Patrick O'Brian - Dowództwo na Mauritiusie.doc

(1789 KB) Pobierz

Patrick O'Brian

 

 

 

Dowództwo na Mauritiusie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nota od autora

 

Czasami czytelnik powieści, a zwłaszcza powieści, której akcja osadzona jest w innym okresie historycznym, chciałby wiedzieć, czy opisywane w niej wydarzenia miały kiedykolwiek miejsce czy też, podobnie jak występujące w powieści postacie, są całkowicie tworem wyobraźni autora.

Niewątpliwie wiele można rzec na temat wolności przysługującej pisarzowi w obrębie danego kontekstu historycznego, niemniej w przypadku Dowództwa na Mauritiusie owa mało znana kampania, leżąca u podstaw fabuły, jest autentyczna. Jeśli zaś chodzi o geografię opisywanej scenerii, przeprowadzone operacje, nazwy zdobytych, spalonych bądź zniszczonych okrętów, odbyte bitwy, zwycięstwa oraz klęski, autor czerpał z dokumentów współczesnych kampanii - z dzienników pokładowych i meldunków walczących oficerów oraz archiwów admiralicji. Poza całkowicie fikcyjnymi, lecz koniecznymi rozdziałami na początku i końcu powieści autor starał się nie zmieniać historii, z wyjątkiem pominięcia nazw kilku mniej istotnych okrętów, których udział w kampanii był niewielki, a pojawienie się na kartach powieści mogłoby wprowadzić zamęt. Nie było też jego zamysłem przydawanie zbytecznych zasług czy upiększanie męstwa Królewskiej Marynarki Wojennej, biorącej w owych zmaganiach udział.

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

W tej części hrabstwa Hampshire, gdzie osiedlił się kapitan Aubrey z Królewskiej Marynarki Wojennej, oficerów marynarki nie brakowało, zarówno tych, którzy wywiesili swój znak już w czasach Rodneya, jak i tych wciąż oczekujących na objęcie pierwszego dowództwa. Ci, którym bardziej się poszczęściło, mieli teraz wielkie, wygodne domy z widokiem na Portsmouth, Spithead, St. Helens czy Isle of Wight oraz nie kończącą się, płynącą wzdłuż brzegu procesję okrętów wojennych. Kapitan Aubrey, który dzięki pryzowemu, jakie zdobył, będąc dowódcą slupa i kapitanem fregaty, zyskał przydomek Szczęściarz, miał wszelkie szanse, by znaleźć się między nimi. Jednakże seria nieszczęśliwych okoliczności, takich jak brak okrętu, wpadka z agentem pryzowym, brak smykałki do interesów oraz pozbawiony skrupułów adwokat, sprowadziły jego uposażenie do poziomu połowy pensji[1]. Ostatecznie Aubrey zamieszkał w domu na północnym zboczu Downs nieopodal Chilton Admiral, gdzie cały widok na morze wraz z większością promieni słonecznych zasłaniało mu wysokie wzgórze.

Malowniczo położony wśród jesionów dom idealnie nadawał się dla pary świeżo po ślubie, choć pokoiki były ciasne i niewygodne, a sufity niskie. Kiedy jednak do Jacka i Sophie dołączyła dwójka ich dzieci wraz z siostrzenicą, zrujnowaną teściową i garścią służących, a pod ścianami stanęły wielkie meble z Mapes Court, dawnej posiadłości pani Williams, dom wypisz wymaluj zaczął przypominać Czarną Dziurę[2] w Kalkucie. Jedyną żnicę stanowiło to, że Czarna Dziura była miejscem suchym, gorącym i pozbawionym dopływu świeżego powietrza, a po domu Ashgrove hulały przeciągi, w wielu pokojach zaś wilgoć i woda ściekająca z dachu tworzyła kałuże.

Swych służących kapitan Aubrey utrzymywał z pensji w wysokości dziewięciu szylingów dziennie, wypłacanej co pół roku, nierzadko długo po wytęsknionym czasie. Co prawda we wszystkich kwestiach finansowych miał do pomocy doskonałego ekonomistę w osobie własnej teściowej, ale borykanie się z problemami pieniężnymi odcisnęło głębokie piętno nieustającej troski na jego od urodzenia pogodnej twarzy. Czasami troska zawierała w sobie delikatny odcień frustracji, gdyż Aubrey, rozmiłowany w hydrografii i nawigacji żeglarz, w wolnym czasie usilnie pracował nad wynalezieniem sposobu pomiaru długości geograficznej na morzu w oparciu o pozycję księżyców Jowisza. Potrafił sam szlifować lustra i soczewki do swego teleskopu, ale czasem marzył, by móc wydać kilka gwinei na mosiężną obudowę.

W pobliżu domu Ashgrove rósł pachnący grzybami las, który przecinał głęboki wąwóz. Obfite deszcze jesienne zamieniły gliniaste dno wąwozu w istne trzęsawisko, przez które teraz jechał konno doktor Stephen Maturin, najbliższy przyjaciel kapitana Aubreya i lekarz okrętowy na wielu jego statkach. Bojąc się ubrudzić stopy błotem, podkurczał je tak mocno, iż zdawał się kucać w siodle. Był to niepozorny, osobliwie i niezdrowo wręcz wyglądający człowiek z bladymi oczyma i jeszcze bardziej bladą cerą. Na głowie miał opadającą aż po pośladki perukę, która zdradzała go jako lekarza, aczkolwiek odrobinę staroświeckiego. Był wyjątkowo, jak na siebie, gustownie odziany w płaszcz koloru tabaczkowego ze złotymi guzikami oraz bryczesy z koźlej skóry. Efekt psuła jedynie długa czarna szarfa, którą owinął trzykrotnie wokół bioder, co tu, na angielskiej prowincji, identyfikowało go od razu z cudzoziemcem. Do siodła przytroczył siatkę, wypełnioną różnego rodzaju grzybami - wieloma borowikami, gąskami i pieprznikami jadalnymi. Dojrzawszy jaśniejący muchomor sromotnikowy, zeskoczył z konia i wspierając się o krzaki, wspiął po ścianie wąwozu. W tym momencie ogromny, czarno-biały ptak ciężko bijąc skrzydłami, wzbił się w powietrze między drzewami. Dłoń Maturina sięgnęła błyskawicznie w stronę szarfy - doktor wyłuskał niewielką lunetę i przytknął ją do oka, na długo nim ptak, ścigany teraz przez parę kruków, przeleciał nad dolinką i zniknął nad wzgórzem, oddzielającym dom Ashgrove od morza. Uradowany śledził miejsce zniknięcia ptaka jeszcze przez chwilę, po czym opuścił nieco lunetę i spojrzał na sam domek. Ze zdumieniem powitał fakt, iż niewielkie, własnoręcznie wybudowane przez Jacka obserwatorium zostało przesunięte o mniej więcej jedną ósmą mili na prawo, do miejsca, gdzie wzgórze opadało o pięćdziesiąt stóp. Sam Jack stał przy charakterystycznej kopule obserwatorium, górując nad nią niczym Guliwer nad świątynią Liliputów i wspierając nań swą zwykłą, morską lunetę. Wpatrywał się z zacięciem w jakiś odległy obiekt. Promienie słoneczne wyraźnie oświetlały jego twarz i Maturin ku swemu ogromnemu zaskoczeniu odkrył na niej nie tylko wyraz niepokoju, ale również ślady starzenia się i niedoli. Zawsze miał Aubreya za potężnego, żwawego i pełnego optymizmu młodzieńca i zafrasowało go znużenie widoczne w powolnych ruchach odległej postaci, która zamykała właśnie lunetę, przyciskając dłoń do dawnej rany na plecach. Stephen schował więc własną lunetę, podniósł grzyby i zagwizdał na konia. Niewielki arab podszedł posłusznie niczym pies, patrząc z uwielbieniem na twarz swego pana, który niezgrabnie ześlizgiwał się po ścianie wąwozu.

Dziesięć minut później doktor stał już przed drzwiami obserwatorium, wypełnionymi teraz w całej szerokości siedzeniem pochylonego Aubreya.

Ustawił zapewne swój teleskop tak poziomo, jak to było możliwe i mocno się nad nim pochyla, pomyślał doktor. Zadek nie stracił na wadze, jak widzę. Z piętnaście kamieni[3] wciąż pewnie waży.

- Hola[4], Jack! - powiedział już głośno.

- Stephen! - wykrzyknął Jack i wyskoczył z obserwatorium tyłem do przodu ze żwawością niezwykłą jak na tak potężnego człowieka. Uścisnął krzepko przyjaciela, a jego żowa twarz była teraz czerwona z radości. W odpowiedzi podobny, łagodniejszy rumieniec pojawił się na twarzy Stephena.

- Ależ się cieszę, że cię widzę, Stephen, staruszku! Jak się miewasz! Gdzieś ty bywał! Gdzieś ty bywał przez ten cały czas! A, pewnie załatwiałeś te swoje wielkie sprawy... - Przypomniał sobie, że Maturin oprócz medycyny parał się również pracą w wywiadzie i jego działania były z konieczności tajne, a ta wizyta mogła mieć związek z ostatnim wypowiedzeniem wojny Francji przez Hiszpanię. - Cudownie, cudownie. Naturalnie zostaniesz u nas. Widziałeś się już z Sophie?

- Jeszcze nie. Zatrzymałem się jedynie na chwilę przy drzwiach kuchennych, by spytać pewną młodą panią, czy kapitan jest w domu. Dobiegające z wnętrza domowe odgłosy niechybnie przywiodły mi na myśl rzeź niewiniątek, tak więc zostawiłem konia wraz z moimi okazami i podszedłem tu pieszo. Przesunąłeś obserwatorium.

- Tak, ale nie było to trudne zadanie. Całe to urządzenie nie waży więcej niż trzy cetnary. To ta miedziana blacha ze starego Diomeda, którą stocznia pozwoliła mi zatrzymać. Był tu Killick i załatwiliśmy to tak jak na okręcie - założyliśmy parę wielokrążków i przetoczyliśmy całe obserwatorium w jedno popołudnie.

- Jak się miewa Killick? - zapytał Stephen. Killick od wielu lat był służącym Jacka i kilkakrotnie wspólnie żeglowali. Stephen bardzo go cenił.

- Całkiem nieźle, mam nadzieję. Dobrze wiesz, że nie mogłem go zatrzymać. Ostatnio Collard z Ajaxa przekazywał mi wieści o nim... tuszę, że nic się nie zmieniło. Killick zmajstrował ze stosu pacierzowego rekina chodzik dla bliźniaków.

Stephen pokiwał głową.

- Zatem obserwatorium nie sprawdziło się przy samym domu? - zapytał.

- Sprawdziło się - z wahaniem odparł Jack. - Chodziło o co innego. Wiesz, stąd widać Isle of Wight i kanał Solent, koniec Gosport i samo Spithead. Szybko, podejdź i sam spójrz. Pewnie wciąż stoi w tym samym miejscu.

Stephen pochylił się do okularu i osłonił go dłońmi. Pole widzenia niemalże całkowicie wypełniał odwrócony, zamazany kształt trójpokładowca na jasnym, zamglonym tle. Wyregulował ostrość i naraz ujrzał go znacznie wyraźniej - wiszące bezwładnie w nieruchomym powietrzu marsle i żagle główne, wypływającą z kluzy linę kotwiczną, a także łodzie wiozące cumy w stronę nadbrzeża. Obserwował ruch na okręcie, jednocześnie słuchając opowieści Jacka o nowym, sześciocalowym zwierciadle wklęsłym, o trzech miesiącach szlifierki i polerowania najlepszym mułem morskim na zakończenie pracy oraz o nieocenionej pani Herschel, która przyszła z pomocą, kiedy już całkowicie stracił nadzieję po zbyt dużym spiłowaniu krawędzi zwierciadła.

- ż, nie jest to Victory - stwierdził Stephen, gdy okręt ruszył. - To Caledonia. Widzę szkocki herb. Jack, ja stąd widzę herb Szkocji! Z tej odległości! W robieniu zwierciadeł nie masz sobie równych na całym świecie!

Jack roześmiał się z zadowoleniem.

- ż, to po prostu dobry dzień na obserwację - powiedział skromnie. - Powietrze jest czyste i fale nie migoczą zbytnio, nawet przy samym kadłubie. Chciałbym, by taka pogoda utrzymała się do wieczora. Pokażę ci niezwykłą podwójną gwiazdę w gwiazdozbiorze Andromedy - oba ciała niebieskie są od siebie oddalone mniej niż o sekundę limbusa! Mniej niż o sekundę, pomyśl tylko! Z moją trzycalową lunetą ledwie bym dostrzegł, że gwiazda jest podwójna! Któż nie chciałby się przyjrzeć takiemu fenomenowi?

- Zgadzam się z tobą całkowicie. Na razie jednak chciałbym się przyjrzeć załadunkowi tego okrętu. Tyle w tym życia, tyle energii, a my śledzimy to niczym bogowie z niebios! Pewien jestem, że spędzasz przy swym teleskopie mnóstwo czasu.

- W sedno trafiłeś, Stephenie, ale zaklinam cię, nie wspominaj o tym w domu. Sophie nie ma nic przeciwko wpatrywaniu się w gwiazdy, nawet jeśli robię to do późna w nocy. Zresztą żeby zobaczyć Jowisza, będziemy musieli tu siedzieć do trzeciej nad ranem. Niemniej wpatrywanie się w ruch na kanale Solent nie ma nic wspólnego z astronomią. Sophie nic nie mówi, lecz martwi się tym, że ckni mi się za morzem.

- A bardzo ci się ckni, Jack? - spytał Stephen, lecz nim kapitan Aubrey zdołał odpowiedzieć, ich uwagę przyciągnął hałas w domku. Słychać było ochrypły, wojowniczy głos pani Williams i piskliwe, wyzywające odpowiedzi karconej służącej.

- Ten cudzoziemski pan zostawił to w mojej kuchni! - dobiegło ich w pewnym momencie przez nieruchome powietrze. Było to jedyne dłuższe zrozumiałe zdanie, gdyż głosy w zajadłej wymianie zdań nakładały się jeden na drugi, a kłótnię dodatkowo zniekształcało echo bijące od lasu po drugiej stronie doliny, płacz dzieci i ostatecznie trzaśnięcia drzwiami.

Jack wzruszył ramionami, lecz po chwili już z powrotem patrzył na swego przyjaciela z sympatią.

- Nie powiedziałeś mi jeszcze, jak się miewasz, Stephen - rzekł. - Jak zdrowie?

- Wprost doskonale, dziękuję, Jack. Korzystałem z leczniczych wód w Caldas de Bohi, co wielce poprawiło moje samopoczucie.

Jack pokiwał głową - znał to miejsce. Była to wioska w Pirenejach, niezbyt odległa od wysoko położonych pastwisk dla owiec. Stephen, mimo iż Irlandczyk z pochodzenia, miał posiadłość w tamtych stronach, odziedziczoną po katalońskiej babce.

- Oprócz tego, że odzyskałem żwawość młodego koziołka - ciągnął doktor - miałem okazję poczynić serię cennych obserwacji na temat kretynów w Bohi, którzy licznie zamieszkują tę wioskę.

- Wystarczy się Admiralicji przyjrzeć, by wiedzieć, że nie tylko w Bohi ich dużo. Stanowisko Pierwszego Lorda piastuje obecnie generał wojsk lądowych. Dałbyś temu wiarę, Stephen? A pierwsze, co zarządził ten przeklęty homar[5], to obcięcie uprawnień kapitanów - zredukował mianowicie pryzowe o jedną trzecią, co jest zbrodnią wołającą o pomstę do nieba. Sporo idiotów na Whitehall, ale tu, w wiosce też mamy z pół tuzina. Szwendają się na ryneczku i tylko mamroczą i chichoczą. A skoro już o tym mówimy, to wyznam ci coś w największym sekrecie, Stephen... martwię się czasami o ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin