5.Era Starej Republiki-Czerwone żniwa-Star Wars.pdf

(2055 KB) Pobierz
STAR
WARS
JOE SCHREIBER
Przkeład
Grzegorz Ciecieląg
Tytuł oryginału:
STAR WARS –
Redakcja stylistyczna
Magdalena Stachowicz
Korekta
Renata Kuk
Halina Lisińska
Projekt graficzny i ilustracja na okładce
© Indika
Druk
Wojskowa Drukarnia w Powidzu Sp. z.o.o.
Copyright © 2010 Lucasfilm Ltd. ™.
All right reserved. Used Under Authorization
For the Polish translation
Copyright © 2012 by Wydawnictwo Amber Sp. z.o.o.
ISBN 978-83-241-4349-8
Warszawa 2012. Wydanie I
Wydawnictwo Amber Sp. z.o.o.
02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63
Tel. 226-204-013 / 226-208-162
www.wydawnictwoamber.pl
www.starwars.com
Wim Nicter stał tuż za linią kręgu, wyczekując, aż poleje się pierwsza krew.
Zimne, poranne powietrze Odacer-Faustin pachniało ozonem, sprawiając, że
drętwiał mu język i usta, a serce łomotało w klatce piersiowej, wprawiając w
drżenie ciężki materiał jego wiatroodpornej tuniki. Wspolnie z pozostałymi
studentami pokonał liczące siedemdziesiąt siedem stopni schody prowadzące na
szczyt świątyni, co zaowocowało obolałymi mięśniami i wysychającym na wietrze
potem. Trening walki mieczem świetlnym dobiegł końca i nadszedł czas na
pojedynki.
Przez te trzy standardowe lata od swojego przybycia do Akademii, Nicter zwykł
wyczekiwać ich ze szczegolnym entuzjazmem. Ten wysoki, smukły siedemnastolatek
ze strzechą kruczoczarnych włosow obserwował teraz wnętrze kręgu pożądliwym
spojrzeniem swoich niebieskoszarych oczu niemal zlewających się z bezlitosnym
krajobrazem.
Chłopak rozejrzał się wokoł. Jeśli patrzyło się ze szczytu świątyni, Akademia
Sithow przypominała częściowo zniszczone koło, ze szprychami rozchodzącymi się
promieniście od umiejscowionej w środku piasty-wieży. Pradawne komnaty Akademii,
jej osłonięte pasaże, tunele i świątynie oraz ogromna biblioteka pełniąca
funkcję udręczonego serca kompleksu, dawno już zaczęły niszczeć i popadać w
ruinę pod wpływem nawarstwionego śniegu i lodu, jak rownież nieustannych,
dziwacznych ruchow tektonicznych skorupy planety. W efekcie na wielkich
połaciach terenu rozciągały się dawno zapomniane ruiny - niektore nadal
prezentujące się wyjątkowo okazale - uginających się pod tonami kamienia,
wymęczonych przez wieki budowli Sithow.
Właśnie w to miejsce przybyli Nicter i setki innych, by zgłębić tajniki Ciemnej
Strony Mocy.
Stojący naprzeciw niego Lord Shak'Weth, Fechmistrz Sithow, wysunął się na
otwartą przestrzeń, odwrocił się i spod kaptura płaszcza przyjrzał się swoim
studentom. Na krotką chwilę wiatr przycichł; słychać było jedynie odgłos
szurania butow po płaskiej, nierownej powierzchni. Jego kamienna twarz nie
zdradzała żadnych uczuć. Wąskie, pozbawione warg usta nie poruszyły się. Nie
padło nawet jedno słowo i nie było ku temu potrzeby. Nadszedł czas, by rzucić
pierwsze wyzwanie, a Nicter - podobnie jak jego rowieśnicy - znał krążące po
Akademii pogłoski.
Tego dnia Lussk miał wybrać sobie przeciwnika.
Rance Lussk był najlepszym studentem w Akademii - nadzieje, jakie z nim wiązano
i jego potencjał sprawiały, że tylko nieliczni ośmielali się do niego zbliżyć,
nie wspominając nawet o stawieniu mu czoła w pojedynku. Ostatnio większość swojego
czasu spędzał na prywatnych treningach pod okiem Shak'Wetha
i pozostałych Mistrzow. Niektorzy twierdzili nawet, że odbywał sesje medytacyjne
z samym Lordem Scabrousem, na szczycie wieży... ale w to akurat Nicter
powątpiewał. Nie poznał jeszcze nikogo, kto twierdziłby, że wszedł do wieży.
Mimo to czekał ze wstrzymanym oddechem.
Uczniowie ucichli.
Po chwili w kręgu stanął Lussk.
Nosił płaszcz i tunikę, był zwinny i umięśniony, twarz miał pociągłą a długie,
ognistorude włosy zaczesane do tyłu i tak gęsto zaplecione w warkocze, że
podciągały skorę wokoł jasnozielonych oczu i sprawiały, że te wyglądały nieco
skośnie. Ale tym, co najmocniej go wyrożniało, była atmosfera pełnej rezerwy
ciszy, spowijająca go niczym zabojczy obłok. Podchodząc bliżej, wyczuwało się
stłumioną aurę strachu; gdy jeden czy dwa razy Nicter wpadł na niego przypadkiem
na korytarzach Akademii, wyraźnie poczuł, jak temperatura wokoł spada - podobnie
jak zawartość tlenu. Lussk emanował grozą; wydychał ją niczym dwutlenek węgla.
Gdy Lussk odwrocił się powoli, by objąć akolitow swoim obojętnym, niemalże
gadzim spojrzeniem, Nicter poczuł, że całe ciało mu nieruchomieje i tylko serce
łomocze jeszcze jak szalone. Było tu tylko kilku przeciwnikow wartych jego
uwagi. Wzrok Lusska prześlizgnął się po twarzach najbardziej utalentowanych
szermierzy - Jury Ostrogotha, Scopique'a, Nace'a, Ra'ata. Czy podjęliby rzucone
im wyzwanie? Upokorzenie, jakiego doznaliby, ustępując mu pola, nijak miało się
do potencjalnej katastrofy, jaką mogła zaowocować przegrana w kręgu; w rękach
Lusska nawet miecz treningowy o rękojeści z durastali, z milionami
mikroskopijnych, nasączonych toksynami kolcow, mogł posłużyć do zadania
potwornych obrażeń.
Gdy Lussk się zatrzymał, do Nictera dotarło, że to na niego patrzy rudowłosy
akolita.
Jego słowa zawisły w powietrzu.
- Wyzywam na pojedynek Nictera.
W pierwszej chwili Nicter pomyślał, że się przesłyszał. Ale gdy prawda dotarła
wreszcie do jego świadomości, poczuł, jakby grunt osunął mu się spod nog. Czas
stanął w miejscu. Wiedział, że Shak'Weth i wszyscy uczniowie utkwili w nim
wzrok, czekając, aż wejdzie w krąg lub odrzuci wyzwanie. Pod względem
praktycznym wybor, jakiego dokonał Lussk, nie miał najmniejszego sensu - co
prawda Nicter nie poddawał się na treningach, ale reprezentował niższy poziom
umiejętności, niż pozostali, nie doskonalił ich ani nawet nie zapewniał dobrej
rozrywki.
Wyzwanie zawisło w powietrzu, czekając na odpowiedź.
- Jak brzmi twoja odpowiedź, Nicter? - zapytał Fechmistrz.
Nicter zwiesił głowę, czując, jak na policzki i kark wstępuje znajome gorąco.
Wiedział, że nie musi udzielać formalnej odpowiedzi. Wystarczy, że pochyli głowę
i cofnie się o krok, by po chwili wokoł odezwały się szepty, a niewielki
prestiż, na jaki zapracował sobie podczas trzyletniego pobytu w Akademii, w
jednej chwili wyparował. Oczywiście nie było dobrego wyjścia z tej sytuacji, ale
przynajmniej skończy się bez obrażeń. Kilku poprzednich oponentow Lusska nie
miało tyle szczęścia - trzech ostatnich po przegranej porzuciło Akademię. Jeden
odebrał sobie życie. Zupełnie jakby porażka z Lusskiem... coś im zrobiła, zadała
głęboką ranę, po ktorej nie potrafili dojść do siebie.
Odpowiedź była oczywista. Nicter musiał tylko cofnąć się i pochylić głowę.
Dlatego gdy usłyszał swoją odpowiedź, był rownie wstrząśnięty, co pozostali.
- Przyjmuję wyzwanie.
Wśrod zebranych uczniow odezwały się pełne zaskoczenia szmery. Nawet Shak'Weth
uniosł w zdumieniu krzaczastą brew.
Nicter zamrugał, samemu nie wierząc w to, co przed chwilą powiedział. Bo nie to
chciał powiedzieć. Słowa mimowolnie opuściły jego usta. Gdy spojrzał na Lusska i
zauważył ledwo dostrzegalny uśmiech w kącikach jego małych, nijakich ust, zdał
sobie sprawę z faktu, że tylko jego nie zaskoczył swoją odpowiedzią.
I wreszcie zrozumiał, o co toczyła się gra.
Nie chodziło o pojedynek.
Ale o coś zupełnie innego.
- Dobrze zatem - powiedział Lussk, skinąwszy na Nictera wolną dłonią. - Chodź.
I zanim Nicter zdążył zdać sobie z tego sprawę, ring już zaczął go wciągać, gdy
jedna noga a potem druga postąpiły o krok, ciągnąc za sobą resztę ciała. Serce
zaczęło walić jak szalone, gdy ciało Nictera zarejestrowało, co się z nim
dzieje. Nie, zaprotestował umysł - to nie ja, ja wcale nie chcę, ale nie miało
to już znaczenia, ponieważ widział tylko uśmiech na twarzy Lusska, rozszerzający
się, aż mogł dostrzec niewyraźne, żołtawe lśnienie jego kłow. Nicter zdawał
sobie sprawę z tego, co się dzieje, a co gorsza, Lussk o tym wiedział. Oczy miał
niczym rozżarzone węgle płonące czystą, sadystyczną przyjemnością a intensywność
ich spojrzenia odmieniła jego całkiem zwyczajną twarz, zniekształcając ją i
czyniąc z niej potworną maskę.
Stali wystarczająco blisko siebie, by Nicter poczuł straszliwy chłod sączący się
przez pory na ciele jego oponenta. Lussk uniosł miecz treningowy i ostrze
przecięło z sykiem powietrze, gdy przyjął standardową pozycję gotowości.
Nie - chciałem - powiedział Nicter, posyłając mu błagalne spojrzenie, ale
zamiast tego zobaczył, jak jego własny miecz unosi się do gory. Było już za
poźno. To, co mu zrobiono - co zrobił mu Lussk...
Atak był potężny i błyskawiczny. Nicter w ułamku sekundy przeciwstawił mu
szybkość i zręczność wypracowane podczas niezliczonych treningow. Odgłos
uderzenia metalu o metal przeszył powietrze i rozszedł się po kręgu, zamieniając
się w buczenie przywołujące na myśl obwod elektryczny. Wreszcie w Nicterze coś
się obudziło i gdy Lussk przypuścił kolejny atak, chłopak był na niego gotowy -
zbił pchnięcie gwałtowną i zdecydowaną paradą i odpowiedział ciosem, zmuszając
Lusska do zwiększenia dystansu. Jakby z oddali dobiegł go przytłumiony, pełen
uznania pomruk tłumu. Nie sprawdziły się ich najbardziej pesymistyczne prognozy.
Gdy Lussk wyprowadził kolejny atak, Nicter zbił pchnięcie, jednak tym razem już
mniej umiejętnie. Chwilowe przeświadczenie o własnych umiejętnościach zniknęło,
ustępując miejsca zaćmiewającej umysł utracie perspektywy. Jakim cudem zdołał
tak szybko się zbliżyć? Lussk poruszał się zbyt szybko, a miecz w dłoni Nictera
zdawał się żyć własnym życiem, wychylając się i tnąc, byleby utrzymać oponenta
na dystans, ale wystarczyło spojrzeć na zimny uśmiech Lusska, by wszystko stało
się jasne. Jesteś moj, robaku - mowił, a potęga woli starszego kadeta
przetaczała się z rykiem przez czaszkę Nictera - i zrobisz, co ci każę.
Nie. Nicter zacisnął zęby, przywołując resztki swojej determinacji. Zrozumiał,
że jego jedyną nadzieją jest wyzwolenie się spod władzy Lusska. Akolita musiał
na nim trenować jakiegoś rodzaju zaawansowane techniki Mocy, ktorych nauczył się
od Lordow Sithow z Akademii, być może nawet od samego Scabrousa. Czyżby pogłoski
o tajnych naukach, jakie pobierał, były jednak prawdziwe? Jakkolwiek brzmiałaby
odpowiedź, z sobie tylko znanych powodow Lussk postanowił tego ranka wykorzystać
te techniki na Nicterze, on zaś w żaden sposob nie mogł im przeciwdziałać.
Nicter stęknął z wysiłku i zaatakował kolejny raz, ale Lussk skwitował jego
poczynania deprymującym, pełnym pogardy uśmieszkiem, jak gdyby nie spodziewał
się niczego innego. Wykonawszy serię ruchow, Lussk płynnie przeszedł od
brutalnego i precyzyjnego Makashi do bardziej akrobatycznej Formy IV. Wykonał
salto z miejsca, obrocił się w powietrzu i wylądował za Nicterem, nim ten miał
szansę zareagować. Chłopak zbyt poźno usłyszał syk ostrza zmierzającego ku niemu
z prawej strony. Nicter wydał z siebie przejmujący jęk, gdy miecz smagnął go w
łokieć, paraliżując rękę, a palce rozczapierzyły się, wypuszczając broń.
Bezradny i bezbronny, poczuł na skorze, tuż pod podstawą czaszki, zimny czubek
durastalowego miecza. Najpierw pojawiło się to okropne, aż nazbyt dobrze
Nicterowi znane uczucie drętwienia, ktore po chwili, gdy zareagowały końcowki
nerwow, przerodziło się w straszliwy bol.
Ale przynajmniej było już po wszystkim.
A teraz, rozbrzmiał w jego głowie głos Lusska, niski, bezbarwny i wszechwładny,
nadziej się na miecz.
Nicter walczył, ze wszystkich sił probując wychylić się do przodu i napiąć
mięśnie karku - ale bez skutku. Nie potrafił oprzeć się nakazowi. Co chwila
przez jego ciało przetaczały się kolejne fale coraz silniejszego bolu i jakaś
ponura, instynktowna cząstka osobowości Nictera była świadoma faktu, że jeszcze
tylko kilka sekund, a rdzeń kręgowy zostanie przecięty, dojdzie do krotkiego
spięcia w mozgu i w ostatnim przebłysku świadomości wymazaniu ulegną wszystkie
myśli. Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby i spojrzał na otaczających krąg,
przyglądających mu się uważnie uczniow. Wydawali się być tak daleko. Ich oczy
jaśniały entuzjazmem, gdy wyczekiwali nieuniknionego, ostatniego ciosu.
Przeklinam was, pomyślał Nicter, każdego z osobna. Obyście sami doświadczyli
tych tortur, cierpieli, jak ja teraz i...
Nagle uwolnił się i poleciał przed siebie, chwytając powietrze i uciekając od
ostrza. Sięgnął dłonią do co prawda bolesnej, ale tylko powierzchownej rany nad
kościstym guzkiem kręgu wystającego. Ledwo był w stanie utrzymać rękę w gorze.
Walka - tak ta fizyczna, jak i psychiczna - zamieniła go w rozmyty hologram
swojego dawnego ja. Drżały mu mięśnie, napięte do tego stopnia, że przypominały
Zgłoś jeśli naruszono regulamin