Wilbur Smith
LAMPARTPOLUJEW CIEMNOŚCI
Saga rodu Ballantyne’ów
tom 4
Przełożył Artur Leszczewski
Dla Danielle, z całą moją miłością
Ten lekki wiatr przewędrował sześćset kilometrów. Wyruszył z bezkresów pustyni Kalahari, którą mali żółci Buszmeni nazywają „Wielką Suchą”. Teraz, po dotarciu do zbocza doliny Zambezi, między wzgórzami a nierównym nadbrzeżem rozbił się na wiry i podmuchy powietrza.
Słoń stał tuż poniżej szczytu jednego ze wzgórz. Był zbyt ostrożny, żeby pokazać się na tle nieba. Młode liście drzew masa przysłaniały jego cielsko, zlewające się z szarą skałą zbocza.
Wyciągnął wysoko trąbę, nabrał powietrza w szerokie, owłosione nozdrza, opuścił ją i delikatnie dmuchnął w otwarty pysk. Dwa organy węchowe w górnej wardze rozwarły się niczym pąki róży – badał smak powietrza.
Wyczuwał czysty, ostry piach dalekich pustyń, słodkie pyłki setek dzikich roślin, ciepły odór stada bawołów z pobliskiej doliny i chłodny posmak wody, którą piły i w której się kąpały. Rozpoznał te i inne wonie i bezbłędnie oszacował odległości od źródła każdego z nich.
Jednak to nie one go interesowały. Szukał innego, drażniącego i przykrego zapachu przebijającego pozostałe: zapachu dymu tytoniowego zmieszanego ze specyficznym odorem piżma: zjełczałym potem w niepranej wełnie; woni nafty, mydła karbolowego i wyprawionej skóry – zapachu człowieka. A on tam był, tak samo uporczywie podążający jego tropem, jak każdego dnia od początku pościgu.
Jeszcze raz stary samiec poczuł, jak budzi się w nim atawistyczny gniew. Ten zapach prześladował niezliczone pokolenia jego gatunku. Od małego nauczył się nienawidzić i bać się go, niemal przez całe życie przed nim uciekał.
Ostatnia przerwa w nieustannym pościgu i ucieczce trwała jedenaście lat. Jedenaście lat spokoju dla stad znad rzeki Zambezi. Słoń nie mógł poznać ani zrozumieć tego przyczyny – miedzy jego prześladowcami toczyła się zacięta wojna domowa, która zamieniła rozległe tereny leżące wzdłuż południowego brzegu Zambezi w strefę buforową. Była ona zbyt niebezpieczna dla łowców słoni, a nawet dla strażników przyrody, do których obowiązków należało wybijanie nadwyżek populacji. W tamtych latach stadom świetnie się żyło, ale teraz prześladowania zaczęły się od nowa z dawnym, nieprzejednanym okrucieństwem.
Ogarnięty gniewem i przerażeniem stary samiec znów podniósł trąbę i wciągnął straszną woń. Potem odwrócił się i bezszelestnie przeszedł na drugą stronę skalistego wzgórza, które było jedynie szarawą plamą, nieznacznie zakłócającą czysty błękit afrykańskiego nieba. Unosząc w nozdrzach zapach człowieka, zszedł na tylną skarpę, gdzie rozsiane było jego stado.
Wśród drzew rozproszyło się prawie trzysta słon...
szoolu