C.a.m.p.a w s.a.k.w.a.c.h.pdf

(11912 KB) Pobierz
Piotr Strzeżysz
Campa w sakwach
czyli rowerem na dach świata
Są na świecie ludzie, którzy przypominają wędrowne ptaki. Są szczęśliwe
i osiągają wewnętrzny spokój tylko wtedy, kiedy są w ruchu1.
Mojej Mamie
Część pierwsza: Lato
Początek
Czy wspomnienia rejestrują czas?
Raczej tylko chwile.
Nieruchome, zamglone, jak wytarte, nieznacznie wyretuszowane obrazki
w kolorze sepii ze starego albumu wspomnień.
A pomiędzy nimi puste przestrzenie zapomnianych dni.
Kiedy je zestawimy, powstanie
collage.
Kolaż.
Pierwsze wspomnienie: przestrzeń, rower i wiatr.
Właściwie przez te wszystkie lata niewiele się zmieniło.
Podobno na początku jeździłem na czterech kółkach. Tak mówi mama.
Wierzę jej, choć moja pamięć nie zarejestrowała żadnego czterokołowego
wspomnienia. Na pierwszym obrazku wyciągniętym z zelżałego kufra pamięci,
widzę już dwukołowy rower, którym objeżdżałem rodzinne Trąbki, vel Hutę
Czechy. Mnóstwo przestrzeni dookoła, stawy, pola uprawne, lasy, puste, wijące się
po horyzont wstęgi piaszczystych szutrowych dróg. Otwarta przestrzeń, za którą
zawsze tęskniłem. Nieograniczona, niepowstrzymana, wolna, biegnąca przed siebie
do granic horyzontu, „tam, gdzie niewyraźny, przysłonięty mgiełką ścieg łączy
ziemię z niebem na najdalszym krańcu świata2”.
Świat.
Jego
limes
z roku na rok przesuwany, jakbym po każdej podróży, tej bliższej
i dalszej, dokładał kolejny klocek do układanki, zwanej życiem.
Zawsze krzywię się lekko, kiedy po powrocie z kolejnego kraju, ktoś mnie
pyta: a gdzie teraz? Nigdy nie wiem na pewno… Patrzę na mapę i w pewnej chwili
decyduję się na ten albo inny kraj, bez głębszego uzasadnienia, bez dorabiania
ideologii, bez tłumaczenia, ważne, aby znów być w drodze, aby znów być… Na
mapy mógłbym patrzeć bez końca, skaluję je w wyobraźni, kreśląc
wyimaginowane ślady nieprzebytych jeszcze szlaków, rozpoczynając wędrówkę,
zanim tak na dobre ruszę się z miejsca. Ta podróż zresztą zaczęła się już ponad
trzydzieści lat temu. A najpiękniejsze jest w niej to, że nie wiadomo, kiedy i gdzie
się skończy.
Wiosną 2006 roku postanowiłem, że latem pojadę do Tybetu. Rok wcześniej
zwiedzałem rowerem Ladakh, krainę w północnych Indiach, stanowiącą najdalej na
zachód wysunięty fragment Wyżyny Tybetańskiej. Doskonale czuję się
w pustynnym, trudnym terenie, nazywanym często przez ludzi niegościnnym,
a nawet pozbawionym życia, gdzie dzika, nieujarzmiona surowa przyroda
uświadamia, jak człowiek niewiele znaczy. Otwarta przestrzeń w jakimkolwiek
kraju za każdym razem napełnia mnie przemożnym uczuciem wolności. Wyzwala
i doświadcza. Przywraca do życia, nadaje mu kształt i tożsamość, niczym nie
ogranicza. Przesuwając horyzont myśli, wypełniam je otaczającym mnie
krajobrazem, chłonąc tyle, ile zapragnę, ile zdołam dostrzec, oswoić, przetrawić.
Mógłbym napisać, że Tybet był jakby naturalną konsekwencją poprzedniej
podróży, jej swego rodzaju dopełnieniem, choć właściwie stanowił tylko kolejny
klocek w układance, a nawet dwa, tyle że na początku podróży jeszcze o tym nie
wiedziałem.
Plan był prosty. Dolecieć do Pekinu, stamtąd, przez Lanzhou i Xining, dostać
się autobusem albo pociągiem do Golmudu, by następnie spróbować dojechać do
Lhasy. I na tym plan się kończył. Resztę, jak zwykle, pozostawiłem na pastwę
zastanych okoliczności. Rozważałem kilka opcji. Albo droga do Nepalu, albo
powrót do Pekinu. Najważniejsze i jednocześnie najmniej pewne było samo
dotarcie do Tybetu. Z dostępnych źródeł internetowych wynikało, że dostanie się
w pojedynkę do Lhasy, do tego bez odpowiednich zezwoleń, graniczy z cudem
i jest w zasadzie niemożliwe. Dowiedziałem się zatem, że aby wjechać do Tybetu,
należy uzyskać specjalny
permit,
gdyż bez niego nie będę mógł kupić biletu ani na
samolot, ani na pociąg.
Nie ma problemu, pomyślałem, przecież i tak zamierzałem pojechać
Zgłoś jeśli naruszono regulamin