Aneta Jadowska - Dzikie jabłka.pdf

(124 KB) Pobierz
Aneta Jadowska
Dzikie jabłka
Wydanie polskie: Latarnia Morska 4 (8) 2007 / 1 (9) 2008
Stanisławie J.
Kolejny dzień. Wanda siedziała na krześle przed oknem, witając wschodzące słońce. Nie
czekała na nie. Siedziała, bo nic innego do roboty nie było. Nie sypiała dobrze. Właściwie
w ogóle nie sypiała, nie mogła - od trzech, może czterech lat. Czasami mimo to kładła się
do łóżka, przymykając powieki; niekiedy nawet odpływała na chwilę, przysypiała, nigdy
jednak na dłużej niż kwadrans. Później leżała do rana z szeroko otwartymi oczami.
Chłonęła ciszę i ciemność. Częściej jednak nie kładła się wcale, bo i po co. Siedziała jak
dziś, skurczona na drewnianym krześle, prawie bez ruchu, aż do odrętwienia kończyn.
Popatrzyła na złożone na kolanach dłonie o spękanej skórze i brudnych paznokciach,
toporne, prawie męskie. Teraz, zdrętwiałe i blade, były jakby nie jej. Nie czuła ich, nie
wierzyła, że mogłaby ruszyć choćby palcem.
Znowu dzień. Słońce, wynurzając się zza drzew, plamiło niebo czerwienią. Kiedyś nie
wzejdzie, przynajmniej dla niej. Wstała z głośnym stęknięciem. Dłonie gładziły wymięty
fartuch. Rozprostowała ścierpnięte ciało, oblizała spierzchnięte usta. Podeszła do drzwi,
zawahała się z dłonią na dużym pordzewiałym kluczu. Świat na zewnątrz przerażał ją.
Nie wschodzące słońce, ale ludzie, tacy inni niż dawniej. Nie rozumiała ich, nie nadążała
za zmianami. Tyle się słyszy o napadach, po co ryzykować – tłumaczyła sobie. Ale to nie
była cała prawda. Nie bała się, że ktoś przyjdzie tutaj, lecz to ona nie chciała wychodzić.
Kiedy to było konieczne, kiedy musiała iść po wodę czy do lekarza, przemykała się blisko
płotów, skradała się, by nikt nie zobaczył, że jest w świecie, do którego nie należy. Lubiła
sobie wtedy wyobrażać, że jest niewidzialna. Kiedy żył Zbyszek, jej mąż, było inaczej. On
był w to wszystko wrośnięty, zdrowy i mocny jak dąb, spokojny i niewzruszony, ona jak
osika drżąca. Puściła klucz nie przekręcając go w zamku. Westchnęła ciężko. Przeszła
kilka kroków do stojącej pod ścianą kuchenki gazowej. Czajnik był ciężki, żeliwny,
pamiętający czasy kaflowej kuchni, kiedy jeszcze miała siłę rozpalać pod płytą i nosić
drewniane łupki z szopy na podwórku. Dolała wody. Przez chwilę stała tak z
emaliowanym kubkiem w dłoni, wpatrzona w gładką powierzchnię wody przyniesionej
wczoraj ze studni.
Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata…
Zanuciła sama nie wiedząc czemu, pewnie czerwień kubka jej się skojarzyła… Stara
piosenka, lata całe jej nie słyszała. Potrząsnęła głową ze zdumienia. Starość idzie coraz
szybciej, westchnęła, jak w tej piosence…
A tak, żeby nie zapomniała, lekarstwo trzeba wziąć. Lekarz mówił, że dwa razy dziennie
jedną tabletkę, a może dwie? Nie była pewna, weźmie dwie, szybciej zadziałają. Usiadła
na łóżku pod obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej, przeżegnała się i przez chwilę usta
drgały w modlitwie, której nie powtórzyłaby na głos. Tylko wargi zachowały pamięć
wyuczonych w dzieciństwie słów. Z kieszeni wyciągnęła fiolkę z lekarstwem, tabletki
zagrzechotały cicho. Nie przerywając modlitwy, wyjęła dwie i przełknęła je na sucho.
Wzrok miała utkwiony w obrazku Matki Boskiej. Każdego dnia czuła się tak, jakby
widziała go po raz pierwszy. Obrazek był bardzo ładny - podkolorowany, ze złoceniami i
rzędem kolorowych żaróweczek. Nawet teraz, kiedy większość się przepaliła, był
ładniejszy od przynoszonego przez księdza, który chodził po kolędzie. Księżowski był
ciemny i smutny, a jej jak wiosna. Niegdyś stawiała na ramie gliniane ptaszki, ale gdzieś
przepadły. Zajrzała pod łóżko, obmacała kieszenie… No tak, przecież ich już tak dawno
nie ma. Dzieci były jeszcze małe, gdy je stłukły, kłócąc się i wyrywając je sobie; choć
prosiła, tłumaczyła, że te ptaszki są dla Maryi. Dlaczego o tych ptaszkach sobie
przypomina? Co to za hałas? Kłęby pary buchały z czajnika, zasnuwając ścianę wilgotną
mgiełką. Szła powoli, krok po kroku, szurając kapciami - przydużymi nawet na spuchnięte
stopy. Czajnik był już niemal pusty. Nie zauważyła, że woda wrze od kilku minut.
Odstawiła czajnik i wróciła pod okno.
Usiadła na krześle. Wczesne słońce oświetliło ją, upodabniając do świątka z popękanego
drewna - zastygłego w bezruchu z założonymi na padołku dłońmi.
Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata
Zanim jabłko w miedzę spadnie…
Czy traci zmysły? I ta piosenka, skąd tak nagle przyplątała się jej po latach? Pcha się na
usta, ilekroć myślą odpłynie. Przetarła dłońmi twarz jakby chciała powracające słowa
zetrzeć.
Za oknem na parapecie siedział czarny kot, półdziki i rzadko karmiony. Nie miała do tego
głowy. Radził sobie, jak większość kotów na wsi. Nie hodowała już kaczek i kur. Gadzina
wymagała opieki, ona zapominała i miała coraz mniej siły.
Czy wzięła leki? Potrząsnęła fiolką. Prawie pełna. Może coś źle zapamiętała? Od tych
leków powinna przecież spać. Lekarz je przepisał, kiedy mu powiedziała, od jak dawna
nie śpi. Miały ją uspokoić, bo podobno nie sypia przez nerwy. Pewnie tabletki są za słabe.
Brała je wczoraj i nic. Może za mało wzięła? Połknęła jeszcze dwie. Miała też inne.
Podeszła do stołu. W dwóch kartonach po butach piętrzyły się opakowania leków,
pudełka, złotka i buteleczki. Przez chwilę stała bezradna. Dawno już zapomniała, jaki lek
jest na jaką chorobę; które nadal powinna brać, których nie. Metodycznie z każdego
opakowania wysypywała na rękę po jednej tabletce. Niemal pełną ich garść podniosła do
ust i zaczęła wolno połykać. Sięgnęła po szklankę z wodą. Zadrapało podrażnione gardło,
zakaszlała. Upiła kolejny łyk studziennej wody, pachnącej ziemią i mchem. Chwiejnym
krokiem podeszła do łóżka. Zrobiło jej się słabo. Położyła się na kołdrze. Oddychała
ciężko, a serce kołatało. Przysnęła czy raczej zapadła się w półsen, graniczący z
majakiami.
Ocknęła się. Zdezorientowana nie wiedziała, co się dzieje. Przed oczami migotały jej
czarne plamy. Mdłości ścisnęły żołądek; od kilku dni nic nie jadła, więc do gardła
podszedł tylko gorzki posmak. Przezwyciężając bezwład podniosła się z łóżka. Powoli
podeszła do stołu i napiła się wody. Szklanka niemal wypadła z drżącej dłoni. Wsparła się
o blat i z pochyloną głową czekała, aż zawroty głowy miną. Czuła narastającą panikę.
Pokój przed oczyma wirował.
– To nerwy, tylko nerwy – odezwała się bełkotliwie.
Powoli wyciągnęła z kieszeni fiolkę z tabletkami. Nie mogła jej otworzyć, siłowała się z
zakrętką palcami odmawiającymi posłuszeństwa, w końcu zacisnęła na niej zęby i dopiero
wtedy udało jej się otworzyć opakowanie. Na stół wysypało się kilka tabletek. Sięgnęła po
nie i mechanicznie, bez liczenia, wsuwała do ust.
– Przejdzie, zaraz przejdzie – powtarzała.
Usiadła na krześle. Traciła władzę w ciele. Mgła zasnuła jej pole widzenia. Nie miała siły,
by podnieść rękę i przetrzeć oczy. Do ust napłynęła ślina. Oczy wilgotniały.
Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata
Zanim…
Czy to już? – przemknęło jej przez myśl. Chciała krzyknąć, że nie, że nie chce, jeszcze nie
teraz, nie tak, ale usłyszała inny krzyk, dobiegający z podwórza. Krzyk Marysi. Poderwała
się z trudem, ciągnąc oporne nogi. Biegłaby, gdyby to było możliwe. Chwilę zmagała się z
zardzewiałym kluczem, wreszcie udało się; drewniane drzwi stuknęły o ścianę, pchnięte
resztkami sił.
– Maryś! – wołała – Maryś!
Już była na miejscu. Stodoła. O Boże, wiedziała co zobaczy. O Boże, przecież to już było!
Tak, widziała już kiedyś tego żołdaka, który obnażony przygniata jej siostrę do klepiska
stodoły. Najokropniejszy obraz znowu stał jej przed oczami. Jasny warkocz Marysi
czerwony od krwi leżał wśród słomy i plew po ostatniej młocce. Rusek raz jeszcze uderzył
głową dziewczyny o ubitą ziemię. Marysia już nie wydawała z siebie żadnego głosu, nie
płakała, jej oczy, szklane jak u lalki, pusto wpatrywały się w powałę. Wanda zaczęła
krzyczeć. Krzyk rozsadzał serce, odbijał się o ściany.
– Cicho suko – syknął żołnierz i trzymając jedną dłonią opadające spodnie, drugą sięgnął
po pistolet wiszący u paska.
Nie przestała krzyczeć, choć celował w nią z odległości trzech, może czterech metrów.
Patrzyła na Marysię, swoją siostrzyczkę, chudziutką trzynastolatkę, której już nie było.
Nie widziała Karola, który pojawił się we wrotach stodoły, zaalarmowany krzykiem.
W jednej chwili usłyszała odgłos wystrzału i głuchy trzask wideł wbijających się w plecy
żołnierza. Kula przeleciała tuż nad głową Wandy. Kiedy otworzyła oczy, Karol wyciągał
widły z trupa i ocierał je słomą. Dopadła Marysi. Dziewczynka nie oddychała. Czaszka
była zgruchotana, włosy lepkie i ciepłe od krwi. Karol nie patrzył w ich stronę. Nie chciał
widzieć podwiniętej spódnicy siostry, jej zakrwawionych ud i rozdartej bluzki, spod której
wychylała się płaska, dziecięca jeszcze pierś.
– Musisz mi pomóc, Wanda.
Spoglądała na niego nieprzytomna, rozcierając smugę krwi na policzku.
– Zanieś ją do domu i umyj. Ja muszę pozbyć się tej świni - mówił spokojnie, choć czuł,
że drżą mu nogi. – Słyszysz?
Przytaknęła, ale nie ruszyła się. Popchnął ją lekko. Zaczęła zawijać chude nogi Marysi w
jej szeroką spódnicę i poprawiać rozszarpaną bluzkę. Wanda była wysoka i silna, więc
nawet teraz, kiedy bezwładne ciało nabierało wagi, bez trudu przeniosła je do domu i
położyła na stole. Poza krawędź blatu sięgały tylko stopy, umorusane od chodzenia na
boso. Nie mogła zająć się ciałem. Leżało, a ona płakała.
Najpierw przez wieś przeszli Niemcy. Tak została sierotą. Teraz Ruscy – straciła siostrę.
Wanda wiedziała, co będzie dalej. Przeżywała wszystko po raz drugi. Karol ucieknie do
lasu, do partyzantki. Jeszcze przed końcem wojny wyemigruje do Belgii i tam za kilka lat
się powiesi. Nie wiedziała dlaczego. Może nie mógł pozbyć się spod powiek widoku
martwej Marysi? Nie zostawił listu, a może zostawił, ale nikt go jej nie przesłał. A ona,
Wanda, pozostanie całkiem sama. I tak, z krótkimi przerwami, już będzie zawsze.
Hej za miedzą stoi jabłoń
W jabłuszka bogata
Zanim jabłko w miedzę spadnie
Będzie…
Zagryzła wargi nim dośpiewała zwrotkę. Ciężko wsparła się o stół. Leżały na nim tylko
pudełka z lekarstwami, żadnego ciała.
Wyszła z domu. Znowu stara. Dziś pewnie nie uniosłaby nawet takiego kurczątka jak
Marysia. To tylko zwidy – pomyślała, ale ból w piersi nie ustępował. Przeszła
podwórkiem na wąską drogę. Poczuła, że trawa łaskocze jej kostki.
– Wysoki pokos – westchnęła – Nie ma komu ukosić.
Po chwili dotarła pod samotnie stojącą na łące jabłonkę, o poskręcanych gałęziach i
twardych, cierpkich owocach. Wtedy to była malutka sadzonka, przytulona do pnia
starszego drzewa. Tamtej jabłoni już nie ma, spalił ją piorun trzydzieści lat temu. Stoi już
tylko ta. Nagrobek dla mordercy jej siostry. Karol zawinął ciało derką i w nocy przyszedł
je tu zakopać. Bał się iść do lasu. Gajowy mówił, że tam dużo wojska puszczonego
samopas, bo nie mieli co jeść. Ten, którego zwłoki leży pod jabłonią, też pewnie był z
takich. Bo jak wytłumaczyć, że przyszedł sam i nikt się o niego nie dopytywał, nikt go
nie szukał?
Nigdy nie jedli tych jabłek. Rosły, spadały, każdego roku bardziej dzikie. To o tych
Zgłoś jeśli naruszono regulamin