Kuncewiczowa Maria - DNI POWSZEDNIE PAŃSTWA KOWALSKICH.rtf

(1594 KB) Pobierz

María Kuncewiczowa

Kuncewiczowa Dni powszednie państwa

Kowalskich

 

Wstęp

Państwo kochani, nie pamiętam już przez kogo i kiedy zostałem nazwany ^Narratorem. Zaciekawiło mnie to przezwisko, zacząłem się dowiadywać, czego ma się publika po Narratorze spodziewać. No, i akurat nawinęła mi się w kawiarni osoba, o której mówią: Autorka. „Osobo szanowna — mówię — słyszałem, że Autorki czytają dużo słowników. Więc co to za jeden jest Narrator?” Wtenczas ona: „Narrator, to właściwie to samo co Autor. Ale nie każdy. Tylko taki, co chodzi po świecie podglądając i podsłuchując ludzi, nie żeby na tym sam korzystał, tylko żeby oni korzystali”. To mnie zadziwiło, więc pytam Autorkę: „W jaki sposób ludzie mogą korzystać z plotek o sobie?” Osoba się zasumowała i rzecze: „A w jaki sposób mężczyzna, goląc się, korzysta z lustra? W lustrze są ukazane takie miejsca, z których trzeba usunąć niepotrzebną szczecinę i takie delikatne miejsca, które się powinno omijać”. Tędy cię wiedli - pomyślałem - tu chodzi najwyraźniej o mój stosunek do Państwa Kowalskich.

Rzeczywiście. Przyczepiłem się do nich kiedyś, łaziłem za nimi - najwięcej po Warszawie, bo to była para zasiedziała w naszej sławnej stolicy - przysłuchi­wałem się temu, co mówią, a nawet co myślą. (Skąd mi się wziął sposób na słyszenie, co bliźni myślą?) A potem... Czy ja wiem, jak to było potem?... Podobno jakaś sąsiadka mego losu i taka sama Strzyga jak ja - pewnie Autorka - podsłucKaTa przez ścianę, co ja sobie o cudzych przygodach opowiadam, wszystko zapisała i poleciała do faceta, który się nazywa Wydaw­ca (niektórzy wymawiają - Wybawca, inni - Wydławca). 1 całe to moje ględzenie o Kowalskich zostało wydrukowane. Coś tam było — pamiętam -

0              mieszkaniu, o garnkach, o różnych zajęciach, o różnych mamach, tatach

1              ciotkach, ale najwięcej o miłości, zazdrości i o potomności. Aha, nawet wiem. jak się ta potomność u nich nazywała: Jerzunio, czyli Jerzy I.

To wszystko strasznie dawno. Jeszcze w tym czasie, kiedy nasza Starówka była stara, Antki gadały po czerniakowsku, na podwórku nie szarogęsił sic ani Hitler, ani Stalin, Słonimski sprawował rząd dusz, nikt nie wiedział, co to znaczy „samotny tłum” albo „Ginący Daniel”, co to jest Hiroszima, co kosmonauta, ani nawet gdzie na jeansach mają być kieszenie. Za to każdy wiedział, z kim Ordonka lubi tańczyć tango, na dachu jakiej taksówki śpiewał Kiepura, gdzie są najlepsze pączki, a gdzie najgorsza polityka.

Strasznie dawno... W tak zwanym Dwudziestoleciu. Z uporem Strzygi trzymam się Dwudziestolecia, gdyż o II wojnie światowej, jak o Ryczywole, zamilczeć wolę, nie na mój rozum taki temat. Jedno pewne: przeżyłem.

... Otóż idę ja sobie któregoś dnia, chyba z dziesięć lat temu, po Nowym Świecie i dumam: niby to samo, a wcale nie to samo. Kamieniczki po obu stronach wyglądają umyte, podstrojone, nie takie kochane brudasy jak dawniej. Ludziska też niby po polsku mówią, a niechby mój Wiech do nich zagadał, nic by nie zrozumieli, własnego Wiecha mają. Moda też inna. Do upałów dalćko, a tu dokoła babki (dawniej one się nazywały damy, panny albo facetki) prawie nago latają: głowy odkryte (ani jednego kapelusza z kwiatka­mi, piórkami, wstążkami!), łydki aż za kolana gołe, a jak nie gołe, to obleczone w owe połatane jeansy. Markotno... Gdzie tramwaj Dwunastka? gdzie dryn­dy? posłańcy w czerwonych kaszkietach? gdzie Trzeci Maj? gdzie Żydzi?

Aż tu jakiś osobnik rodzaju męskiego w wieku dojrzałym zagradza mi drogę. „Przepraszam pana - mówi - jak godność? Przypadkiem nie Narra­tor?" Patrzę... Ależ tak! Czarne znamię na lewym policzku: Jerzunio, Jerzy I, syn Ireny niegdyś zwanej Ptaszkiem i Pawła zwanego Złotkiem.

Tu kilka słów wyjaśnienia:

Godność, i owszem, Narrator; ale bez godności, to ja przecież jestem wszędobylska Strzyga. Podczas wojen Strzygi śpią, uczepione ludzkich snów jak nietoperze, głową w dół. Dopiero jak się skończyły bomby, wrzaski, tanki i gazy, warszawiacy zaczęli spokojniej spać, nie miałem się czego uczepić i wyfrunąłem na ulicę. Nieswojo... Zatęskniłem do dni powszednich i do Kowalskich. Obleciałem wszystkie adresy... Tu schody zawalone, tam w ogóle krater, jeszcze gdzie indziej krzyżyk brzozowy. Siadłem i płaczę. Aż tu jakaś kobiecina wyłazi zza muru. „Pan szanowny kogo uważa? Bo ja tu za dozorczynię kiedyś byłam.” Utarłem nosa, mówię: „Oni się nazywali Kowal­scy. Dzieciak im się przed samą wojną urodził”. - „Imiona jakie byli?”. „Irena i Paweł”. Wtedy plasnęła w ręce. „Panie, przez całą wojnę, co z tym Pawłem, nie było wiadomo. Choć i nauczyciel, oficerem rezerwy był. Jak tylko

mobilizację ogłosili, po-szedł... i słuch o nim zaginął. Ta jego łrena—że to szyć dobrze umiała i kobietka szykowna i jakoś te diabelskie lata przebidowała (w piwnicy żeśmy razem mieszkały) i któregoś rana powiada: »Do widzenia, pani Piotrusiowa! Kolega męża z Londynu przybył, mój mąż bohaterem-lotnikiem się okazał, żyje i na drogę do Anglii funtów mi przysłał«. Zabrała chłopaka- pięć lat mu było 1 i znikła.”

Duch we mnie wstąpił. Powołanie Narratora zagrało, odezwała się natura Strzygi. Hokus-pokus! I już jestem w Londynie. Odszukać Kowalskich nie było trudno. Polacy tam wszyscy siedzieli na kupie, śledzie wędzone jedli i herbatką popijali w domu jednego lorda, który okazywał wdzięczność ubogim aliantom.

Dawnym nałogiem wiele podpatrzyłem. I tak - w czapce niewidce - na spacerkach w Hyde Parku i na nocnych podsłuchach znowu lat kilka minęło. Aliści Kowalscy, raz się rozpędziwszy, zapragnęli jeszcze dalej od Żoliborza świat oglądać. Razem z Jerzuniem - kawał chłopa już z niego był wtenczas - wsiedli na pyszną jakąś łajbę i popłynęli odkrywać Amerykę w Nowym Jorku. No, to ja na moich nietoperzych skrzydłach za nimi. Osiem nocy się męczyłem, ale trop w trop podążyłem.

Nieźle nam się znowu razem mieszkało... Jak tylko Jerzunio mnie rozpoznał

-              sprytna szelma! - że to ja ten sam gość o dziwnym nazwisku Narrator, powstała między nami przyjaźń i niejednego figla spłataliśmy potworowi zwanemu: Rzeczywistość.

Teraz już się państwo kochani chyba nie dziwią naszemu z Jerzym Kowal­skim spotkaniu na Nowym Świecie.

W pierwszej chwili nie wiadomo było, od czego zacząć: od kolebki wystruganej przez dziadunia-stolarza w Kazimierzu, od tarasu pod żolibor- skim „cyprysem”, od londyńskiej ulicy, nie wiem dlaczego, nazwanej Piccadil- ly Cyrk, czy może dopiero od Długiej Wyspy pod Nowym Jorkiem? Trochę miałem tremy: o co on mnie teraz zapyta. J ak tu łgać takiemu panu z baczkami przyprószonymi siwizną? Jerzy I dawno przestał być dzieckiem... Jezu Nazareński - myślę sobie - Bóg stworzył mnie Narratorem, ale po tylu latach mokrych od łez i krwi jakie nowe kłamstwo mogę jeszcze wydumać? On tymczasem trzęsie i trzęsie moją ręką, jak gdyby to była deska ratunku. „Panie Narrator - powiada - na ulicy nie miejsce na długie spowiedzi. Tyle tylko wyznam, że odkądeśmy się rozstali, z niejednego pieca chleb jadłem, w wielu wodach się topiłem, w wielu ogniach gorzałem — jestem bardzo zmęczony. Doprawdy często nie wiem, czy to ciągle ja jestem, ten sam co przed wojną,

Kowalski, czy zgoła inny człowiek. Chodźmy pod jakiś przyjazny dach w tym mieście zawsze stołecznym i niechże mi pan przypomni moje tutaj początki i moją przynależność do nieśmiertelnej rodziny Kowalskich.”

Łza mi się zakręciła w oku. Wziąłem go pod pachę i zaprowadziłem do siebie. To znaczy do kawalerki przy ulicy Dwudziestolecia numer 0. Zdjąłem z półki grubą książkę, starłem kurz z tytułu „Dni powszednie państwa Kowalskich” i wręczyłem przybyszowi zza siedmiu niepolskich mórz i siedmiu rzek pamięci.

Maria Kuncewiczowa

Rzym, 1981 .

Dni powszednie państwa Kowalskich

Muszą mieć dom

ęzedłem jesienią smutny po ulicy... Nawet nie tyle smutny, co wystraszony. OWszyscy chyba znają takie chwile, kiedy z jakiejś niewyraźnej przyczyny (przechodzień odburknął, znajomy nie odpowiedział na ukłon, żona nie chciała pokazać listu od przyjaciółki, słońce piąty dzień kryło się za chmurami)

              człowiek czuje się nikomu niepotrzebny i zagrożony przez tysiąc niedobrych tajemnic.

Nie pamiętam o jakie to słowo, gest, może oświetlenie potknąłem się wtedy. Wiem tylko, że było mi wszystko jedno, dokąd idę, nigdzie nie spodziewałem się zrozumienia, wszędzie okrucieństwa.

W tym nastroju dobrnąłem do jarskiej stołówki. Sałatę potraktowałem podejrzliwie, na kelnerkę i na wszystkich gości obraziłem się z góry, zanim zdołali mi w jakikolwiek sposób ubliżyć, niechętnie żułem chleb i czekałem nieszczęścia.

'Tuż koło mnie siedziała młoda para. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że ich usposobienie całkowicie odpowiada mojemu. Tak samo strachliwie i godnie patrzyli na sąsiadów, tak samo nie smakował im szpinak, tak samo nerwowo — nie czytając — wertowali kuriery. Z oczu ich również wyzierał ten smutek, że nie wiadomo dokąd teraz pójść.

Ale było ich dwoje. Mogli uśmiechnąć się do siebie, mogli pod stołem uścisnąć sobie dłonie. Nie czynili tego i zgniewałem się... Oto jak bezmyślnie marnują najwspanialszy dar życia: samotność we dwóje. Zirytowany wstałem, skoro tylko nieznajomi zapłacili rachunek, podążyłem za nimi.

Po co? Czy żeby ich pouczyć? Żeby napaść? Żeby szpiegować? Nic podobnego nie miałem na myśli. Po prostu wydało mi się, że w bezmiernej pustce świata między mną a wylęknioną parą drży jakaś niteczka... nić wspólna.

Młodzi wreszcie się domyślili, że w złej godzinie należy przytulić się do siebie, jeżeli jest obok ciepłe ramię i serce niezbyt gorzkie: wzięli się pod ręce. Skrzętnie wymijałem przeszkody, regulowałem swój krok podług ich kroku i tak się to stało, że w ciągu kwadransa z ich słów poznałem ich ubożutkie istnienie.

Mówili do siebie: „złotko”, „kiciu” i „ptaszku” I język miłości nie jest pomysłowy. Sprawy, które poruszali, były również pospolite. Jednak kiedy, wczesnym wieczorem jesiennym, opuściłem nieznajome małżeństwo, nazwa­wszy je dla własnej wygody „Kowalscy” i miasto wyglądało mniej tajemnicze, mój los bardziej znośny.

Wszyscy ukrywamy porażki, lęk, desperacką nadzieję jak sekretną chorobę. Nosząc nędzę w sercu chodzimy jak pawie. Doznałem ulgi, wejrzawszy — niewidziany - w głąb życia państwa Kowalskich. Dlatego postanowiłem spotkać ich jeszcze^nieraz i rozplotkować przez radio podsłuchane rozmowy. Żeby ci, którzy rozpaczają nad własnym ubóstwem i ci, którzy małość swego życia uważają za haniebny wyjątek we wspaniałych dziejach ludzkości - żeby ci właśnie zostali pocieszeni.

*

-              Paweł, mnie dziś czegoś straszno na ulicy.

-              E, cóż tam strasznego?

-              Rano wzięłam w rękę gazetę... tego truciciela uwolnili. Winien, czy nie winien - pomyśl jednak: idziemy, a może to on wymija nas, ociera się rękawem...

-              Cóż stąd?

-              Nic, tylko że takie mrowie nieznajome i wśród nich my sami. Jakąś Żarnowską aresztowali... Obława była. A ona dawno, w lipcu, zamordowała staruszkę na Freta. Zamówiła się, że pokój chce wynająć, a potem starą bdch w łeb i jeszcze maszynę do szycia na nią zwaliła.

-              Dajże spokój, ptaszku, co za czarne myśli!

i Nie, bo u nas w Kazimierzu, to się wszystkich zna. Wyjdę na rynek, przechodzi kto, zaraz wiem: ten łobuz, ten uczciwy, tego unikać, tego nie. Wiem nawet dokąd on idzie: po wódkę do Piskorka, do szewcówny na Puławską albo znów tak sobie, gdzie oczy poniosą... Tutaj nic nie wiem. Ani kto, ani dokąd.

-              Ty prowincjałko! Cztery lata w Warszawie i jesfccze się boisz?

-              Kiedy ja nie zawsze. Tylko dziś się roztrzęsłam. Popatrz... Wszędzie w kwiaciarniach wieńce z wczorajszych Zaduszek -.

-              Chwała Bogu, nie dla nas. My sobie trochę pożyjemy. Co, kiciu, czy nam źle?

-              Mnie strasznie dobrze z tobą. Ale, Paweł, Paweł, co to wszystko znaczy?! Idzie się... na każdym kroku jakaś zgroza, jakaś tajemnica, truciciela od poczciwca odróżnić nie można. Ledwie człowiek trochę przywyknie i już śmierć. A niebo nad miastem czarne...

. i Jak myślisz, czy gospodyni ma dziśznowu gości i ryczą za ścianą?... Lepiej chodźmy do kina.

-              Nie chcę. Tam znowu pełno obcych! I drażnią mnie aktorzy. Zawsze lepiej wiedzą, lepiej potrafią niż my.

-              Można się wiele nauczyć.

-              Nauczyć się można tylko z życia.

-              W takim razie, po cóż jestem nauczycielem? Po co zawracam dzieciom głowy arytmetyką?

-              Och, Pawełek! Arytmetyki można nauczyć. To miłości nie można.

-              Ty zawsze o miłości.

-              Wiesz co, Paweł? Musimy mieć dom.

-              Jak Boga kocham, zawsze jedno myślimy!

-              Żeby już nareszcie nikt się nie mieszał: czy światło zapalone, czy zgaszone.

-              Właśnie! Jak człowiek chce czytać, żeby mu gospodyni za ścianą nie wyła szlagierów.

-              I żeby w taki niedobry wieczór nie pętać się z musu po ulicach... żeby mieć taki kąt, gdzie można o świecie zapomnieć.

-              Na Żoliborzu są mieszkania-pokój, kuchnia, łazienka-za połowę tego, co płacimy Sklepiczyńskiej!

-              Na Żoliborzu? Byłoby strasznie daleko do pracy.

-              Niektórzy mieszkają we Włochach albo w Piastowie. Na komunikację wydamy akurat tyle, co Sklepiczyńska ściąga miesięcznie za żarówki, które sama tłucze. '

-              A czy ja potrafię przyrządzić porządny szpinak?

-              Nawet wiśniak szpinakowy. Gdyby zresztą co dzień się nie dało, to dobrze, że choć w święto będziemy jadali u siebie.

-              Nie boisz się, Paweł, odludzia? Wyjdziemy ze stosunków.

-              Wolę się bać odludzia niż ludzi. A co do stosunków, to właśnie je sobie

wyklarujemy. Dowiemy się, kto naprawdę chce nas widywać, a komu jedynie na tym zależało, żeby mieć gdzie „wstąpić po drodze”!

-              Pawełku, czuję, że ukradniemy Sklepiczyńskiej tumbę na nowe gospoda­rstwo!

-              Jaką tumbę?

-              No ten słup czarny ze złoconymi wrębami, ni to kolumna, ni to wąż boa, stojący na ogonie. To monstrum, co dźwiga biust dziewicy, oplątany nenufa- rami.

-              Tumbę, jak tumbę, ale forsy chyba gdzie ukradnę, bo przecież stołki trzeba będzie kupić.

-              Ach, jak najmniej rzeczy, najprostsze. Kupimy tapczan, koc, stół okrągły sosnowy...

-              Boże, a u matki w Krakowie tyle gratów!

-              Nie proś o nic, Pawełek. Właśnie będzie przyjemnie, że wszystko sami... podług własnej potrzeby... podług gustu...

-              Czemu milczysz?

-              Tak sobie, wyobrażam sobie...

-              Co, miła?

-              Nasz dom.              ^

-              Jakiż on będzie?

-              Z gwiazdami za oknem. Cichy. Bez tumby. Bez cudzej łaski. Bez morałów... A wiesz... jeden antyk jednak zabiorę do domu.

-              Antyk?

-              To lusterko, coś mi podniósł w tramwaju... przez któreśmy się poznali.

Miasto cichło, zalane nocą - i Kowalscy ucichli. W milczeniu zdążali do bramy domu, gdzie oprócz dziurawej walizki i kilku sztuk odzienia nic ich nie czekało własnego.

Szuka ją mieszkania

Spotkali się przy BGK. Nie wiadomo czemu ten gmach surowy przyciąga randki, mnóstwo ludzi kręci się tam u podjazdu i jeżeli mają na myśli włamanie, to raczej do serca. Pierwsza przyszła ona, bo punktualność jest objawem nerwowego niepokoju kobiet. Stwierdziwszy, że małżonek nie czeka, bohatersko postanowiła okazać mu twarz jasną. Jakoż, skoro zielony

filc pana Kowalskiego - po dłuższej chwili — wykwitł z tłumu, oblicze pani Kowalskiej wyraziło uczucia tak wzniosłe, że mąż się przeraził.

Notabene: oni rzeczywiście nazywają się Kowalscy - zerknąłem w jego legitymację tramwajową.

-              Pewnie głowa cię boli i znowu chcesz, żebym nie zauważył... Zaraz kupimy „kogutka”.

-              Nie, nic mnie nie boli... Czemu się spóźniłeś, kochanie?

-              Bo ta wściekła baba nie chciała mnie puścić!

-              Jaka baba? Czego ona chciała od ciebie?

-              Żebym się przyznał.

-              Do czego?

-              Do spisku z gosnodarzem. Chodźmy na herbatę gdzieś tu blisko, wszystko ci powiem. Jak tobie poszło?

-              Ech, marnie. Patrz, tu są wczorajsze tanie pączki na wystawie, tu wejdźmy.

-              Oszalałaś?! Przy niedzieli jeść wczorajsze pączki?

-              Mój kochany, jeżeli mamy sobie pozwolić na rozwód ze Sklepiczyńską, każdziutki grosz musimy oszczędzać.

-              A te mieszkania, coś ty oglądała, były bardzo drogie?

-              Tu siądźmy, z daleka od orkiestry. (Do kelnera). Dla mnie herbata i jeden pączek. Proszę z tych wczorajszych - są zdrowsze.

-              Dla mnie pół czarnej. Dziękuję, bez pączka.

-              Więc wszystko po kolei. Najpierw poszłam na koniec Wspólnej, tam, cośmy się tak cieszyli, że wróble będziemy karmić, bo naprzeciwko Ogród Pomologiczny.

-              Aha, że „pewnie takie intymne, miłe mieszkanko”?

fl To samo. Otóż wchodzę w bramę, dozorca oczywiście: „Kogo pani uważa?” — więc mówię numer mieszkania, a on z punktu: „Pani chciała, żeby biuro w niedzielę było otwarte? Tu jest dom katolicki, na Nalewkach dziś biura otwarte”. Zgłupiałam. „Jakie biuro? Wyraźnie w ogłoszeniu stoi: «mieszkan­ko dwupokojowe, schludne, dla skromnej rodziny»”. On dopiero: „Nijakiej tu nie ma schludnej rodziny. Numer piąty to jest biuro. I owszem, on jest skro­mny ten gość, nawet starszy, ale głównie się rozchodzi o parcelację. I lokale także samo stręczą”.

-              Pośrednik.

-              Więc poszłam z kwitkiem. Później: Hoża, ten „piękny apartament

siedmiopokojowy od zaraz, może być oddzielnie dwa pokoje, używalność* kuchni”.

-              Wiem. Ten, cośmy się śmieli, że pewnie jakaś hrabina na Mysich] Kiszkach zbankrutowała.

9 Klucze były u dozorcy, okazuje się, że apartament już pusty, pan dozorcaj łaskawie zgodził się, mimo niedzieli, pokazać. Front. Klatka schodowa z tych} lepszych, co to dentysta nawet może mieszkać. Takie szyby w aniołki... Wiesz,! szyba przezroczysta, a ten aniołek, tłusty taki, z szarfą, matowy, żeby śmietnika! za oknem nie było widać. Po brzegu znów szkło jak krew. Na każdym piętrze! nisza, w niej panna rozgolona trzyma nad głową lampę, mało się nie przerwie J Ale tych lamp nie ma, tylko takie rożny sterczą, bo to kiedyś było do gazu. NoJ i spluwaczki po rogach, szyk, ławeczka do odpoczywania... Wchodzimy... ażsięl cofnęłam. Stęchlizna jak i grobu. I naftalina. Przedpokój — długa kicha,! ponura, tapeta jakaś - bordo chyba § odstaje płatami... Brr... Zaraz na lewol drzwi - mała ciupka, pełno porwanych drutów wisi od sufitu. „W razie czegoś! może być poczekalnia” - powiada dozorca. Drugie drzwi: salon. Wielka! landara... piec zwalisty, powiadam ci, jak kaplica. Także samo panny w koszul-1 kach na nim, lilie, takie coś jak kokardy z gipsu, muszle, nawet gołębie:! i w dole, że niby kominek: krata mosiężna, a za tym schowane zwyczajnych dwoje drzwiczek, wiesz, tych „hermetycznych” na śruby...

-              Cóż ty tak za tym piecem szalejesz? Gdzie hrabina?

-              Bo dopiero w takim gołym mieszkanisku widać to całe wygłupianie się na J jaśnie państwo! Czekaj... będzie hrabina. Wyszłam na balkon, patrzę: skrzynia] stoi zasmolona. Dozorca powiada: „A to ta pani jeszcze nie zabrała. Oni dosyć! byli skąpe, nie chciało ji się ty złotówczyny wydać na dozorcego, żeby węgla j z piwnicy przyniósł, to tak wszędzie w mieszkaniu trzymali: w łazience troszki 1 u służącej pod łóżkiem troszki, na balkonie troszki... Ale że wszystko jednaj zbankretowali. Ten pan był czemściś w magistracie, podobnież wziąć łubiał9 a tera takie przyzwyczajenie majom z temi redukcjami... Z emerytury ni mógł się przy takiem lokalu utrzymać”.

-              Co innego my, prawda? Wziąć lubimy, przyzwyczajeń nie mamy. Jakże to j tam w końcu z tymi dwoma pokojami osobno?

i Więc ja się właśnie dozorcy pytam: które pokoje osobno. „Sublikatorskie I powiada - od podwórka, proszę”. Wracamy przez ten straszny przedpokój. I Na prawo dwa pokoje, łączące się. Jeden spory, drugi mniejszy. Ciemno jak w uchu, i to u głuchego. „Sympatyczne nawet pokoiki - nr )wi - dawniej kiedyś to byli dziecinne”. - „Słońce tu zagląda?” - „Słońce nie, ale cicho i nawet knoty watowe całkiem jeszcze dobre się w oknach zostali”. Rzeczywiście,

wiszą takie czarne kichy, postrzępione, widać, że latem też się okien nie otwierało, żeby ten skarb zaoszczędzić.

; - No, a... wygody? Kuchnia?

-              Otóż wygoda nadzwyczajna: drzwiczki wprost ze stołow...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin