GENIUSZ - DAVID BALDACCI.pdf

(765 KB) Pobierz
DAVID BALDACCI
GENIUSZ
JERZY MALINOWSKI
R2l Przedsiębiorstwo I Wydawnicze _J Rzeczpospolita SA
Tytuł oryginału Simple Genius
Redakcja Jacek Ring
Korekta
Dorota Wojciechowska
Anna Kaniewska
Projekt okładki i strony tytułowej Maciej Sadowski
Druk Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza
Copyright © 2007 by Columbus Rosę, Ltd. Ali rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Malinowski, Warszawa 2008
Copyright © for the Polish edition by PW Rzeczpospolita SA, Warszawa 2008
Wydanie I Warszawa 2008
ISBN 978-83-60192-45-0
RQi Przedsiębiorstwo I Wydawnicze __l Rzeczpospolita SA
Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita SA
Al. Jerozolimskie 107
02-011 Warszawa
www.pwrsa.pl ksiazki@pwrsa.pl
Infolinia 0-800-777-778
Mojej serdecznej przyjaciółce Maureen Egen. Niech dni będą długie, a morza spokojne.
ROZDZIAŁ 1
Znane są cztery sposoby na poznanie Stwórcy: umierasz z przyczyn naturalnych, włączając w
to chorobę; giniesz w wypadku; giniesz z cudzej ręki; giniesz z własnej ręki. Jeżeli jednak
mieszkasz w Waszyngtonie, jest jeszcze piąty sposób, by kopnąć w kalendarz — to śmierć
polityczna. Przyczyny mogą być różne: igraszki w fontannie z egzotyczną tancerką, która nie
jest twoją żoną; upychanie w kieszeniach spodni zwitków banknotów, kiedy przypadkiem ten,
który ci je dał, jest z FBI; albo udawanie, że nie zauważyło się próby włamania do Białego
Domu.
Michelle Maxwell przemierzała właśnie jeden z chodników stolicy, ale ponieważ nie była
politykiem, piąty sposób śmiertelnego zejścia był dla niej nieosiągalny. Naprawdę za cel
postawiła sobie tak porządnie się urżnąć, żeby następnego ranka niczego nie pamiętać. Tak
wiele rzeczy chciała zapomnieć; tak wiele musiała zapomnieć.
Michelle przeszła na drugą stronę ulicy, popchnęła podziurawione kulami drzwi baru i weszła
do środka. W twarz buchnęły jej kłęby dymu. Tylko część była dymem papierosowym.
Pozostałe aromaty pochodziły z substancji, za którymi uganiała się Agencja Walki z
Narkotykami.
Głośna muzyka żelaznym pierścieniem ściskała mózg i zapewne dzięki niej za kilka lat spora
armia laryngologów zdoła znacznie się wzbogacić. Pośród brzęku kieliszków i butelek na
parkiecie produkowały się trzy dziewczyny. W tym samym czasie dwie kelnerki żonglowały
niezgrabnie z tacami w rękach pomiędzy stolikami, gotowe w każdej chwili przywalić
każdemu, kto próbowałby złapać je za tyłek.
Uwaga wszystkich obecnych skupiła się na Michelle, jedynej białej eleganckiej kobiecie,
która dziś, a może w ogóle kiedykolwiek, odwiedziła ten lokal. Odwzajemniła spojrzenia z
tak lekceważącą miną, że wszyscy natychmiast zajęli się swoimi drinkami i przerwanymi roz-
mowami. Nie na długo jednak. Michelle Maxwell była wysoka i bardzo atrakcyjna. Nikt za to
nie zdawał sobie sprawy, że potrafi być równie niebezpieczna jak obłożony materiałami
wybuchowymi terrorysta i tylko szuka okazji, żeby kopnąć kogoś w zęby.
Michelle wypatrzyła w głębi sali narożny stolik, usadowiła się przy nim i zaczęła sączyć
pierwszego tego wieczoru drinka. Po godzinie i kilku kolejnych drinkach zaczęła w niej
narastać wściekłość. Jej wzrok stał się zimny, a białka oczu przekrwione. Uniesionym palcem
przywołała przechodzącą w pobliżu kelnerkę. Po chwili jej pragnienie ugasił kolejny drink.
Teraz Michelle szukała już tylko obiektu, na którym mogłaby wyładować swoją wściekłość.
Przełknęła ostatnią kroplę alkoholu, wstała i szybkim ruchem dłoni odgarnęła długie, ciemne
włosy z twarzy. Wzrokiem podzieliła pomieszczenie na kilka kwadratowych stref, szukając
tej najodpowiedniejszej. Tę technikę wpajano jej w Secret Service tak długo, że nie potrafiła
już inaczej na nic ani na nikogo patrzeć.
Już po chwili Michelle namierzyła mężczyznę ze swojego koszmaru. Był co najmniej o głowę
wyższy od pozostałych. W dodatku ta głowa była czekoladowobrązowa, gładko ogolona na
łyso. Z uszu zwisały całe rzędy złotych kolczyków. Facet miał niewyobrażalnie szerokie bary.
Ubrany był w szerokie spodnie z niskim krokiem w kolorze maskującym, czarne wojskowe
buty i zielony wojskowy T-shirt. Krótkie rękawy odsłaniały gruzły potężnych mięśni. Stał w
miejscu i popijał piwo, potrząsając wielką głową w rytm muzyki i bezgłośnie poruszając
ustami. Tak, to był zdecydowanie odpowiedni typ.
Michelle przecisnęła się pomiędzy stojącymi obok mężczyznami, podeszła do tej żywej bryły
mięsa i klepnęła go w ramię. Wrażenie było takie, jakby dotykała granitowego głazu. Tak, to
był jej typ. Tego wieczoru Michelle Maxwell zamierzała zabić mężczyznę. Właśnie tego.
Obrócił się, wyjął papierosa z ust i pociągnął łyk piwa z kufla, który prawie cały mieścił się w
jego niedźwiedziej łapie.
Duże jest piękne — pomyślała sobie.
— O co chodzi, laleczko? — zapytał, wydmuchując kółeczko dymu i bezmyślnie obserwując,
jak unosi się w stronę sufitu.
Błąd, skarbie — pomyślała.
Jej stopa zetknęła się z jego podbródkiem. Zatoczył się do tyłu, przewracając przy okazji
dwóch niższych od siebie mężczyzn. Podbródek miał tak twardy, że Michelle od stopy aż po
miednicę przeszyła fala bólu.
Rzucił w nią kuflem. Kufel nie trafił, w przeciwieństwie do jej potężnego kopniaka. Facet
zgiął się wpół, wypuszczając gwałtownie powietrze z płuc. Kolejny cios nogi Michelle trafił
go w czaszkę z taką siłą, że chrzęst kręgów szyjnych wybił się ponad głośną muzykę. Upadł
na
plecy i przyciskając rękę do zakrwawionej głowy, patrzył na nią z przerażeniem, zdumiony jej
siłą, szybkością i precyzją.
Michelle ze spokojem przyglądała się jego grubej, drżącej szyi. Gdzie teraz uderzyć? Może w
pulsującą żyłę? Albo cienką jak ołówek tętnicę? A może w klatkę piersiową? Taki cios
zatrzymałby pracę serca. Wyglądało na to, że mężczyznę opuściła wola walki.
Chodź, wielkoludzie, nie możesz mnie zawieść.
Tłum usunął się, robiąc miejsce, i tylko jedna kobieta biegła w ich stronę, wykrzykując imię
mężczyzny. Wycelowała mięsistą pięść w głowę Michelle, która zdążyła się uchylić,
wykręcić kobiecie rękę i mocno ją popchnąć. Kobieta wylądowała na stoliku, przy którym
siedziało dwóch gości.
Michelle odwróciła się do zgiętego w pałąk, ciężko oddychającego i trzymającego się za
brzuch mężczyzny. Nagle zaatakował ją bykiem. Zatrzymał go miażdżący cios w twarz. Na
dodatek łokieć Michelle wbił się w jego żebra. Zwieńczeniem dzieła było precyzyjnie zadane
uderzenie, które zmiażdżyło mu chrząstkę w lewym kolanie. Mężczyzna, krzycząc z bólu,
padł na podłogę. Walka zamieniła się teraz w rzeź. Milczący tłum odruchowo cofnął się
jeszcze o krok. Na twarzach gapiów malowało się niedowierzanie —jak Dawid mógł spuścić
łomot Goliatowi?
Barman zdążył już wezwać gliny. W takim lokalu jak ten w pamięci telefonu był tylko jeden
numer do szybkiego wybierania — 911. No, może jeszcze do adwokata. Wyglądało na to, że
policjantom się nie spieszy.
Olbrzym zdołał się jakoś podnieść, po jego twarzy ściekała krew. Oczy pełne nienawiści
mówiły wszystko: Michelle musiała go zabić, inaczej on na pewno zabije ją.
Michelle widywała taki wyraz twarzy u każdego sukinsyna, któremu zdołała nadszarpnąć
męskie ego, a lista tych sukinsynów była wyjątkowo długa. Nigdy wcześniej jednak sama nie
wszczynała bójki. Zaczynało się zwykle od tego, że jakiś tępawy niechluj przystawiał się do
niej i nie potrafił właściwie odczytać nie do końca subtelnych sygnałów ostrzegawczych,
jakie mu wysyłała. Wtedy zaczynała się bronić, a facet padał na ziemię z odciskiem jej buta
na swojej tępej łepetynie.
Nagle musnęło ją ostrze noża, który wielkolud wyjął z tylnej kieszeni spodni. Nie spodobał
się jej ani wybór broni, ani marny rzut. Odesłała nóż z powrotem do właściciela, a celnym
kopnięciem złamała palec u ręki.
Mężczyzna cofnął się i oparł ciężko plecami o bar. Już nie wydawał się takim olbrzymem.
Ona była zbyt szybka, zbyt dobrze wyszkolona. Jego potężna budowa i mięśnie okazały się
bezużyteczne.
Michelle zdawała sobie sprawę, że wystarczy już tylko jeden cios, żeby go zabić — złamać
kręgosłup albo zmiażdżyć tętnicę; obie meto-
dy z równą skutecznością wysłałyby go sześć stóp pod ziemię. Sądząc z wyrazu jego twarzy,
on także o tym wiedział. Tak, Michelle mogła go zabić i w ten sposób przezwyciężyłaby
tkwiące w jej wnętrzu demony.
I wtedy nagle w jej głowie pojawiło się coś takiego, co sprawiło, że o mało nie zwymiotowała
na zniszczoną podłogę całego wypitego wcześniej alkoholu. Po raz pierwszy od wielu lat
Michelle zaczęła postrzegać rzeczy takie, jakie są naprawdę. Decyzję podjęła błyskawicznie,
a raz podjęta nie podlegała żadnym dalszym osądom. Wróciła do tego, czym zdominowane
było jej życie — zaczęła działać pod wpływem impulsu.
Zamierzył się na nią pięścią, ale Michelle bez trudu uchyliła się przed ciosem. Jej kolejny
kopniak wycelowany był w pachwinę, ale mężczyzna zdołał powstrzymać cios, chwytając jej
udo. Podniesiony na duchu krótkotrwałym sukcesem szarpnął jej nogę w górę i przerzucił
Michelle przez bar wprost na półkę z alkoholami. Tłum, zadowolony ze zmiany sytuacji,
zaczął zagrzewać go do walki, krzycząc: „Zabij sukę! Zabij sukę!".
Barman wrzeszczał z wściekłością, widząc, jak jego dobytek rozbija się o podłogę. Zamilkł
dopiero wówczas, gdy olbrzym wszedł za bar i powalił go jednym potężnym hakiem.
Wielkolud podniósł Michelle i dwukrotnie uderzył jej czołem o lustro wiszące nad
zdemolowaną półką z butelkami. Szkło pękło, kto wie, co stało się z czaszką Michelle. Wciąż
rozjuszony wbił swoje wielkie kolano w jej brzuch, a potem przerzucił ją na drugą stronę
baru. Z hukiem upadła na podłogę, miała zakrwawioną twarz, jej ciało drżało spazmatycznie.
Tłum gapiów odskoczył, kiedy jego wielkie buciory wylądowały tuż przy jej głowie. Chwycił
ją za włosy i postawił do pionu. Jej ciało kołysało się bezwładnie jak zepsute jo-jo. Przyjrzał
się jej uważnie, zastanawiając się zapewne, gdzie zadać kolejny cios.
— W pysk! W tę cholerną mordę, Rodney! Zdefasonuj ją! - krzyczała jego dziewczyna, która
już zdążyła podnieść się z podłogi i ścierała z sukienki plamy po piwie, winie i innym
badziewiu.
Rodney skinął głową, zacisnął pięść i cofnął ramię.
— Prosto w ten cholerny pysk, Rodney!
— Zabij sukę! - skandował tłum z coraz mniejszym entuzjazmem, czując, że to już koniec
pojedynku i pora będzie wrócić do swoich drinków.
Michelle wykonała ręką tak szybki ruch, że Rodney nawet nie zauważył, kiedy jej pięść
trafiła w jego nerkę; dopiero sygnał o potwornym bólu płynący z mózgu uświadomił mu, co
się stało. Wściekły wrzask zagłuszył muzykę. Jego pierwszy cios pozbawił Michelle zęba, po
kolejnym z nosa i ust popłynęła krew. Wielki Rodney szykował się do jeszcze jednego
uderzenia, kiedy jednym kopnięciem policjanci otworzyli
GENIUSZ
- i
11
drzwi. Trzymali w dłoniach broń, jakby czekając tylko na pretekst do strzelaniny.
Michelle nie słyszała, jak wpadli do baru, ratując jej życie, a potem ją aresztując. Zaraz po
tym, jak pięść Rodneya po raz drugi wylądowała na jej twarzy, zaczęła tracić przytomność i
wcale nie oczekiwała, że powróci na ten świat.
Nim zemdlała, przez głowę przebiegła jej krótka, prosta myśl: Żegnaj, Sean.
ROZDZIAŁ 2
"
Sean King wpatrywał się w widoczny jeszcze w szybko zapadającym zmroku spokojny nurt
rzeki. Coś złego działo się z Michelle Maxwell i nie wiedział, jak ma się zachować. Jego
partnerka z dnia na dzień wpadała w coraz głębszą depresję, opanowywała ją melancholia.
W obliczu narastających kłopotów zaproponował, żeby wrócili do Waszyngtonu i zaczęli
wszystko od nowa. Niestety, zmiana otoczenia nie pomogła. Brak pieniędzy i niewiele zleceń
w mieście, gdzie panowała duża konkurencja, zmusiły Seana do przyjęcia propozycji pewnej
grubej ryby w światku firm ochroniarskich i sprzedania swojej firmy jednemu ze światowych
potentatów w tej dziedzinie.
Sean i Michelle mieszkali obecnie w pensjonacie na terenie ogromnej, położonej nad rzeką na
południe od Waszyngtonu posiadłości jednego z przyjaciół. Właściwie mieszkał tu Sean.
Michelle od kilku dni nie było. Przestała też odbierać telefon. Kiedy pojawiła się po raz
ostatni, była tak wykończona, że porządnieją objechał za prowadzenie samochodu w takim
stanie. Gdy następnego ranka wstał z łóżka, już zniknęła.
Przesunął palcem po łodzi Michelle, przywiązanej do knagi pomostu, na którym siedział.
Michelle Maxwell była bardzo wysportowana. Zdobyła medal olimpijski w wiosłowaniu, była
fanatyczką wszelkich sportów i miała czarne pasy w kilku stylach sztuk walki, które
pozwalały jej skopać tyłki różnych facetów w różnorodny, aczkolwiek zawsze bolesny
sposób. Tymczasem łódź stała tu przycumowana od czasu, kiedy znaleźli się w tym miejscu.
Przestała biegać i nie wykazywała zainteresowania żadnym innym rodzajem aktywności
fizycznej. W końcu Sean zaczął naciskać, żeby zasięgnęła porady specjalisty.
— Nie mam chyba wyboru — odpowiedziała wtedy tonem, który go do głębi poruszył.
Wiedział, że jest porywcza i działa instynktownie. To bywa jednak śmiertelnie niebezpieczne.
Patrzył teraz na kończący się dzień i zastanawiał się, czy wszystko z nią w porządku.
Minęło kilka godzin, Sean nadal siedział na pomoście, kiedy nagle jego uszu dobiegły jakieś
krzyki. Wcale nie był zaskoczony, raczej zirytowany. Podniósł się z wolna i po drewnianych
schodkach oddalił od spokojnego nurtu rzeki.
Zatrzymał się przed pensjonatem obok dużego basenu i podniósł kij baseballowy i kłębek
waty, którą wetknął sobie w uszy. Sean King był potężnie zbudowany, miał sześć stóp i dwa
cale wzrostu i ważył ponad dwieście funtów. Niedługo miał skończyć czterdzieści pięć lat,
lekko utykał i pobolewało go prawe ramię. Dlatego zawsze nosił ze sobą ten cholerny kij. I
kłębek waty. Idąc dalej, zerknął przez płot i zauważył starszą kobietę, która patrzyła na niego
z groźną miną.
— Już idę, pani Morrison - powiedział, unosząc swoją drewnianą broń.
— To już trzeci raz w tym miesiącu — rzekła ze złością. — Następnym razem wezwę policję.
— Pani sprawa. Przecież nie robię tego specjalnie.
Podszedł do tylnego wejścia. Dom miał dopiero dwa lata. Właściciele rzadko się pojawiali;
woleli latać swoim prywatnym odrzutowcem — latem do posiadłości w Hamptons, a zimą do
położonego nad oceanem pałacu w Palm Beach. Nie przeszkadzało to jednak ich
nastoletniemu synowi i jego zarozumiałym kolegom regularnie demolować to miejsce.
Sean minął kilka porsche, bmw i jednego używanego mercedesa i po kamiennych stopniach
wszedł do rozległej kuchni. Mimo waty w uszach docierały do niego dźwięki głośnej muzyki.
Każde uderzenie niskich tonów wywoływało skurcz serca.
— Hej! — przekrzykiwał muzykę, przepychając się pomiędzy tańczącymi
dziewiętnastolatkami. — Hej! — wrzasnął ponownie, ale nikt nie zwracał na niego uwagi.
Dlatego właśnie przyniósł ze sobą kij baseballowy. Podszedł do prowizorycznego baru, uniósł
kij i jednym pociągnięciem oczyścił połowę baru. Reszta naczyń spadła po drugim ruchu.
Muzyka ucichła, a dzieciaki zwróciły wreszcie na niego uwagę. Nie przejęły się jednak
zbytnio, tak były nawalone. Kilka elegancko ubranych młodych dam zaczęło chichotać, a
grupka rozebranych do pasa chłopców zacisnęła gniewnie pięści.
Inny dzieciak, wysoki i krępy, z kędzierzawymi włosami, wbiegł z rozpędem do kuchni.
— Co tu się, do cholery, dzieje?! — Zatrzymał się, a jego wzrok spoczął na zdemolowanym
barze. — Do diabła, King, zapłacisz za to!
— Nie, Albercie.
— Mam na imię Burt!
— Dobrze, Burt, sprowadźmy tu twojego ojca i przekonajmy się, co o tym myśli.
— Nie możesz tu ciągle przyłazić i nam przeszkadzać.
— Masz na myśli: chronić dom twoich rodziców przed zdemolowaniem przez bandę
bogatych dupków?
— Hej, nie podoba mi się to, co mówisz — zaprotestowała dziewczyna, chwiejąca się na
swoich czterocalowych szpilkach, ubrana tylko w sięgający tyłka T-shirt, który nie
pozostawiał niczego wyobraźni.
Sean spojrzał na nią.
— Naprawdę? A co konkretnie: bogaty czy dupek? A propos, w tym stroju widać ci cały
tyłek.
Sean odwrócił się do Alberta.
— Pozwól, że ci coś wyjaśnię, Burt. Twój ojciec upoważnił mnie do zrobienia tu porządku za
każdym razem, kiedy uznam, że tracisz kontrolę. — Uniósł kij baseballowy niczym młotek
sędziego. — Wyrok został wydany. A teraz wynoście się stąd wszyscy, nim wezwę policję.
— Policja może co najwyżej kazać nam ściszyć muzykę. — Burt uśmiechnął się szyderczo.
— Chyba że ktoś im podpowie, że małolaty tu ćpają, uprawiają seks i piją. - Sean rozejrzał
się po twarzach nastolatków. — Ciekawe, jak będziecie wyglądali w roli aresztowanych.
Mamusia i tatuś mogą zabrać kluczyki do mercedesa i obciąć kieszonkowe.
Po tych słowach połowa gości zniknęła. Druga połowa zmyła się, gdy Burt skoczył na Seana i
nadział się na rękojeść kija. Sean złapał dzieciaka za kołnierz i popchnął go na podłogę.
H:il.,
— Będę rzygał — wyjęczał Burt. — Będę rzygał
— Oddychaj głęboko. I nigdy więcej tego nie rób. , Kiedy Burt poczuł się trochę lepiej,
powiedział:
t
— Nie daruję ci tego.
— Lepiej tu posprzątaj
— Gówno! Nic nie zrobię.
Sean chwycił chłopaka za rękę i wykręcił ją.
— Albo natychmiast tu posprzątasz, albo jedziemy na posterunek policji. — Sean wskazał
końcem kija resztki naczyń na barze. — Wrócę za godzinę, żeby sprawdzić, jak ci idzie,
Albercie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin