Ostatnie sledztwo - Aneta Ponomarenko.odt

(1537 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

 

Zdjęcia na okładce

© Narodowe Archiwum Cyfrowe

© Library of Congress

 

Redakcja

Grzegorz Krzymianowski

 

Korekta

Bożena Sigismund

 

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

 

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2014

 

Wydanie I, Katowice 2014

 

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

 

Dystrybucja: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

 

 

ISBN 978-83-64312-53-3

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
 

 

Jadwidze, Henrykowi i Mariuszowi Bugajnym,

i cioci Maryli, rzecz jasna! 

 

 

 

 

 

Rozdział 1
 

 


Nie ma bowiem nic ukrytego,

co by nie miało być ujawnione

i nic nie pozostało utajone, co by

nie wyszło na jaw 

(Mk 4,22; Łk 8,17) 

 

Z serca bowiem pochodzą złe myśli,

zabójstwa, cudzołóstwa, rozpusta,

kradzieże, fałszywe świadectwa,

bluźnierstwa 

(Mt 15,19)

 

 

Stał ukryty w cieniu bramy i obserwował przez nieosłonięte okna parteru, co dzieje się w środku. Kobieta zachowywała się pozornie normalnie, jak każda inna – siedziała przy stole, przy którym zjadła lekką kolację, i piła właśnie herbatę, przeglądając jakieś kobiece czasopismo. On wiedział jednak, że ten pomiot szatana w kolejnym pokoleniu i kobiecym wcieleniu wrócił do miasta, by siać zło i zgniliznę w Kaliszu, tak spokojnym i czystym jak nigdy przedtem. Zasługiwała tylko na śmierć, podobnie jak jej stryj. Oboje wrócili do Kalisza, by znów kalać to miasto swoim diabelskim dziedzictwem. Jedynie ich śmierć przywróci równowagę! Tyle że najpierw musi zdobyć to, co znajduje się w posiadaniu tej kobiety. Coś niezmiernie dla niego ważnego. Ona nawet o tym nie wie… Ale dopóki tego nie uzyska, nie może jej zabić.

Przypomniał sobie, jak wspaniale się czuł, gdy ostrze wbijało się w ciało tego godnego pogardy człowieka, którego ukarał. Nie musiał go zabijać, ale… Cóż, chciał to zrobić. Zdarzyło się to kilka miesięcy temu, ale uczucie wszechogarniającego triumfu i satysfakcji było wciąż jeszcze świeże i intensywne. Nawet przez chwilę nie obawiał się, że policja coś zwęszy. Co prawda, lekarz badający ciało, ten Małyszko, coś chyba podejrzewał, ale nie był niczego pewien. Nie miał ani dowodów, ani siły przebicia, by przekonać policmajstra do swoich hipotez. Zupełnie brakowało mu pewności siebie Zaifa. Ach, gdyby na jego miejscu był właśnie on, sławetny Jakub Zaif, a do tego Walery Jezierski, sprawy mogły się potoczyć zupełnie inaczej!

Ale cóż, Jezierski, choć nadal był agentem do specjalnych poruczeń, rzadko przebywał w mieście, w którym od dawna nic się nie działo. Większość czasu spędzał w swoim majątku pod Kaliszem, koło Żelazkowa. Zaif od wielu lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych i do kraju przyjeżdżał raz na dwa lata. Wtedy co najmniej dwa miesiące spędzał w Kaliszu, a właściwie w jego pobliżu, u Jezierskich.

Wielka szkoda. Chciałby mieć przeciw sobie tych dwóch niezwykłych ludzi. Gdy staje się do walki z godnymi siebie przeciwnikami, to satysfakcja jest większa, a i zabawa lepsza. Nie przeszkadzało mu nawet, że to Żyd i Rosjanin, bo miał jednak trochę bardziej liberalne podejście do kwestii czystości rasowej mieszkańców miasta niż jego przodkowie. Nie o rasę tu przecież chodzi czy narodowość, lecz o czystość moralną, o to, czy ktoś w ogóle wierzy w Boga. Najgorsi są ateusze, ci, co w nic nie wierzą. Tacy na przykład bezdomni i żebracy! Nie sieją, nie orzą, myślą, że wszystko im się należy, bo są biedni. Biedni?! Nieroby i tyle! A jeszcze gorsi są masoni! Zaraza i zgnilizna tocząca zdrową tkankę społeczeństwa! Wszystko, co złe, pochodzi od nich! I nikogo nie zwiodą zapewnienia, że masoneria nie istnieje, że została zlikwidowana. Czart zawsze ochroni dzieci swoje! Któż to wie lepiej niż on sam?

Zabicie tamtego człowieka było czymś w rodzaju jego inicjacji. Nie było to, co prawda, jego pierwsze zabójstwo, pierwsze jednak z tak bliska. Śmierć zadana własnoręcznie, twarzą w twarz, oko w oko, niemal oddech w ostatni dech… Nigdy przedtem nie czuł się tak wspaniale. Nawet rozkosz, jakiej mogła dostarczyć kobieta, nie mogła się z tym równać, choć do niedawna wydawało mu się to czymś niezrównanym. Oczywiście, jego przyszła żona nic o tym nie wiedziała, bo była czysta i nieskalana niczym pierwsze śniegi. Problem tkwił w tym, że nie był jedynym starającym się o jej rękę i nie mógł mieć pewności, że ją zdobędzie. Jego konkurenci, a szczególnie jeden z nich, byli o wiele lepiej sytuowani. On miał nazwisko i pozycję społeczną, ale majątek stopniał bardzo na przestrzeni lat. Już jego ojciec musiał żyć na znacznie niższej stopie, niż powinien, a po śmierci rodzica dużą część resztek fortuny pochłonęły jego zagraniczne studia, na których nie żałował sobie niczego. Teraz musiał zrobić coś, by podreperować domową kasę, i nawet dokładnie wiedział co. Ba, poczynił już nawet pewne kroki w tym kierunku. A że ktoś jeszcze przy tym poniesie śmierć… Cóż, tym lepiej. Znów poczuje się bliski Bogu, który życie daje i odbiera. On też tak może. Zabrać komuś życie lub je oszczędzić.

Jeśli się uda… on i jego rodzina nie będą musieli sobie niczego odmawiać do końca życia. Siostrze da prawdziwie pański posag, a matka będzie mogła spędzić resztę życia na Riwierze, przyjmując znajomych na herbatce lub wystawnych kolacyjkach i grając w wista. Tak jak lubi najbardziej.

Przedtem jednak czeka go naprawdę sporo pracy. Zdobycie majątku, ręki wybranki, zadbanie o dobre imię rodziny, które jest zagrożone przez ten pomiot Garszyńskich. No i nie może zapominać o swoich obowiązkach wobec miasta. Na samą myśl o tym, co go czeka, poczuł dreszcz emocji. Po miesiącach planowania wreszcie przejdzie do czynów i okryje swoje imię chwałą. Będzie jednym z najbardziej liczących się mieszkańców Kalisza. Poważanym. Szanowanym. Skrywającym swoje mroczne tajemnice. Wszystko dla dobra miasta, choć o tym akurat nikt się nie dowie. Tymczasem odwagę i wielkość należy doceniać także u wroga. Tym większa satysfakcja, gdy się go zwycięży. Niestety, tu, w Kaliszu, był skazany na miernoty, które obecnie „strzegły” bezpieczeństwa i porządku w mieście. Ale kto wie, może jednak Bóg dozwoli, by zmierzył się z najlepszym. Miasto wszak znajdowało się w przededniu ważnych wydarzeń, a do takowych ściąga się na wszelki wypadek asa, a nie zostawia wszystko w rękach byle śmiecia. Cóż, Kalisz coraz bardziej schodzi na psy. Ludzie nie są już tacy jak kiedyś, nie cenią żadnych wartości. Tak zwani szacowni obywatele nie są już tacy szacowni, a i przestępcy to zwykłe zbiry bez czci, honoru i klasy. Otóż to, wszystkim brakuje klasy! Z długiego rodu strażników czystości i spokoju miasta pozostał jedynie on.

Był ciepły majowy wieczór. Zmrok już zapadał, było jednak jeszcze dość jasno. Eliza Garszyńska spieszyła w stronę ulicy Mariańskiej, gdzie stał Hotel Europejski. Była tam umówiona ze stryjem Józefem, który specjalnie przyjechał tu z Łodzi. Stryj przeprowadził się tam z rodziną przed jedenastu laty, rok po tragicznej śmierci brata i bratowej, jej rodziców. Ona sama wraz z siostrą od dawna mieszkała w Warszawie, u bezdzietnej ciotki, siostry matki, która przygarnęła sieroty po tym strasznym wydarzeniu. Do Kalisza przyjechała trzy dni temu i zatrzymała się u pani Łączkowskiej, przyjaciółki jej śp. rodziców, a także ciotki, choć z tą ostatnią dość rzadko się widywały, ledwie dwa, trzy razy w roku. Czuła się dumna z tej znajomości, gdyż pani Felicja Łączkowska była postacią wielce poważaną w Kaliszu – to ona od lat organizowała Piątki Literackie, które kształtowały życie kulturalne miasta[1].

Dziś Eliza chciała załatwić ze stryjem kilka spraw związanych ze spadkiem po rodzicach, nad którym ten sprawował pieczę przez te wszystkie lata. Chciała go powiadomić, a właściwie zmienić jego nastawienie do sprzedaży kolekcji osobliwości ojca wraz ze starymi dokumentami, które także zbierał. Wszystkie te rzeczy leżały przez lata w depozycie u Dymitra Szymanowskiego, greckiego handlarza winem, a po jego śmierci u Leona Kapalińskiego, który po pojęciu za żonę wdowy po Janie Grabowskim, także Greku, zajął się prowadzeniem księgarni „Braci Grabowskich”. Społeczność grecka w Kaliszu często bywała skłócona, a mimo to zawsze trzymała się razem i przejmowała zobowiązania swoich ziomków.

Stryj bardzo sprzeciwiał się sprzedaży kolekcji brata, ale zgodnie z jego testamentem dziedziczyła ją Eliza, starsza z córek. Poza tym stryj niewiele mógł teraz zdziałać, bo ona była już więcej niż pełnoletnia. Miała obecnie dwadzieścia dziewięć lat, aż nadto, by móc decydować o losie swoim i swojej własności.

Eliza obejrzała się niespokojnie za siebie, gdyż od jakiegoś czasu miała nieodparte wrażenie, że ktoś za nią idzie. Ale nikogo nie zobaczyła, ulica była pusta. Nikt jej też nie minął, choć jakiś czas temu specjalnie zwolniła kroku. Pewnie jej się coś zdawało. Był wieczór, ściemniało się, a wokół ani jednego przechodnia, choć to centrum miasta. Ale była niedziela, dwudziestego maja. Wieczorne nabożeństwa jeszcze się nie rozpoczęły, ludzie jedli kolację, leniuchowali w domach. Rodzinne spacery i wizyty u krewnych się skończyły, dzieci kładziono spać. Nic dziwnego, że ulice puste.

Mimo to z ulgą przestąpiła próg hotelu, gdzie przywitał ją uprzejmy uśmiech portiera, pytającego, czym może służyć. Odparła, że przyszła do stryja, Józefa Garszyńskiego. Portier uśmiechnął się jeszcze szerzej i poprosił, by chwilę poczekała w saloniku obok restauracji, a stryj za chwilę do niej zejdzie.

Nie czekała zbyt długo, stryj musiał być już gotowy. Powitanie wypadło nieco niezręcznie i sztywno, oboje bowiem nie widzieli się kilka lat, a i przedtem też spotykali się tylko raz lub dwa do roku, zwykle z okazji świąt. Wujostwo Kawczyńscy, czyli siostra matki z mężem, jakoś nie przepadali za młodszym bratem radcy Garszyńskiego, prawdopodobnie z wzajemnością. Mawiali często, że ma on mentalność i maniery parweniusza, mimo że pochodzi z dobrej rodziny szlacheckiej. Najwyraźniej wszystko, co najlepsze z rodu, przypadło starszemu bratu.

– Witaj, Elizo! – Stryj stał w progu salonu z nieco teatralnie rozłożonymi ramionami. Eliza wstała niepewnie i dyskretnie mu się przyjrzała. On w tym czasie robił dokładnie to samo i ta świadomość rozśmieszyła ją, rozładowując wewnętrzne napięcie. Śmiało podeszła do starszego, mocno posiwiałego krewnego i szczerze go uściskała.

– Jak się masz, stryjaszku? Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt nużąca?

– Oj, była, była. – Najwyraźniej stryj na stare lata polubił zrzędzenie. – To nie dla ludzi w moim wieku tak się wytrząsać na wybojach w karetce z kiepskimi resorami. Gdybyż tak kursowała tu już kolej, jechałoby się, jak się patrzy. My w Łodzi wiemy, co to kolej… – Machnął ręką. – Ale Kalisz to wciąż ta sama zabita deskami dziura, którą omija główny strumień cywilizacji.

– Ależ stryjaszku – zaoponowała Eliza, w której obudził się lokalny patriotyzm, choć sama nie mieszkała w Kaliszu od wielu lat. – To nie wina miasta ani jego mieszkańców. Na pewno wiesz, że to carskie władze zabraniają budowy kolei, mimo że gubernator Daragan od lat osobiście się o to stara.

– Może masz i rację, moja duszko, ale siądźmy sobie lepiej i napijmy się herbaty. Mam nadzieję, że zdołam ci wybić z głowy ten barbarzyński pomysł, by sprzedawać kolekcję ojca, a mojego świętej pamięci brata, świeć panie nad jego duszą.

– Bardzo mi to przykro mówić, stryjaszku, ale nie zmienię zdania – odparła Eliza, z wdziękiem nalewając herbaty do filiżanek, którą dopiero co wniósł młody lokaj. Był bardzo niezręczny, biedaczek chyba dopiero od niedawna sprawował tę funkcję i choć starał się jak mógł, nie wypadało to najlepiej. Ale swe niedostatki nadrabiał gorliwością i wyjątkowo przyjemnym dla oka wyglądem. Po tej niestosownej myśli Eliza mocno się stropiła. Co też za fanaberie przychodzą jej do głowy! I to w stosunku do człowieka, bądź co bądź, z niższej sfery! Zarumieniona aż po białka oczu usiadła naprzeciw stryja.

– A dlaczegóż to? – zapytał stryj, zaskoczony nieco mocnym rumieńcem na twarzy bratanicy. Czyżby musiała sprzedać kolekcję, bo popadła w tarapaty? Nie była zamężna, do tego niemłoda, więc byłby to rzeczywiście kłopot nie lada… – Jeśli potrzeba ci jakiejś sumki, to służę ci pożyczką, i to bezzwrotną… Rozumiem, że mogły ci się przydarzyć jakieś problemy natury… hm, hm… sercowej… i ten tego…

Eliza spojrzała ze zdumieniem na stryja, lecz szybko zorientowała się, co mu chodzi po głowie, i wybuchnęła śmiechem.

– Nie przydarzyły mi się żadne tego typu kłopoty, stryjaszku! – zawołała rozbawiona. – Choć to prawda, że sprzedaż części kolekcji ojca wiąże się z przeżyciami natury sercowej! Po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin