Jacquelyn Mitchard - Glebia oceanu.pdf

(1914 KB) Pobierz
1
Mitchard Jacquelyn
Głębia oceanu
Na nie więcej niż pięć minut zostawiła Beth
Cappadora swego trzyletniego synka Bena pod
opieką starszego brata, siedmioletniego Vincenta. W
ciągu tych pięciu minut Ben zniknął bez śladu. Mimo wysiłków policji przez
następne dziewięć lat nie udało się rozwiązać tej ponurej zagadki, która
zrujnowała rodzinne życie Beth, jej męża i drugiego syna. I nagle, po owych
tragicznych dziewięciu latach, zdarzyło się coś, co wprowadziło do ich
mrocznego, lodowatego świata bólu i poczucia winy nikły promyk nadziei...
2
Prolog
Listopad 1995
Dziesięć lat. Upłynęło ponad dziesięć lat od owego gorącego sierpniowego
poranka, kiedy to Beth włożyła do szuflady kopertę pełną fotografii, aż do
chłodnego jesiennego popołudnia, gdy wydobyła ją na światło dzienne, wyjęła ze
środka zdjęcia i rozłożyła - jedno obok drugiego - na blacie biurka.
Dziesięć lat i wielka odmiana losu. Lato, jakże niedawno minione, wyznaczyło
pełen rok od chwili, gdy Beth dowiedziała się, co właściwie spotkało jej syna,
Bena.
Jeżeli uwzględnić ten rok, wówczas ów niezwykły spektakl, spirala emocji -
trwały dla Beth niemal jedenaście lat. A tymczasem, zaledwie parę tygodni temu,
w październiku, magazyn „USA Today" zamieścił na pierwszej stronie artykuł
zatytułowany „Ben - Epilog" - podjętą poniewczasie próbę podsumowania
faktów, opartą na kilku przebrzmiałych wypowiedziach tych nielicznych osób,
którym jeszcze chciało się rozmawiać z prasą. Ale to nie ów artykuł przypomniał
Beth o fotografiach.
Po prostu obudziła się pewnego ranka ogarnięta wewnętrznym przekonaniem -
dzisiaj obejrzy zdjęcia.
Tego dnia padało. Świat spowijała przejmująca chłodem, listopadowa szaruga.
Od lat deszcz wzbudzał w Beth nieokreślony lęk, który tłumiła, rzucając się w wir
najbardziej przyziemnych prac domowych. Ale tego dnia nawet deszcz nie mógł
jej powstrzymać. Coś ją nagliło, jakby rzut oka na fotografie był niby postawienie
kropki po żmudnym, ciągnącym się przez całą stronicę, zdaniu.
Beth rozłożyła zdjęcia - jedynie szesnaście, bo Pat używał wówczas idiotycznego
miniaturowego istmatica na małe rolki filmu - aparatu 3
wprawiającego Beth w zakłopotanie. Teraz rozłożyła fotografie na biurku,
obrazem na dół, niczym stara kobieta układająca pasjansa.
Po chwili zamknęła oczy i dotknęła jednego ze zdjęć.
Nie poczuła nic - żadnych wibracji, żadnego fluidu. Pod palcami czuła
standardowy papier Kodaka, lekko zamszowy w dotyku z powodu powlekającej
go cienkiej warstewki kurzu. Nic mistycznego. Beth wydała westchnienie ulgi.
Przez te wszystkie lata pieczęć pozostała nienaruszona, niczym spazmatycznie
zaciśnięte papierowe usta, naznaczone rozmazanym tuszem datownika - jakże
niezwykłym proroctwem. Trzeci czerwca i rok. Trzeci czerwca, sobota, dzień,
gdy wyruszała na spotkanie absolwentów - to właśnie wtedy Pat oddał zdjęcia do
wywołania w jednym z boksów centrum handlowego. Przypomniał sobie o nich
dopiero pod koniec owego pierwszego, odrealnionego lata. Przyniósł je do domu
i ze szlochem wręczył Beth, oczekując, że znajdzie ukojenie w jej ramionach i
odwadze, z jaką ona stawi czoło ikonograficznemu świadectwu.
Beth jednak ujęła jedynie kopertę ze zdjęciami w obie płasko złożone dłonie i
stanowczym ruchem schowała do szuflady biurka. Wówczas wydawało się jej to
szalenie ważne - chociaż w zasadzie nie rozumiała dlaczego - by zawsze
wiedzieć, gdzie znajdują się te fotografie, nie bacząc na fakt, że niekiedy
świadomość ich istnienia wzbudzała w niej niepokój. Na przykład wtedy, gdy
sięgała do szuflady po spinacze czy nalepki listowe ze swoim adresem i jej wzrok
padał na kopertę. W
takich chwilach jej ruchy nabierały przyspieszenia, jak w dzieciństwie, kiedy
przemykała obok reprodukcji obrazu Goi, przedstawiającej Kronosa
pożerającego dziecko, którą jej babka Kerry, z zupełnie niewyjaśnionych
przyczyn, trzymała zawieszoną na zakręcie schodów. Gdy zamykała szufladę,
odczuwała taki sam brak tchu jak wówczas, gdy pozostawiała odrażający obraz za
plecami.
Tak czy owak, niekiedy jej wzrok prześlizgiwał się po kopercie, a nawet parę
razy Beth musnęła ją palcami. A kiedy przeprowadzali się do Chicago, podeszła
stanowczym krokiem do biurka i stojąc przed szufladą, wydawała się bliska
obejrzenia fotografii.
Ale wtedy jeszcze się na to nie zdobyła. Wszystko było zbyt świeże. Za mało
czasu upłynęło, by mogła spojrzeć na zdjęcia czy przerzucać je między palcami.
Po Benie pozostały również inne przedmioty. Z czasem Beth nabrała dostatecznie
wiele odwagi, aby je oddać lub spakować. W pewne deszczowe dni, dni
depresyjnie przytłaczające, zniszczyła nawet parę z nich: pozytywkę czy
ceramiczną ramkę do zdjęć ozdobioną dziecinnymi klocuszkami.
4
Jednak nigdy nie przyszłoby jej do głowy, by na podobny los skazać fotografie.
Przede wszystkim dlatego, że Beth sama byta fotografikiem - obrazy utrwalone na
kliszy stanowiły dla niej niejako talizmany. Poza tym drzemało w niej przeczucie,
że może nadejdzie taki dzień, gdy te fotografie staną się bliskie jej sercu,
szczególnie ostatnie ujęcie - to na ganku. Zwyczajne przemijanie czasu albo
uniesienie religijne czy zobojętnienie sprawią, że ogarnie ją uczucie
melancholijnej radości, gdy ujrzy Bena takim, jakim widziała go po raz ostatni -
nie ostatni raz w życiu, ale ostatni raz jako swego słonecznego,
nieskomplikowanego synka, który nigdy nie nawiedził jej w snach, choć go tak
zaklinała, by jej się objawił, szlochając, pocieszając się myślą, że przynajmniej w
nocy nie będzie się bala jego obrazu. Więc, być może, pewnego dnia, gdy będzie
już umierać i perspektywa wkroczenia do świata prawdziwego zapomnienia
stanie się realna, kiedy już nabierze pewności, że nie będzie musiała brnąć dłużej
przez życie, wówczas, być może, zechce często oglądać te fotografie -
może nawet codziennie.
Dlatego zawsze musiały być pod ręką. Inaczej na pewno by zaginęły. Beth
Zgłoś jeśli naruszono regulamin