Iwaszkiewicz Jarosław - HILARY SYN BUCHALTERA.rtf

(489 KB) Pobierz

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

HILARY

SYN

BUCHALTERA

 

Ach, tak. Latarnik. Pamiętał dobrze tę małą niebieską książeczkę w „salonie” na stole. „Ilustracje Antoniego Kamińskiego”. Stał tak, trzymając książkę na piersi. Tylko tam Ocean. A tu Wisła.

Płock oddalał się; nurzał się w siność, w fiolet mgły: woda biała i równa, spiętrzona i spokojna — tafla matowego szkła, Hen, hen, za przelotem kawek czarnych ta wieża stara, ta fara, ta katedra i domki. I most nowy, dziwny, brzydki.

Ten Adam bardzo poczciwy. Sam nie wie, dlaczego mu przy­chodzą na myśl ręce jego: wydobył je z nowych skórzanych rę­kawiczek: były białe, bez krwi. I to upodobanie: upstrzone bry­lantami i rubinami. I ten sygnet!

Przyjechał konno, choć to dość daleko i tak rano, żeby się tylko pożegnać. On jeden tylko, Adam, poczciwy wierny Adam wierzy w tę jego jazdę i w tę książeczkę do piersi przyciskaną.

Nie, to nie Latarnik. To niby Lucjan de Rubempre i jego tom Stokroci. Przed tamtym otwierał się przepastny świąt snów i blasków, i tęsknot: zawody i najdrobniejsze atomy szczęścia zawarte w ukłonie wzgardliwej kochanki. Tylko, że tam był Pa­ryż. A tu Warszawa.

Podjeżdża statek do brzegu: taki brodaty pan nie pan, a coś ma szlacheckiego w wąsach jtó* rzuca linę. Statek sapie, chwieje się, wreszcie gulgocze jak spłoszony indyk: gulgulgul, gul, gul, gul, po czym wstrzymuje bieg; niby nimfy układają pomost: i wstępują nań dwie Izraelitki, jeden Żyd i zatrwożona siostra-szarytka. Wszystko to zdaje się baśnią: to powietrze ostre, kąśliwe, statek w zawody z Wisłą hałasuje. Opactwo Czerwińskie jak ptak dumny o dwóch szyjach, niesamowite, wysokie, pod­obłoczne. Ziemia naga na żółto, na szaro; drzewa palcami

z brązu przytrzymujące przelotne woale. I te zabawne, ciche, prowincjonalne twarze, tak dobrze znane Hilaremu, a napawa­jące go lękiem przed stolicą.

Ta twarz ma coś szlacheckiego — pomyślał, jak rzekliśmy przed chwilą — a potem o sobie: czy mam pozory szlachcica? ? Czy coś z tej krwi zacnej odbiło się na mej twarzy, jak żyje dotąd w moich marzeniach, tęsknotach? Czy tępe mieszczań^ stwo?

0              Boże, jakiż niesprawiedliwy jest Hilary, myśli ma drobne i nikłe: pozwala sobie na nie, bo jest w podróży. Nieprawdaż, jak wiele można pomyśleć w podróży? Wstrząśnięte myśli wy­wracają się na nice i nagle widzimy, wychodzi na jaw pod­szewka, wówczas gdy zdawało się, że zapomniano o niej na za­wsze. Szlachectwo! w dzisiejszych czasach, po takim wychowa­niu.

1              zaraz dzieciństwo. Ucieczka do wspomnień najłatwiejszych, nigdy nie poddających się kontroli. Rozlazłe marzenie o jasnych dniach, o których wszystko da się pomyśleć: toteż marzy się

o              nich. Jest to ucieczka natur silnych -— ucieczka do słabości. Zarówno ucieczka natur słabych — ku sile!

A więc chodźmy za Hilarym: miło nam będzie może w owym małym domku buchaltera w cukrowni położonej w okolicy Płoc­ka. Domek bowiem mały, ciasny, staroświecki, ale staroświecki w tym bardzo brzydkim smaku Orleanów i drugiego cesarstwa. Tylko dużo kwiatów; ach, te zabawne fikusy — we wszystkich domach są one: Charles Louis Philippe, mistrz miasteczek fran­cuskich, wspomina o nich tak czule, mówi o nich i Czechow; Hilary też pamięta od dzieciństwa te duże ciemnozielone, sztywne liście bez treści istotnej; niby blacha, niby szkłem przykryty aksamit, a w gruncie rzeczy nic; tylko wówczas ciekawe, gdy w trąbkę zwinięte, bladozielone lub czerwonawe przypominają kiełek tulipanu; zanim się rozwiną w zwyczajny, taki jak wszy­stkie inne, liść — wszystkie dzieci łudzą się nadzieją, że zmie­nią się odwieczne prawa, i tym razem, tym jedynym razem, z kiełka miast liścia rozwinie się kwiat. (Nie wiem zresztą,

czy wszystkie dzieci — ja przynajmniej zawsze, za każdym ta­kim nowym kiełkiem — Hilary również.)

Ach i te małe drobne książki, te powieści Orzeszkowej; te tajemnicze wydawnictwa „Biblioteki Najcelniejszych Utworów”, Faust Goethego, Petófi, a wreszcie Ibsen, wszystkie rzeczy dale­kie czyniący bliskimi i dotykalnymi, ale pastor. A zresztą kon­serwatyzm i liberalizm partyj, nawet prześladowania narodowe, Lutnia w tajemnicy z Krakowa przywieziona, jakież to wszystko obce, dalekie spokojowi tego domku, gdzie jest fortepian, dużo nut i mamusia grająca codziennie Chopina, Bacha, kochane etiu­dy Czernego i Lucję di Lamermoore.

I te pierwsze dziwne wieczory na wiosnę, kiedy kwitną drze­wa owocowe przedl ich malutkim ceglastym domkiem: wtedy naprawdę Hilary wśród marzeń i bezpłodnych poszukiwań wyra­zu dla upiornych żalów i tęsknot do blasku sztucznych lamp, poczuwał w sobie wiele mocy twórczej i zdolności spełnienia. „Tak będzie” — mówił sobie i tak było. „Gdy skończę lat dwa­dzieścia dwa, nie trzyma mnie nic. Ani nawet Mania (ta Mania!) pojadę, wybiję się, będę miał pieniądze, sławę, szczęście; wezmę ludzi za mordę; a nawet rodzice Adama, właś­ciciele cukrowni...”

Co nawet? Nie wiedział. Nie, nie o to zresztą tutaj chodzi, tylko o ten wieczór, kiedy kwitną drzewa,.małe białe drzewka, takie zabawne, bo przedtem szare i potem szare; i o ten dzień, kiedy tulipany... no, ale to są nazbyt piękne rzeczy, „doliny pełne rozkołysanych bzów”; gdy się to przelewa na papier, po­wstają traktaty w rodzaju pewnych rozdziałów Doriana Graya.

A chodzi tu o ten drobiazg, o powiedzenie po prostu, że Hilary począł pisać wiersze. Skonstatowanie jest rzeczą łatwą. Ale nikt nie potrafi wyrazić, jakimi drogami dochodzi się do te­go. Może pewna muzyka. Jest to najbardziej skomplikowana, a zarazem najgłębsza funkcja cudownej zabawy zwanej życie.

I Adam! Ta Wielkanoc: osobno każde źdźbło znać na tle nieba, • i białe bazie, i te obłoki wędrowne jak sny; i ta olbrzy­

mia miłość wszystkich rzeczy. Wszystko się kładzie u stóp, od­daje się rękom, głaszcze dłonie; płacze z radości, jak biedny topniejący śnieg, który z daleka tylko widzi wiosnę, ale się cieszy.

„Młody dziedzic przyjechał.”

Przyjechał, to przyjechał: co mu tam. To najprostsze w świe- cie uczucie radości; baby wyszły właśnie z pieca i leżąc na po­duszkach pachniały mocno gorącym ciastem. W jadalnym na ce­ratowej kanapie siedział ojciec: fajka mu w ręku gasła nieustan­nie; za oknem dzieci z podwórka patrzyły, jak lecą kaczki czy żurawie; przy ojcu siedział Adam.

Czy wiedział, że później przyjdą te wieczory latem, te konne jazdy wśród złożonych kopek żyta; ta mgła o świcie i malinowe słońce, kiedy jechali na daleką wycieczkę konno. Osiemdziesiąt wiorst! A kopyta końskie brząkają: jakieś dziwne rapsodie. Pa­mięta, jak Adam zapytał: no, a jak będzie powstanie? to co? — Rzecz prosta, nie pójdę. Chimery. Kto myślał? Już raczej praca. Sztuka. (Wówczas to w lesie, gdzieś w pachnącym żywicami lesie, czytał był Doriana Graya, książkę, na którą chorowało całe nasze pokolenie.) Sztuka! Tó znaczyło: marmur i róże, wino i alabastry, astry w białych krużach, kruże w liliowych różach, weneckie lampiony...

              a weneckie zapusty, śmiech, ten kulig, kulig jedyny prawdziwy na świecie z Popiołów?

To spało jeszcze pod powłoką innych ruchów, dążeń, spoj­rzeń: jasne, jasne jest życie o dobie młodzieńczej. Więc wracam: ooce, noce wiosenne, letnie, później zmroki jesienne kłapliwe; no, zresztą, jak często czytamy w powieściach; w życiu jeszcze częściej. W powieści znajdujemy wschód słońca raz do trzech razy, w życiu wschód słońca możemy oglądać 365 razy do roku. Nie znaczy to, aby sztuka nie formowała życia. I owszem: po­słusznie zgina się ono jak pokorny wąż podłuż jej kształtów; za romantyków było romantyczne; współcześnie jest — współ­czesne.

Rozmowy Adama i Hilarego były bardzo długie, aczkolwiek

na próżno bym się starał podawać ich streszczenie. Przyjaźń przyszła zupełnie niespodziewanie, jako się rzekło. Zwłaszcza źe rodzice Adama nie życzyli: Ach, owo sławne nie ży­czyli, nie życzą, które prześladowało Adama od maleó- kości. Zresztą nie zajmujemy się Adamem. Mam nadzieję, że w ciągu opowiadania odsłoni on wszystkie strony swej prostej, nieskomplikowanej, drogiej duszy. Tylko te klejnoty: zupełnie niepotrzebne amatorstwo u chłopaka ze wsi, u takiego rolniczego paneczka z Płockiego; no, naprawdę, takiego, co to w kratko­wanych spodniach przyjeżdża do Płocka (Hotel Europejski) na obiady lub maca stare Francuzice, aby mieć pauzę po wiejskich Bronkach. „C’est dégoûtant” — powiedziałaby moja przyjaciółka pani S., która zresztą uznaje mój talent głównie z przyczyny, iż jako nauczyciel otarłem się o pewne domy „bardzo dobrze”.

Rozmowy młodych są zawsze jednakowe, tu jednak były jeszcze bardziej zwyczajne: otoczenie sprzyjało temu.

I cóż miał mówić Hilary, jak nie sławić owo słowo piękne a zużyte: „lot". Więc chciał lecieć. Boże, ty jeden wiesz, ile jest męki w tym najgorętszym pragnieniu poety. Męka związa­nia, pogrążenia, zanurzenia się, zamierania.

Adam był szczęśliwy; przynajmniej nie miał ambicji, na razie była ziemia, potem Polska. Potem śmierć. Zbawienna prosta na­szych przyjaciół! A jakie niepokoje, niesyte ambicje, głuche poniżenia, smutne samotności w duszy młodego poety Hila­rego. Kto wie, ile męki zamarło w nim na zawsze, i stało się czerstwym kamieniem, okrywającym lodem dno jego duszy. Mój Boże, wszyscy jesteśmy ludźmi. A on od kolebki myślał o „wiel­kości”, Na razie była wielkość (?) w Warszawie, potem sława na świecie całym: pomnik na drugiej półkuli lub jak wyspa wy­nurzający się z dna oceanu.

Tymczasem była wieś — fabryka — ojciec-buchalter, mazurki wielkanocne, no i te — Chopina, i sen, sen szczęśliwy wszyst­kich najbardziej męczących zagadek. Ale i to męczące prag-. nienie lotu.

Mówili z Adamem o domu, o Mańce, która była ich wspólną

kochanką, o roślinach, o gwiazdach. Czytali te same książki, Adam bardzo lubił Popioły, ale wolał inne rzeczy, dalsze od jego natury — np. Sdlambo albo zgoła Dewajiis. Chłodnę książki Nietzschego parę razy dostały się w ręce Hilaremu. Próchno Berenta. Te dobre dzieła, „rozweselające” świat naszego dzieciństwa, jak by powiedział kochany Chesterton.

Precz z erudycją! A więc jeden tylko obraz: Noc. Zimno. Niebo w gwiazdy. Jesień. Park rodziców Adama usłany chłod­nymi liśćmi, które tak szeleszczą: sięgają kostek, są miękką po­wodzią. Chłopcy pod jedną peleryną idą przez te opadnięte, zamarłe liście. Krok za krokiem, rytmicznie. A liście szeleszczą. Gałęzie niskiej leszczyny biją ich po twarzy. I pajęczyny. Stare, bo pająki się pochowały. A później staw. Woda jak atrament. Zmurszała łódka. I znowu dziecinne słowa o locie.

To było już w wigilię wyjazdu.

A teraz przed nim ta grupa budynków: te podniebne z bliska, z daleka malutkie różowe kolumny — mój Boże, to właśnie ta stolica — wymarzona. Ta gościńcem rozbiegana woda, niby szeroka ścież wskazująca nieboskłon; obrus błękitny, z którego łatwo odlecieć na niebo.

W mroku-zmroku pod schodami przystani stanął i obejrzał się; w złych chmurach utonął daleki horyzont rzeki; zbiegł się z niebem zamglonym, szary, gniewliwy, potężny. No, niech tam już zostaną sobie z Bogiem romańskie wieżyce katedry, dalekiej płockiej katedry, śmiertelnej kolebki starych mocnych królów.

„Oto są wschody nowego MIASTA, przybytku panów, che­rubinów i jasnych gromad aniołów” powiedział wstępując.

Zagrzmiały wozy ciężarowe po demnosinym bruku, pojechały czerwone tramwaje, w kurzu mgły mignęły zakręty rzeki ponad bulwarem Kościuszkowskim, zamknięte klamrą złamaną, mostem strzaskanym; i dalej kościoły, Bernardynów szara fasada, Oblu*

. bieńca białość, Wizytek nigdy nie więdnąca zieleń: drzewo bo­wiem radości trwa wiecznie. Nowy Świat był niby siny rów w nie rozproszonych latarniami tonął mgłach —» i dziwnie spo­kojnie wypłynął naprzeciwko, niby nawa wysoka, wiosłująca bezszelestnie przez zmrok jesienny, zmrok chmurny — glorią szarej kopuły wysoko wyniesiony kościół Świętego Aleksandra.

Nazajutrz dopiero rano miał rozmowę z kuzynem. Zamieszkał na razie u nich.

Rozmowa zwyczajna: to i owo, i jeszcze jedno. A potem to przebanalne pytanie: no i co? co poczniesz?

Poeta! zabawne słowo; zwłaszcza w naszych czasach. Nie tylko bowiem, powiada słusznie Majakowski, że niełatwo, nie­łatwo to się wszystko sprzęga i nim zakwili w nas jak słowik pieśń, to się chodzi, chodzi długo. I męką piekielną wyhodowane rodzą się rymy i oktawy.

Nie tylko to: ale trzeba jeszcze znać dużo, dużo ludzi. Trzeba się kłaniać uprzejmie wielu panom, którym nie chciałoby się podać ręki. Trzeba bywać u księżny X. Broń Boże nie za­kochać się w brzydkiej pannie. Ach i najgorsze... trzeba wy­słuchiwać najserdeczniejszych komplementów i najbezecniejszych sądów o poezji.

Dlaczego jest tak niedobrze: poeta najchętniej mówi o futbolu i o honorariach, gmin tak chętnie rozmawia o poetyczności lub

o              obłokach.

Poeta! Kuzyn się zadziwił. Ale jako praktyczna osoba spytał: a masz tu jakie znajomości?

Jeszcze nie mam.

Jeszcze nie miał nic; prócz mglistych wyobrażeń pod wpół- przymkniętymi powiekami. Okna wychodziły na Aleje Ujazdow­skie i śmiały mu się usta, gdy patrzył — on z domku buchal­tera, na te powozy i te samochody. I ta myśl — muszę jeździć tak samo. Ach, dziwna, zdrożna myśl, a taka uparta. Nie, nie, naprawdę pojedzie; będzie miał pieniądze, sławę i kobiety.

Przypomniał sobie list Adama.

r— Aha — powiedział do kuzyna — mam list od mego przyjaciela do hrabiego Xawerego. Pójdę tam po południu.

I Ol — powiedział kuzyn. A miły Hilary sąfo.ił ¿e w wy­krzykniku tym brzmiało zdziwienie. A było w nim tylko po­wątpiewanie.

Hrabia Xawery mieszkał w pięknym pałacyku. Toteż uczu­cia Hilarego nie były dalekie od pewnego onieśmielenia, skoro zadzwonił. List Adama. Później ten lokaj. Przedpokój: płaty mięsistych dywanów; czarny zegar gdański, no i ten hrabia wreszcie, młody, jasny, przystojny, znużony — ach — i ten ty­tuł, myślał wciąż Hilary, zupełnie jak w powieści,

Biały Xawery w promieniu złota, które schodziło z okna jak anioł zwiastowania, siedział na dywanie wśród stosów wiel­kich tomów. Oglądał książki.

              Przepraszam, że nie wstaję — powiedział do Hilarego i ¡podał mu rękę, nie, nie rękę, tylko ten olbrzymi, biskupi ametyst z brylantami, w pierścieniu.

„To stąd i Adam lubi tak klejnoty” pomyślał Hilary i usiadł. Z przerażeniem spostrzegł, że wszystkie książki, jakie hrabia miał przy sobie w stosy ułożone, że wszystkie książki za­wierają pornografię.

Czytał o tym u d’Annunzia, no, ale to nie to samo — w ży­ciu. Nigdy tego nie widział. Czerwienił się. A Xawery podawał mu wciąż nowe i nowe rysunki, wciąż nowe szczegóły, osobliwe kombinacje, dziwaczne dzieła sztuki, greckie pomysły, rembrand- towskie maniery.

              Ach — powiedział Xawery — wolę to od polityki. Cho­ciaż i politykę lubię ogromnie.

              To może pomówimy o polityce — powiedział Hilary, choć nie miał o niej pojęcia.

Skończyło się . na tym, że wypili herbatę. Nudno już było X aweremu w towarzystwie smutnego wieśniaka.

Mimo to całą swą swadę skierował, aby go olśnić. Sypnął

mu przed oszy wspaniałe historie i anegdoty Rzymu, Florencji i Madrytu. Opowiadał o dziwnych utytułowanych przyjaciołach z Włoch czy też Francji, czy też nawet Anglii. Pokazywał mu fotografie. Mówił o audiencjach u papieża. O sposobie, w któ­rym Benedykt XV udzielał błogosławieństwa.

Hilary po prostu zasmucił się. Czekał konkretniejszej rozmo­wy. Być może nawet, że myślał o pewnych głębszych poruszę* niach.

„Ta kanalia Hi myślał sobie —*nie wie naprawdę, co wart jest pierwszy lepszy człowiek. Po prostu człowiek. Bez tytułów, posiadłości i pieniędzy.”

Próbował przedstawić mu swoją pozycję. Xawery wypowie­dział parę słów lekceważącego współczucia i na nowo począł go traktować jako gościa. Mimo nieumiejętnych starań, Hilary w roli petenta stanąć nie śmiał. Natomiast Xawery pożegnał się z nim bardzo przyjaźnie.

W mgle, w mgle cała Warszawa. Ta jesień czepiająca się z rozpaczą tych olbrzymich domostw; to bez pogłębienia się żadnego horyzontów błąkanie tłumów w brązowej ciasnocie i te niespokojne sny czarnych mas ludzkich włóczących się Nowym Światem, Długą, Nalewkami, Chmielną i Marszałkowską. Nie­pokój bladych lamp, że je mgła zaleje, i ten jedyny wylot ku złamanemu mostowi. Droga bez wyjścia.

Hohej! Hohej! Dalekie płockie pola!

Nim zabrał się do poważniejszych „znajomościy —- (kuzyn, a i hr. Xawery powiedzieli mu, że na nic innego nie może liczyć i że dopiero po zawarciu „takowych” można myśleć o wy­daniu tomu wierszy) — nim zabrał się, repeto, do poważniej» szych „znajomości” — już nie miał pieniędzy, już mu kuzyn zrobił parę uwag o braku zajęcia, już go z domu zasypano listami, czy aby stara się o „posadę”.

Nie, nie, oczywista rzecz, nie, skąd posada? Po co, na co, jutro, pojutrze wszak będzie musiał „odlecieć" dalej:

Śnieżne żagle, śnieżne żagle na niebieskich, niebieskich por­tach — ach, jak bliskie byłyście snom Hilarego, jak dalekie jego myślom.

Winnice są także doskonałe. I hodowle baranów.

Nim zatętniła o bruki konnica dziwnych wypraw, nim do­konań zabrzmiały sygnały, tony, bębny, marsze, horyzonty...

Ani z dalekich nieb nie zeszła cudna wróżka zwana „podróż”, ani też nie odpowiedział mu nikt na cichy wewnętrzny rytm śefca. Bo jak nie myśleć o miłości tutaj w Warszawie?

Ale radzę ci, nie myśl o miłości w Warszawie.

Już sam nie wiedział, jak siedział w hallu: szarym hallu państwa S. Jak był nauczycielem.

Sześćset marek miesięcznie, osobny pokój, całe utrzymanie. I te owieczki marzeń, ostrzyżone z kwiatów jak z wełny, i te postrzy- żone, biedne koronki białych, miłych, mocnych kielichów i ziemia, sucha, twarda, spękana ziemia codziennego dnia.

Spacer — męka. On, uczeń i pies. Taki czarny, mądry, ra­sowy. Słoneczne dnie jesienne, a potem pierwszy mróz, a potem szare ranki, a potem płomienne wieczory. A potem samotność. Do dna, do dna sięgająca samotność.

W otwartym oknie, na tle kotary starej, zakurzonej, stał i patrzał na Krakowskie Przedmieście. Najpiękniejszy kąt pomię­dzy kościołem Opieki Sw. Józefa, Dziekanką, Mickiewiczem. Linie tak proste, tak polskie, zupełnie niby w Płocku niektóre domy, zwłaszcza po brzegu.

Nie, nie, ale nie to. Ale ta samotność. Ta pustka, ta słota bez celu.

I dnie podobne do siebie, bez wierszy.

„Nie ma miejsca na wiersze w zdrowym społeczeństwie” —

powiedział mu kiedyś pewien starszy dżentelmen. „Nie ma miejsca dla poetów na świecie” — uzupełnił sobie w myśli. „Dzień mój składa się z jedzenia, piastowania cudzych dzieci, widywania się z nielicznymi znajomymi, a gdzie tamto, a gdzie «lot»?”

I niby co? co dalej? Wszystko zmierzone, zrównoważone, spo­kojne. Jest praca. Jest chleb. Jest Warszawa. „Nie ma miejsca na wiersze w zdrowym społeczeństwie.”

„Nasze społeczeństwo jest niezdrowe. Ma miejsce na wier­sze” — pomyślał Hilary i pewnego wieczora poszedł do ka­wiarni poetów, „Pod Czerwonym Robespierrem”.

Dopóki kawiarnia „Pod Robespierrem” była zjawiskiem współ­czesnym i psuła krew różnym stołecznym krytykom — zdawała się być zjawiskiem błahym. Trudno przecież oswoić się ze zja­wiskiem tak bardzo dziwnym. Odczytywanie wierszy w kawiarni! To, co dotąd na welinach mogło być jeno odciśnione, to, co było pokarmem bogów i dla wybrańców jedynie zrozumiałe — stawało się pokarmem takim samym jak kawa, ciastka...

W brzęk łyżeczek wsłuchani wszyscy ci starzy Izraelici i sfa- rawe panie. I słowa na poły niepojęte, słowa bladych, stremo­wanych rycerzy nowej epoki; jak fanfarami głosili swe poezje dla wszystkich.

I może nic to nie znaczy, iż tak niedużo zostało z tej epoki: że mało słów upadło na wdzięczną glebę — a wiele, wiele na twardą opokę ludzkich dusz. Jednak została przecie w Warsza­wie legenda o kawiarni „Pod Robespierrem”!

Krótki był jej żywot. Pamiętamy ją wszyscy, te żółte światła lamp, te dwie panny usługujące, w obfitych fartuchach i w bia­łych czepeczkach, te freski, które tak skwapliwie później za­malowano... i ten dum!...

Tego wieczora otoczyła Hilarego gromadka nerwowych Niespokojnych, zabawnie trwożliwych — mówiących o wszyst­kim, tylko nie o poezji. Jeden zawsze zgorączkowany, tamten

zawsze smutny, ów z goryczą na ustach i z iskrą w oku, inny jasny, słowiański, prosty. A wszyscy nie chcieli mówić o tym, co najbardziej głęboko tkwiło w dnie wszystkich słów i pomyś­leń. Jeden tylko przyjął go serdecznie, po przyjacielsku: nazywał się podobno Łodziański.

              Pan poeta? Młody poeta? z Płockiego? — zapytał, i zaraz owo klasyczne: — Panie, my poeci!... i tak dalej.

Hilary odczuł jednak brak wszelkiego wątku, wszystkiego co mogło go łączyć z tymi ludźmi, i było mu po prostu smutno.

Dopiero potem, gdy zaczęli mówić swoje wiersze, zmieniły się ich obojętne twarze i odbiły jakoby niechętne zwierciadła, nurty, kłębiące się jak strumień pod rękami. I wygląd i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin