakaś wyjątkowo smutna grupa rozstawiła się z instrumentami pod wielkim monolitem, pierwotnie wybudowanym ku czci wielkiego rzymskiego boga, Serapisa, podarowanego księciu Bolesławowi Wielkiemu za pomoc w wojnie z Saracenami. Symbol złotych czasów nie tylko Wolina, ale i całej Polski rzucał potężny cień na brukowaną przestrzeń wielkiego rynku. Na szarym ciele behemota tkwiły niezatarte przez piasek czasu egipskie hieroglify, ukazujące mądrość starożytnych czcicieli Słońca. Niewykluczone, że żaden z przybyszów (być może za wyjątkiem rodowitych Egipcjan, którzy przypłynęli po słynny polski jantar) nie zawracał sobie głowy tebańską proweniencją wysmukłego idola, podobnie jak Rzymianie czczący od wieków monolit Sol Invictus z Heliopolis na placu Marka Antoniusza w Watykanie. Słońce nad Nilem świeci tak samo mocno, odpowiedzieliby zapytani i wróciliby do tańców z rumianymi woliniankami o bujnych kształtach i włosach koloru dojrzewających kłosów zboża.

Wieczorem, kiedy kapłani Słońca, wespół z duchowymi przywódcami potężnego kultu Trzygłowa pochylą swoje szlachetne głowy nad uświęconą tradycją żertwą, a wokół zebranych zacznie krążyć miód, o tak, wtedy być może przez którąś z tych strzyżonych na brytyjską modę głów przeleci nieśmiała, eteryczna myśl o bogach, których tak w ostatnich czasach rozgniewała ludzka słabość. Jeszcze kwartał wcześniej, gdy Kupała rozgrzewała podnieceniem młodzieńcze członki, refleksja ta przyszłaby o wiele szybciej, o wiele łatwiej. O tak, bogowie świadkami, wiosna następnego roku nie przyniesie zbyt wielu plonów gorących, czerwcowych, miłosnych uniesień. Rany zbyt były świeże, zbyt mocne, zbyt nagle zadane.

Jakże ludzie szybko zapominają, myślał Rybniewski, wpatrując się w roześmiane twarze. Nawet, jeśli zagrożenie kładzie swój ponury cień nad naszymi głowami; nawet kiedy codziennie media trąbią o daleko idących konsekwencjach narodowej tragedii, gdy wciąż stanice przepasane są czarnym, jedwabnym kirem… Żałoba nie może trwać wiecznie, wróci jutro, jak McDonald’s i coca – cola. Dziś jednak słuchajmy dźwięków gęśli, bębnów i piszczałek, chwalących Niepokonane Słońce, nawet jeśli jutro Jego gniew miałby pochłonąć nas wszystkich.

Kręte uliczki starego Wolina przeradzały się powoli w szerokie, nowoczesne, wyłożone gładką taflą asfaltu drogi, kiedy karminowe audi wynurzyło się na teren luksusowych dzielnic. To tutaj budowane w pięknym, niemieckim stylu kamienice pokazywały swoją wyższość nad betonowymi maszkarami, zaludniającymi gęsto południową część metropolii oraz śmiały się w twarz fabrycznym dzielnicom pełnym brudu, smaru i tajemniczych wyziewów elektrowni jądrowych. Mieszkańcy Osiedla Arkońskiego z całkowitą dozą pewności nigdy nie byli w biedniejszych częściach miasta i cały ich obraz rzeczywistości obejmował jedynie owe niskie, kryte gontami i bielone najlepszym wapnem lofty.

Wojewódzki szpital imienia Alfreda R. Wallace’a znajdował się na samym skraju urokliwej dzielnicy. Dla wielu spośród tysięcznej rzeszy turystów, którym przypadkiem przewodnik opowiedziałby o fakcie istnienia takiego przybytku w ekskluzywnej części Wolina, taki stan rzeczy byłby nie do pomyślenia. Dobrze przygotowany do swojej pracy przewodnik (a miasto nie zatrudniało innych) zrazu dodałby jednak, że jeden z największych szpitali psychiatrycznych w Polsce powstał w głównej mierze za sprawą wielkiego naukowca, multimilionera i filantropa: Jerzego Karola Szargackiego, specyficzna zaś lokalizacja wynikała z prostej przyczyny: żona wielkiego biologa cierpiała na ciężką odmianę schizofrenii, a kochający mąż chciał ją mieć możliwie jak najbliżej siebie. Ta ckliwa historyjka niejednemu zwiedzającemu napędziła gorzkich łez do oczu, choć żaden przewodnik nie dodawał, że lokalizacja szpitala na terenie Osiedla Arkońskiego wiązała się z kilkoma pokaźnymi machlojkami finansowymi, w których nie najmniejszy udział brał sam noblista Szargacki, współtwórca teorii doboru krewniaczego.

Pominąwszy ciemną stronę intencji fundatora, piękna, neogotycka fasada budynku robiła wrażenie nawet na największych malkontentach. Kiedy lśniące nowością audi arcyżercy przejechało przez wysoką, zakończoną ostrymi, stalowymi grotami bramę szpitala, nawet przyzwyczajony do luksusu kapłan musiał przychylnym okiem spojrzeć na kunszt, który poświęcono budowli. Ciemna cegła, z której wykonano korpus molocha odznaczała się wyraźnie na tle okalających szpital zielonych połaci trawy i wielokolorowych klombów, sadzonych dla przyjemności pacjentów i odwiedzających. Strzeliste, ozdobne wieże, które dumnie kłuły niebiosa były strzeżone przez kamienne gargulce o łagodnych obliczach, a błyskające w pełnym słońcu maswerki nadawały tej świeckiej budowli iście sakralnego charakteru. Krzątający się tu i ówdzie pacjenci pod czujnym okiem sanitariuszy sprawiali wrażenie nie tyle nieszczęśników, których dotknęła kara bogów, ile obdarzonych łaską Doli pensjonariuszy jakiegoś bogatego hotelu. Faktem jest, że niewielu członków rodziny mogło sobie pozwolić na opłacenie rocznych składek w szpitalu, robili to tylko ci, którym naprawdę zależało na dobru bliskich, oraz ci, którzy nie byli religijnymi fanatykami.

Rybniewski uśmiechnął się do swoich myśli. Zapewne na tym zależało staremu profesorowi, tworząc szpital, który pod względem architektonicznym mógłby konkurować z najpiękniejszymi świątyniami Niemiec czy Rzymu. Kiedy Europa powoli podnosiła się z gruzów po najazdach barbarzyńskich plemion, kiedy rzymska mądrość raz jeszcze zatriumfowała, wznosząc w połowie siedemnastego wieku, kiedy to Polska istniała jedynie jak bezładny zbitek plemion, dekret De Solis Invicti i zażegnując konflikty na tle religijnym, w ponurych Niemczech oddawano się religijnej ekstazie, wznosząc niebotyczne świątynie ku czci Wotana, najpiękniejsze świadectwa ludzkich rąk. Kiedy zaś Niemcy zaczęły podbijać intelektualnie Europę za czasów Ausklarung, Rzymianie jak opętani poczęli tworzyć swoje stonowane, perfekcyjne budowle sakralne na chwałę Jupitera i Junony. A kiedy w końcu Polacy, Brytyjczycy i Amerykanie zaczęli swoją naukową ofensywę w połowie dwudziestego siódmego wieku, nastała nowa moda: na sakralizację nauki; przepięknym bękartem wynikłym z takiego związku był właśnie szpital, do którego powoli zbliżał się żerca.

- Szpital Wallace’a… ha! – mruknął pod nosem Rybniewski. Szofer, nie będąc pewnym, czy kapłan pragnął nawiązać z nim kolejną męczącą rozmowę, czy wygłosić komentarz, przezornie nie uczynił najmniejszego ruchu.

- Szpital Wallace’a – powtórzył, wyjmując papierosa. – To ci dopiero tupet, nie uważasz? – Rybniewski dmuchnął błękitną chmurą dymu a nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął dalej – Owszem, logicznym jest, że wielki Wallace to jeden z największych autorytetów – twórca unifikacyjnej teorii doboru naturalnego, ten który dowiódł naukowo potęgę bogów i tak dalej, i tak dalej… Ale zauważ, drogi Oswaldzie! Wszyscy, powtarzam: wszyscy!, którzy odwiedzą ten piękny zakątek będą mówili o nim „szpital Szargackiego”. Rozumiesz, o czym mówię?

Szofer wzruszył ramionami. Kapłan uśmiechnął się i niedbałym ruchem strącił pyłek z purpurowej szaty zdobionej złoconymi świaszczycami.

- Wiesz, to ciekawe – zaczął duchowny, a nie doczekawszy się należytej reakcji (znowu), skierował twarz ku szybie samochodu i zaczął mówić pod nosem, jakby do siebie – Kiedy, po wielu perturbacjach politycznych i przewrotach społecznych kilku zacnych naukowców postanowiło na nowo podjąć nauki rozpoczęte przez wielkiego Arystotelesa, pojawiło się nagle całe mnóstwo teorii dotyczących zmienności gatunków. Lamarck, obaj Darwinowie, sam Wallace oczywiście… wszyscy oni jak gdyby porażeni boskim palcem zaczęli nagle płodzić co rusz bardziej interesujące teorie na temat rozwoju i ewolucji. Wygrał ten ostatni, co wiemy, w tym niesamowitym wyścigu umysłów. Co najciekawsze – westchnął nagle, jakby ta myśl była mu niemiła, choć musiało być zgoła inaczej – głównie dzięki poparciu królowej i kast kapłańskich. Wallace zapisał swoją koncepcję tylko na kilku kartkach papieru. Ale dowiódł, że nawet jeśli wszystkich istniejące stworzenia mogły rozwinąć się samoczynnie, człowiek był prawdziwym wyjątkiem. To spodobało się niemal wszystkim, tak jakby Słońce potrzebowało udowodnienia, że istnieje… Myślę…

Zamrugał gwałtownie oczyma, jakby powiedział coś niewłaściwego. Machnął pomarszczoną dłonią o pożółkłych palcach w lekceważącym geście.

- Morał z tego taki, że jeśli chcesz przebić się za swoimi teoriami, musisz mieć wsparcie władz i bogów. Nawet, jeśli możesz nie mieć racji – mruknął, pocierając wierzchem dłoni przyprószone siwizną wąsy. –Cóż za niedorzeczność! Nawet gdyby to udowodniono, to taki odważny naukowiec, którzy podważyłby teorię Wallace’a… mając przeciwko sobie cały kraj i cały panteon… cóż, wtedy oceniałbym jego szanse na lekką drogę do Nawii jako… - dmuchnął papierosowym dymem w sufit - …żadne.

Upierścienione palce kapłana zgniotły bezwiednie niedopałek w metalowej popielniczce, kiedy kapłan uśmiechnął się na widok niskiego, starszego mężczyzny w lekarskim kitlu, który nerwowym krokiem dreptał już w kierunku samochodu. Nie czekając na reakcję szofera, Rybniewski otworzył drzwi i błyskawicznie wyskoczył na zewnątrz, rozpościerając ramiona w jowialnym geście.

- Dadźmirze, przyjacielu, ile to już czasu! – wykrzyknął rozpromieniony kapłan, obdarzając starego najszczerszym uśmiechem, na jaki może zdobyć się polityk. Tamten odwzajemnił grymas, choć jego błyszczące za błękitnym szkłem okularów oczy pozostały niewzruszone.

- Trzy miesiące, dwa dni i… – staruszek spojrzał na zegarek - …cztery i pół godziny, przepraszam za niedokładność… mmm… wasza świątobliwość… - ostatnie słowa wymówił z subtelnym, acz czytelnym dla wytrawnego gracza tonem pogardy.

- No tak, no tak… - kapłan pokiwał głową. – Nie ma dnia wszakże, żeby nie wspominali w brukowcach o naszej narodowej tragedii, z wyszczególnianiem ilości dni, które upłynęły od tego przerażającego…

- Skończ, Adolfie – niedbałe machnięcie ręką zaskoczyło wyraźnie kryjącego się w cieniu auta szofera, choć twarzy żercy nie przeszył żaden grymas. – Nie jestem kolejną hołotą ze stanicy, którą karmisz swoimi opowieściami w Dni Słoneczne.

- Wiesz, tylko naturalizowany Żyd mógłby wygłaszać takie opinie w tak samobójczym tonie – Rybniewski cały czas uśmiechał się samymi kącikami ust, ale tajemnicą poliszynela był fakt, że ów uśmiech był rezerwowany dla ofiar, a nie dla przyjaciół potężnego wybrańca Gromowładnego.

Grönberg pobladł z wrażenia i drżącymi dłońmi sięgnął po przeciwsłoneczne okulary, by ukryć zakłopotanie. Jakim cudem słowiański duchowny może prowadzić swobodną konwersację nie dość, że z innowiercą, to jeszcze tak aroganckim?

- Moja przyjaźń z profesorem Złotokwiatem vel Złotniewskim trwa o wiele dłużej, niż nasze beznadziejne próby rozwikłania kwestii żydowskiej… - kapłan Peruna stał tyłem do szofera, niemniej jednak sprawiał wrażenie czytającego w myślach, co wywołało kolejny odpływ krwi z potężnej twarzy Silesianina. – To dla uspokojenia twoich skołtunionych myśli, Oswaldzie. Niektórzy nie są w stanie zrozumieć posłania Władysława VI o jedności wszystkich umysłów mądrych…

- Kaznodzieja co to Doli spod sukmany wypadł – mruknął filozoficznie Dadźmir Złotniewski. – Może zostawimy twojego jakże mądrze milczącego sługę i porozmawiamy o innych cnotach umysłu, które tak ceni sobie twój ulubiony Święty Doktor Stanicy Welesa – ostatnie słowa wypowiedział z mimowolnym szacunkiem, jakim obdarza się innowierców, którzy wnieśli pokaźny wkład w ogólnoludzką kulturę.

- O tak.

 

 

Dwa.

 

Kiedy wiek Oświecenia przyniósł pierwsze ziarna sporu, które reformatorzy hojnie zasiali na żyznej glebie ludzkiej ignorancji politycznej i społecznej, pojawiła się niewielka grupa myślicieli humanistów, którzy w porę dostrzegli zagrożenie nadmierną laicyzacją tłumów. Wielu pośród członków owej grupy było kapłanami, równie wielu alchemikami, inżynierami, nauczycielami czy politykami. Większość stanowiła oddanych Słońcu ludzi wierzących, choć nie brakowało tam Żydów czy bogobojnych Arabów, mieczem i słowem czczących Jedynego, Al-Ilaha.

Kompromis jest lepszy od anarchii, orzekli po długotrwałych sporach owi mędrcy i zaniechawszy teologiczne, filozoficzne i światopoglądowe spory, zaczęli układać jednolitą koncepcję świata, która byłaby w stanie pogodzić owe potencjalnie nieobejmujące się magisteria – naukę i religię.

Powszechna opinia, która jak wiadomo rzadko licuje z rzeczywistością, głosiła, że w osiągnięciu porozumienia i naprawy świata przeszkodzili dwaj wysłannicy wielkiej Arabii: Imal Al-Eheb oraz Abdellah Al-Ahallai. Źródła historyczne, pisane na ogół przez popleczników rozmaitych prozachodnich politykierów, jasno wskazywały na owych znamienitych ludzi nauki, jako tych, którzy swym małostkowym zapatrzeniem w swoją dziwaczną, monoteistyczną religię do konfliktu między światem Wschodu a Zachodu.

Słońcu zawdzięczamy więcej, niż któremukolwiek z waszych plemiennych bogów, miał argumentować Johannes van Reese, autor setek dramatów i znany na cały europejski świat mówca świątynny. Al-Ahallai miał na to odrzec, że gdy będzie się smażył w al-shekh, pogańskim odpowiedniku Nawii, zastanowi się trzy razy, jak bardzo może liczyć na wsparcie zwykłego ciała niebieskiego. Niektórzy historycy, zwłaszcza ci, którzy preferowali fantazjowanie nad fakty, opisywali gorączkową atmosferę, wręcz rękoczyny, do których doszło o gwałtownej wymianie zdań między zebranymi. Zdarzyli się i tacy, którzy za wszystko obwiniali Benjamina ibn Ezekhiela. Ci jednak należeli do sortu, który za wszystko był gotów winić Benjaminów ibn Ezekieli tego świata.

Koniec końców, historycy zgadzają się przynajmniej w tym, że Wielki Szczyt zapoczątkował, a raczej przypieczętował, konflikt społeczno-religijny, który od wielu setek lat bulgotał w czarcim kotle Eurazji. Stary Świat posłuchał wezwania Mędrców, podczas gdy Bliski Wschód pozostał przy swoich plemiennych zwyczajach, całkowicie rujnując perłę swojej cywilizacji – niedoścignione nauki ścisłe.

Tak przynajmniej widzieli to twórcy podręczników do historii. Arcyżerca Rybniewski, którego myśli zaprzątały akurat te wydarzenia, miał na ten temat inny pogląd. W przeciwieństwie do współczesnych humanistów, wywodzących swoje tezy na podstawie państwowych, oficjalnych źródeł i sporej dawki fantazji i ignorancji, kapłan Peruna posługiwał się sądami a posteriori. Pech chciał jednak, że jego wiedza nie mogła wyjść na światło dzienne – Purgatorzy Archiwum Rzymskiego z pewnością zadbaliby o jego ciało i duszę, gdyby stało się inaczej.

Próbował sobie wyobrazić przerażone, mądre oczy Imala Al-Eheba, kiedy dowiedział się o separacji kulturowej, która miała czekać jego naród z powodu kilkunastu przekupnych, chciwych durni, którzy woleli separację Zachodu uznać za casus belli. Straszliwa wojna z Arabią, której korzenie narastały od blisko stu pięćdziesięciu lat wykończyła tysiące ludzi, którzy nie mieli nawet pojęcia o istnieniu Wielkiego Szczytu. Część Europejczyków też była zadowolona – na niczym się tak nie zarabia jak na wojnie.

Konflikt na tle religijnym okazał się znakomitym podłożem dla umocnienia oświeceniowych idei, te z kolei dla osłabienia kapłańskiej roli w życiu państwa i sekularyzacji życia publicznego. Dzięki temu zastąpiono kapłański trójpodział na jednolite w poglądach i działaniu formacje polityczne, które setki lat doświadczeń w dawkowaniu władzy zastąpiły krótkoterminową chciwością i brakiem dbałości o lepsze jutro. Skomplikowany system, który przez wieki kontrolował (częstokroć w niezwykle brutalny sposób) egoistyczne zapędy swoich kapłanów został zastąpiony „humanistycznymi wartościami”, które w języku świeckich polityków oznaczały przede wszystkim nepotyzm oraz ochronę prawną przed dokonywaniem największych przekrętów.

Kapłani mieli swoje wady, arcyżerca pierwszy był gotów to przyznać. Niedocenianie nauki oraz ignorowanie osób świeckich były największymi z nich, gdyż to one podkopały grunt pod wydarzenia, które miały miejsce w dwudziestym siódmym wieku AR. Jednocześnie, od Egiptu przez Święty Rzym, aż po Polskę – kapłani wszelkich wyznań mieli to, czego nie posiadali nowi, świeccy politycy – doświadczenie. Zwłaszcza tak zwany Drugi Zakon, do którego należeli kapłani Thora, Marsa, Peruna i wielu innych, niegdyś wojowniczych, bóstw.

Rybniewski uśmiechnął się smutno, pogrążony w myślach, gdy mijali małe, bielone cele, w których kapłanki Mokoszy składały modły za tych, których dotknęła choroba. Zawsze, kiedy rozważał implikacje Wielkiego Szczytu, zastanawiał się jak potoczyłyby się losy świata, gdyby uczestniczyły w nim wyznawczynie Wielkiej Matki. Bogowie świadkami, że ani kapłani Bóstw Opiekuńczych, ani Wiedzy (nie wspominając już o Wojownikach) nie mieli takiej mocy uspokajania ludzi, jak te szlachetne, odziane na biało niewiasty.

Svente Matere, zysci nam tak k’ Ziemlie, tak k’ Nawje, kedy duchi nasze spaciwat’ bedom. Ciche modły wypowiadane krystalicznym i miłym dla ucha unisono odbijały się od łukowatych, ostrych sklepień piwnic, kiedy kapłan wraz z milczącym, żydowskim lekarzem zmierzali ku zamkniętym na głucho katakumbom.

Svente Matere, serdka nasze k’ tiebia pakladamy. O tak, rozmyślał kapłan Peruna, jak dobrze by było mieć zastęp takich kapłanek przy boku. Jego druga żona była gorliwą wyznawczynią Świętej Mokoszy i doskonale wiedział, jak wielką ulgę przynosiła mu w czasach, gdy nadmiar polityki przerastał nawet tak wytrawnego gracza jak on.

W obecnej sytuacji, pomyślał, potrzebowałby pomocy samej Matki, by udźwignąć ten ciężar. Dobry hu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin