Mach Wilhelm - JAWOROWY DOM - CZ 3.doc

(507 KB) Pobierz

WILHELM MACH

JAWOROWY DOM*) x

PRÓG SZKOŁY Jaworowie zamieszkali u starej Byśki.

Nie wiedział Konstanty, jak się nawrócić do gospodarki. Odwyki przez rok od chłopskiej roboty, popsuł go lekki chleb. Zanim wywiózł Gundę do Sadopola, rozebrał z Mysoniem stary dom po Rapaczach. Dziwili się ludzie jego głupocie, bo drzewo było jeszcze dobre, suche i zdrowe jak kość. I przydało się Rafałowi do jego potrzeb, a która się belka zdarzyła gorsza, pociął ją na opał.

Gunda nie zgodziła się, żeby siedzieć na „starej jaworówce“ w Z ¿Żo­rach. — „Jaka ta moja buda jest, taka jest;— mówiła — ale tu mi się nikt nie wtrąci. Nie podarzyło się w Żdżorach twojej pierwszej. Tak­że i z Kubą nie chcę ja się kiedy prawować“. Rozzłościł się Jawor

i              żeby jej pokazać, że się Kuby nie boi, rozebrał niedługo i „starą jaworówkę“. Połowę spróchniałych dyli zostawił bratu pod opieką Niechockich, resztę zwiózł do siebie. I w tym dziele pomógł mu dobry sąsiad Mysoń.

Mysomowie przenieśli się jeszcze przed zimą do nowego domu. Ład­ny to był budynek, blachą kryty, szalowany, z dużą kuchnią i dwie­ma jeszcze izbami. W kuchni zadziwiała odwiedzających podłoga biała jak śnieg i wirówka szwedzkiego wyrobu w kącie. W pokojach, jeszcze nie wykończonych i bez podłóg, stały nowe miejskie meble; na łóżkach piętrzyły się pierzyny i poduszki. — „Jacy ci Mysonowie gospodarni, jacy umiejętni — zachwycali się bielawianie i zazdrościli. — Nikt im, widać, nie da rady...“

Tak mówili do zeszłej jesieni, kiedy się Mysoniom przydarzyła przygoda. Zjechała raz do nich kontrola jakaś — trzech cywilów i dwóch z milicji, wszyscy aż z Niewychowa. Kazali się na strych prowadzić, w stodole szukali; w piwnicy — a potem długo spisywali protokół. Mysoniowi udało się zataić wirówkę, ale różne inne maszyny i przy- bory, których nawiózł skądś ze świata niemało, musiał do- urzędu odr stawić i jeszcze grzywną przypieczętować niemiłą stratę. Dużo się wte-

* Patrz Nr 2/54 Twórczości.

8

dy najeździł, ale meble wybronił w całości. Znienawidził w tych cięż­kich dniach Kubę Jawora. W skrytości poprzysiągł zemstę.

W opuszczonej przez Mysoniów chałupie po Kotowskich zamieszkała Anna Gorzkówna. Darmo ją prosił Mróz, żeby się wprowadziła do niego — odmówiła, wolała do czasu rządzić się sama. Starą szkołę spalili hitlerowcy — i nie znalazła nauczycielka lepszego dla siebie miejsca. Bielawa nie obfitowała w wolne izby. Własny kłopot łatwo było znieść — gorzej było z dziećmi. Do powrotu Gorzkówny chodziły się uczyć bielawskie dzieci aż do Różaniec i do Niemży. Wychodziły z domów o świcie, wracały ze zmrokiem. Ale i to było możliwe, póki nie nastały złe pogody. Postarał się Mróz u swoich zwierzchników, że pozwolili urządzić szkołę na tymczasem w leśniczówce po Hetcie. Kuba Jawor czekał wtedy na swój termin wojskowy. Wysiadywał godzinami u Jadwisi Grelówny w sklepie, a wieczorem zachodził do Mroza lub — rzadziej, bo się wstydził — do Gorzkówny. Jego nie trzeba było na­mawiać. Skrzyknął Tadeusz swoich sezonowych i wspólnie, przy wal­nej pomocy Kuby, sporządzili ławki szkolne i tablicę. Sołtys Grela odwiedzał teraz często swego syna w Nie wychowie i za każdym razem nie zaniedbał przypomnieć się Solarzowi. Jakoś starczyło funduszów na pierwsze szkolne potrzeby. I nawet, jeszcze przed zimą, udało się Gorzkównie sprowadzić komisję, dogadać się z gromadą co do wyboru miejsca pod budowę nowej szkoły, wytargować przez województwo zapomogę i trochę kredytów. Samorząd gminny w Niemży wziął sprawę pod swą opiekę, a bielawski komitet zajął się zakupem i zwózką po­trzebnych materiałów. Póki trwały narady, nikt z bielawian chętnych słów nie szczędził. Gorzej słę zaczęło dziać, gdy przyszło do roboty. Budowa domagała się ofiarności. A ludzie, jak to ludzie, radzi by się kim innym wyręczyć. Żal im było czasu, piliły własne gospodarskie potrzeby, brakło koni i podwód. Nim przyszła wiosna, poniósł się przez wieś szept, że z tego, co na fundamenty i na podmurówkę zebrano, cementu, wapna, cegły — ubyło.

              Wszystko mi już jedno — powstał nagle Zbigniew Sikora — bo mnie nieszczęścia tłuką i tak, i tak. Czy wy wszyscy oczu nie macie? Nie widzicie, kto tu się u nas pnie do góry? A czym się pnie? Zło­dziejstwem.

Nie powiedział jednak nic więcej, jakby się nagle przestraszył. Bo też nie dowierzali mu jeszcze ludzie, choć się starał w gromadzkich sprawach, choć się tak w ojca nie wdał. A nawet za zło mu poczytali, że zdziadział, po dziadowsku się nosi, nie dba o wygląd. Nie lubią wiejscy ludzie bogatych, ale i takiego nie szanują, co się z dobrego

9

stanu wykoleił. Pobił się niedługo potem Mysoń z Sikorą, lecz więcej z tego poszło śmiechu niż zastanowienia.

Wymogła Jadwisia Grelówna na ojcu, żeby wszystkie księgi kasowe komisyjnie przebadać, rachunki gromadzkie i sklepowe doprowadzić do porządku. Nie opierał się Grela, sam rozumiał potrzebę. Poprosili oboje nauczycielkę, żeby pomogła w niezwyczajnej i żmudnej robo­cie. Przez kilkanaście wieczorów układali papiery; wypisywali na osob­nych arkuszach długi i wierzytelności. Asystował im pod koniec obli­czeń Gdowiak z Niemży, sekretarz komitetu gminnego. Wkrótce po przeprowadzonej kontroli finansów wezwał Grela poniektórych bielaw­skich gospodarzy i przypomniał im zaległe raty, zadłużenia w sklepie spółdzielczym, zobowiązania, których się wyparli, obciążając gromadz­ki budżet. Na najbliższym zebraniu bił się sołtys w piersi za swoje

i              nie swoje grzechy.

              Ludzie kochani — wyznawał swój żal i przestrach — a toż ja teraz jakbym na oczy przejrzał! Najwięksi u nas gospodarze najwięcej zale­gają! Jakże to wyrozumieć?

Rafał Mysoń, gdy mu wytknęli jego niepopłacone rachunki, postawił się hardo:

              Nauczycielkę prawie za darmo trzymam. Czy to mi gromada płaci? To się u was nie liczy? Dom ten mój nowy w oczy was bodzie. Usmarkać się na tę garstkę cementu, com z gromadzkiego pożyczył. Dziesięć razy żem to przepłacił i jeszcze dopłacę, nie bójcie się.

Opodatkowali się ludzie z dobrej woli w pieniądzach, robociznie i ma­teriale, jak komu poręczniej wypadło, na dalszą budowę szkoły. Nawet opłatę dla Mysonia uchwalili za stancję dla nauczycielki. Lecz od tego dnia poważanie, jakim go darzyli, znacznie się zaćmiło.

Niedogodnie było Tadeuszowi odwiedzać Annę Gorzkównę. Nie lubił jej mieszkania. Ilekroć przestępował, przychodząc, próg do sieni, zaw­sze — dostrzegał to — uchylała się firanka w oknie nowego domu My- soniów. Prawie że się otrząsał ze szpiegujących go spojrzeń, jakby go psi oset obsiadł. Umyślnie zwlekał, aż zapadnie zmrok. Lecz wiosenne wieczory gęstniały coraz później, a niecierpliwość czekania trudno by­ło pohamować. Za dnia prawie się nie spotykali, choć Anna, wracając z przemienionej na szkołę leśniczówki, przechodziła koło jego domu. Tadeusz o tej porze bywał jeszcze zazwyczaj w lesie.

Niepokoiły go przenikające z okolicznych powiatów wieści. W róż­nych stronach pojawiły się bandy, grabiąc ludność, siejąc strach i za­męt. O najgroźniejszej z nich, dowodzonej przez niejakiego „Jabłuszkę“, mówiło się po wsiach przerażonym szeptem. „Jabłuszko“ umiał być

10

nieuchwytny, niezwyciężony i wszechobecny. Uprowadzał niemiłych sobie ludzi w biały dzień, katował, nie wzdragał się przed mordem. Jak długo niesprawdzone pogłoski umieszczały działalność bandy aż gdzieś za Wisłą, niebezpieczeństwo nie zdawało się groźne, a co statecz­niejsi upatrywali w odgłosach dalekich niepokojów grubą przesadę. Nagle i w Niewychowskiem powiało grozą. Koło Sadopola spaliła banda zabudowania PNZ-u, zrabowała żywy inwentarz. I to jeszcze było dość od Bielawy odległe. Niedługo potem nieznani sprawcy napadli na budynek gminny w Różańcach. Spóźniona obława nie wykazała się po­wodzeniem. W wojewódzkich „Nowinach“ ukazały się za to najpierw wzmianki, potem obszerniejsze komunikaty, potwierdzające obecność

i              bliskość wroga. I zaraz, jakby w drwiącej odpowiedzi, dał „Jabłuszko“

0              sobie znać gdzieś bardzo daleko, w całkiem innej połaci kraju. Później przycichł, jakby przepadł na zawsze — noce stały się znowu bezpiecz­ne, ludzie odetchnęli.

Tadeusz spojrzał na mały budzik Anny i zadziwił się: dochodziła dru­ga. Odłożył gazetę, zapiekły go oczy od raptownej senności, Anna jakby odczuła jego myśl, uniosła głowę znad zeszytów, popatrzyła na niego z dojrzałą, tkliwą przyjaźnią.

              Zasiedziałeś się...

              Tak. Czas już.

Po godzinach ciszy własny głos wydał im się jakby zmieniony, ciem­ny od nocy, tylko dla siebie wzajem przeznaczony. Obudzili drzemią­cego w drwach świerszcza — strzygł teraz półmrok w kącie izby wysokim, miarowym dźwiękiem. Tadeusz objął Annę wpół, pochylił jej głowę ku sobie, odsłonił twarz spod nawisłej fali włosów. W świetle lampy oczy Anny wydały mu się głębsze niż za dnia, a usta, dokładnie wypełnione blaskiem, dziecinnie różowe i niedojrzałe.

              Nie powinnaś tu mieszkać, Anna, dyszysz? Dlaczegoś się uparła?

1              jak długo mam jeszcze czekać? Powiedz — no, powiedz.

Pogłaskała go po skroni.

              Jeszcze, jeszcze czas. Sam wiesz.

              Nie wiem Siwych włosów przybywa — tyle wiem

              Mało.

              Czego ci mało? Tej siwizny mojej? Cierpliwości?

              Tadeusz. Niewielem od ciebie młodsza — lat nie liczmy. To nie to. Ja się boję, kochany mój, żeś ty tu przeze mnie uwiązany, tylko przeze mnie. Może byś się rwał na szerszy świat? Bo ja wiem? Do nauki jakiej, do ciekawszej roboty... Zawsześ lubił nowe i nowe rzeczy, pamiętam. A tak — co? Utknąłeś tu, po lesie spacerujesz, potem cze­

kasz, aż zeszyty popoprawiam — i pewnie ci nudno, i dlatego zły jesteś na swoją cierpliwość. Moje sprawy już będą takie, jakie są — szkoła, dzieci w szkole, wiadoma praca. Twoje sprawy różnie się mogą poukła­dać. Nasze sprawy się jeszcze nie zeszły razem, a czy się zejdą? To co? Miałabym ci stanąć na drodze, zatrzymywać?

              Jak ty mnie dręczysz. Stale, stale to samo. I tylko życie ucieka.

              A widzisz: tobie ucieka. Mnie nie. Ja ci, Tadeusz, opowiadałam

0              sobie od początku. Wiesz, kiedy mnie życie uciekało? Kiedy się w nim nie działo nic, kiedy świat się zdawał pusty, bez przyszłości, bez nadziei.

1              takie były moje młode lata. Nim dostałam tę posadę w Bielawie, tom myślała nieraz, że już żyję sto lat — dziewczyna ledwo po szkole. To na pozór wygląda jak sprzeczność — i wiem, że wiele ludzi, zwłaszcza kobiet, wyśmiałoby mnie. Im jestem starsza, tym mi życie mniej ucieka. A zaczęłam tak czuć jeszcze w lesie, w oddziale. Jakby się nowy świat objawił. I teraz wiem na pewno. Więcej treści — to i życia więcej. Ja tego siwymi włosami nie mierzę, choć ich wyczesuję co rano, wycze- suję... Ja patrzę, czym żyję — a że jest tego dość, to jakoś jestem pewna, że starczy moich lat, musi starczyć. Tadeusz — plecie mi się bez ładu, składu — dobrze mi z tobą...

I              przytuliła policzek do jego twarzy. Lecz nie ustąpił, podejrzliwy nagle i nieufny.

              Za głupi ja jestem dla ciebie — rzekł głucho — za prosty. Albo

i              co innego jeszcze masz przeciw mnie. To powiedz!

Zatrzęsły mu się usta. Całując go, posłyszała, jak zwarł zęby, by stłu­mić ich drobne, bolesne drżenie. Uczuła w powiekach cierpki napływ łez. Teraz brakło jej słów, by wypowiedzieć szczęśliwą, aż bolesną wdzięczność za trud jego uczuć. Zapragnęła upewnić go jak najmocniej. Z wysiłkiem zgarniała rozpierzchłą myśl, którą trzeba było postawić przed jego żalem zaraz, natychmiast.

              Nie kochałam przed tobą nikogo. Nikt nigdy nie był mi bliski tak jak ty.

Wstrzymał oddech, słuchając — i jeszcze słuchał, choć zamilkła, jak­by czekał na najważniejsze, a niewymówionę. Pojęła w tych sekundach znużenia i bezradności, że nie umie zgasić jego niepokoju, że nie może przełamać — nawet dla niego — surowej i sprawiedliwej wiedzy

o              sobie.

Noc posiniała, blachą kryty dach u Mysoniów naciekał brzaskiem. U Sikorów świeciło się jeszcze. Przy ich płocie stał ktoś nieruchomo, trzymając się sztachet szeroko rozrzuconymi rękami, z głową opartą

o              ostrą krawędź ogrodzenia.

12

              Zbigniew? Coś ty tak? Pijany?

Sikora podniósł twarz.

              Umarł mi ojciec.

Powiedział to wyraźnym, tępym głosem i znowu schylił głową. Ta­deusz odetchnął głęboko, nie odchodził. Chwilę trwało milczenie.

              Idź już — wymówił Sikora z wysiłkiem i jakby niechętnie — tam gdzieś się pali...

Nie spoglądając, pokazał dłonią gdzie.

Gdy Tadeusz przybiegł na miejsce, leśniczówka już dogasała. Koło studni, krzycząc i jęcząc, leżało pokotem pięciu drwali, związanych ciasno konopnymi sznurami. Twarze mieli pokrwawione, odzież w strzę­pach. Rozciął Tadeusz więzy znalezionym opodal toporem, zaczerpnął wiadrem wody, chlusnął po ludziach. Na cembrowinie studni znalazł przyparty kamieniem papier. Migot tlejących głowni zderzył się z blas­kiem zorzy. Tadeusz odczytał drukowane równo wyrazy: „Nie pchaj­cie się na cudze. Precz z komuną“. Gdzieś w oddali szczekały psy — ich stłumione przez gęstwę drzew ujadanie potęgowało teraz śródleśny spokój, gdy drwale umilkli i tylko szeptał i parskał gas­nący ogień. W bezwietrznej ciszy drżały sosny pod naporem mdlą­cego zaduchu. Dym kłębił się nad zgorzeliskiem, słał się leniwie po polanie, kłaczył wśród gałęzi. I trudno było uwierzyć w rzeczy­wistość widoku.

              Baliśmy się, żeby na las nie poszło.

              Szczęście, że bez wiatru. I że drzewa nie blisko.

Drwale byli nietutejsi, przyjął ich Mróz dwa dni temu. Nocowali tacy, odkąd tu szkoła nastała, w izbie na poddaszu.

              Spalić was mogli żywcem, bandyci.

              Na śnie nas naszli. Szukali, widać, wszędzie. Nie chcieliśmy się dać, ale co. Śmiercią grozili, wywlekli tutaj, pokopali. I tak.

              Kiedy to sią stało?

              Na godzinę może przed północkiem A może na dwie.

              Dużo ich było?

              Porachować to? Długo nie zabawili. Co można wiedzieć...

              A potem? Nikt tu nie trafił? Straż leśna? Ludzie jacy?

              Zakazali ratować. Że wrócą, pozabijają. Albo to wiemy? Myśmy też cicho byli, aż dopiero gdy dniało...

Tego samego dnia, nim przybyła milicja i władze bezpieczeństwa, drwale zniknęli. „Nie wspólnicy przecież — rozważał Mróz — gdyby chcieli, mogli mi lekko rozwalić toporem łeb..." Biegał po wsi, wypy­tując, zaczadziały tym pożarem, dręczony gniewną a bezradną mści-

13

wością. Nikt nic nie widział, nie słyszał. Twardo tej nocy spali ludzie w Bielawie.

„Boją się“ — pomyślał Tadeusz. Raptem przypomniała mu się dawna rozmowa z Solarzem. Uczyć, uświadamiać... Robota polityczna... — Otarł powieki, zmarszczył czoło, broniąc się przed gwałtownym i bo­lesnym odkryciem winy.

              Trzeba naznaczyć warty nocne... — trapił się Grela.

              Trzeba.

              A i wy, panie leśniczy, musicie z waszymi ludźmi...

              Tak, sołtysie, tak, macie słuszność.

Od wczoraj nie był u siebie w domu. Biegnąc do wsi, o świcie, upew­nił się jednym spojrzeniem, że jego zagrody nikt nocą nie nawiedził. Wracał teraz wolno, zgnębiony i ciężki od znużenia. Na progu czekała Anna.

              Widziałeś?

Ustąpiła z drzwi. Na jasnej niemalowanej desce odcinał się wyraźnie narysowany węglem krzyżyk. Dotknął palcem — osypało się nieco czerni — szerokim ruchem ramienia starł znak pogróżki.

              Zostanę z tobą — powiedziała Anna.

Objęli się, ucałowali, onieśmieleni nagle sobą i uroczyści. Przytulił jej rękę do ust i przeprowadził przez próg do izby.

              Musisz pomóc, Aniu — mówił, a blask spod drzwiczek pieca mi­gotał jak niegdyś na jego szorstkich policzkach. — Mnie, sołtysowi, wszystkim tu ludziom w Bielawie. Rozumiesz, o czym myślę.

Układali plany długo w noc. Niezagasłe iskry żaru trzeszcza­ły pod blachą, różowe światełka mrugały na belkowanej ścianie, zniknęły.

Na pogrzeb starego Sikory wybrali się oboje. Nie szli wraz z po­chodem żałobnym, udali się wprost na cmentarz. Bujna zieleń nagrobna tchnęła majową świeżością. Wiatr nawiewał falami cierpki zapach czeremchy. Na ławce przy głównej ścieżynie ujrzeli kogoś, dostatnio ubranego, kto im się zdał nietutejszy. Gładkie łyse czoło nad binoklami odbijało seledynowy poblask liści. Obojgu równocześnie przyszło na myśl auto stojące na plebańskim dziedzińcu. Gdy podeszli bliżej, Paweł Chmiel powstał i ukłonił się z gorliwą uprzejmością. Tadeusz skinął głową i ruszył dalej przed siebie. Anna, gdy Chmiel wyciągnął rękę na powitanie, przystanęła.

              Duszno w kościółku... — zagaił — a organista fałszuje egzekwie, że słuchać trudno...

Nie podjęła Anna tematu i spostrzegła, że się nieco stropił.

14

              Szukałam niedawno dyrektora w kuratorium — przeszła od razu

do rzeczy — ale nie zastałam.

              W szkolnych jakichś sprawach?

              Tak. Mamy dużo kłopotów.

              Wiem, wiem, słyszałem — pokiwał głową — mówił mi proboszcz coś niecoś. Pomieszczenie wam szkolne spłonęło... Szczerze współczuję.

              Właśnie. A prawdziwa szkoła w budowie.

Poprawił binokle, zatroskany.

              Gdyby szkoła już stała — rzekł z namysłem — to kto wie, czy by jej akurat nie spalili...

Wyczuł nieme zapytanie Anny, bo dopowiedział:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin