Kane Stacia - Nieświęte Duchy.doc

(1093 KB) Pobierz

C:\Documents and Settings\Majka\Pulpit\okladka-180r.jpgRozdział 1

Gdyby człowiek, którego miała przed sobą Chess, nie był już martwy, prawdopodobnie próbowałaby go zabić.

Cholerne duchy. Przez półtora roku nie musiała mieć z żadnym z nich do czynienia - najlepszy wynik w dziedzinie demaskatorstwa w całym Kościele. i akurat teraz, kiedy potrzebowała premii bardziej niż kiedykolwiek, on się pojawił.

Unosił się kilka stóp nad parkietem - w wygodnym kilkupoziomowym podmiejskim domu Sanfordów w samym centrum Cross Town - z założonymi rękami i znudzoną miną.

Zupełnie jakby sobie z niej drwił.

- Nie zamierza pan pójść tam, gdzie powinien, panie Dunlop?

Duch Dunlopa pokazał jej środkowy palec. Dupek.

Czemu nie potrafi po prostu pogodzić się z tym, co nieuniknione?

Za życia też był dupkiem, jak wynikało z posiadanych przez nią informacji. Hyram Dunlop z Westside, bankier i ojciec dwojga dzieci (wszyscy już nie żyją), od pięćdziesięciu lat powinien spoczywać w pokoju, a nie zjawiać się tu, żeby dzwonić rurami, tłuc porcelanę i robić inne głupie rzeczy.

Położyła psią czaszkę na środku pokoju, zerknęła na kompas, aby się upewnić, że jest zwrócona na wschód, i zapaliła czarne świece po obu stronach czerepu. Poruszała się automatycznie, bo ustawiała swój ołtarz już dziesiątki, jeśli nie setki razy. Sięgnęła po rozwidlony pręt osadzony w srebrnej podstawie i opleciony specjalnie hodowanymi niebieskimi i czarnymi różami, a torebkę ziemi z grobu pana Dunlopa umieściła przed czaszką.

Kilka minut zajęło jej przygotowanie kociołka na trójnogu. Pan Dunlop przesunął się za jej plecami, ale go zignorowała. Okazać strach przed zmarłym - czy w ogóle jakąkolwiek emocję - znaczyło prosić się o kłopoty. Napełniła kociołek wodą, zapaliła umieszczony pod nim palnik i wrzuciła szczyptę tojadu lisiego.

Kawałkiem czarnej kredy naznaczyła drzwi wejściowe, a potem wzięła się do okien, rozmyślnie przechodząc przez widmo Dunlopa, mimo nieprzyjemnego chłodu. Jego buntownicze spojrzenie straciło na stanowczości, kiedy wyjęła sól i zaczęła ją rozsypywać

- Pewnie będzie bolało - uprzedziła.

Jej wzrok powędrował w stronę staroświeckiego zegara w kącie, tuż za byle jak nakreślonym solnym kręgiem.

Dochodziła ósma. Cholera. Zaczynało ją swędzieć.

Nie jakoś okropnie, ale wystarczająco, żeby rozproszyła się nieco, akurat wtedy, kiedy powinna być maksymalnie skoncentrowana.

Ledwo zaczęła odcinać dostęp do holu, pan Dunlop wymknął się na schody prowadzące na górę. Już wcześniej zabezpieczyła sypialnie, więc symbole na drzwiach i oknach uniemożliwią mu opuszczenie budynku, ale... jasna cholera!

Zapomniała o kominku w sypialni pana domu. Przewód kominowy.

Nie zastanawiając się, chwyciła torebkę z cmentarną ziemią i popędziła za panem Dunlopem. Ziemi miała użyć dopiero później, kiedy pojawi się psychopomp, żeby eskortować ducha, ale żaden inny sposób zatrzymania Dunlopa nie przyszedł jej do głowy.

Wpadła do sypialni. Nad paleniskiem widać było już tylko stopy pana Dunlopa, Rzuciła w nie garścią ziemi z torebki.

Dunlop spadł, jego usta ułożyły się w słowa, które zdecydowanie nie należą do przyjemnych. Nie zwracając na to większej uwagi, zanurkowała do kominka, żeby naznaczyć przewód kredą, zanim duch znów spróbuje zwiać.

- Żadnego uciekania - powiedziała stanowczo. - Wiesz, że nie powinno cię tu być.

Wzruszył ramionami.

Wyjęła z kieszeni ektoplazmarker, w który wyposażył ją Kościół - Kościół wie, jak chronić ludzkość przed duchami - i go otworzyła. Dunlop skurczył się w panice. Gdy pochyliła się ku niemu, on zaczął wsiąkać w podłogę.

Zanim zdołał całkiem zniknąć, zbiegła na dół po sól i dokończyła odcinanie holu. Dunlop spłynął z sufitu - poza kręgiem.

Przez tych kilka minut, kiedy byli na górze, atmosfera w pokoju uległa zmianie. Jej energia zmieszana z energią ziół wypełniła pokój mocą. Chess zerknęła na ołtarz. Psia czaszka grzechotała jak kastaniety, unosząc się nad podłogą.

Psychopomp nadchodził.

Dunlop cofnął się, kiedy ruszyła ku niemu z ektoplazmarkerem w wyciągniętej ręce. Przypomniała sobie jego symbol przejścia. Teraz musi tylko zapędzić go z powrotem do kręgu i naznaczyć symbolem, zanim przybędzie pies.

Jeden jedyny raz słyszała o Demaskatorze, któremu się to nie udało. Miał szczęście, bo pies zabrał ducha.

Ale był to wyłącznie fart. Bez symbolu przejścia w chwili, kiedy pies się zmaterializuje, wyzionęłaby ducha.

Dunlop uderzył o ścianę i obejrzał się zdziwiony. Duch może przenikać przez przedmioty nieożywione, chyba że dany przedmiot zostanie utwardzony w wymiarze metafizycznym.

- Naznaczyłam ściany. - Chess rozgarnęła stopą sól, przerywając linię. - Nie możesz przez nie przejść i uciec. Byłoby dużo łatwiej; gdybyś się uspokoił i pozwolił mi wykonywać moją pracę.

Pan Dunlop skrzyżował ręce na piersi i pokręcił lekko głową.

Chess westchnęła.

- Dobra. Jak chcesz. - Rozkruszyła między palcami trochę asafetydy i rozsypała ją na podłodze wokół niego.

- Hyramie Dunlopie, rozkazuję ci wejść do tego kręgu, abyś został naznaczony i odesłany na wieczny spoczynek, Rozkazuję ci opuścić ten wymiar bytu.

Wzdrygnęła się na dźwięk warczenia, które rozległo się w pokoju. Czaszka skoczyła w górę, a za nią zaczęła się materializować reszta psa - w pełgającym świetle świec było wyraźnie widać każdą kość.

Niech to szlag! Wciąż była w kręgu sama.

Co gorsza, oboje pachnieli asafetydą. Nie umyła rąk.

Pies - za sprawą magii wyczulony na zapach ziela - nie rozróżni ich.

Chess krzyknęła, kiedy rzucił się na nią. Jednocześnie jego szkielet obrastał ciałem, pokrywał się skórą i sierścią.

Wpadła na Hyrama Dunlopa, a właściwie przeleciała przez niego. Tym razem chłód wydał jej się jeszcze bardziej przejmujący. Może dlatego. że nie była na to przygotowana, a może przeraził ją widok ostrych zębów kłapiących w powietrzu zaledwie centymetry od jej ręki.

Upiorny pies chwycił ją zębami za łydkę i pociągnął.

W jego pustych do tej pory oczodołach pojawiły się jarzące się czerwienią ślepia, rozbłyskujące tym jaśniej, im bardziej zaciskał uchwyt.

Powietrze za nim zafalowało. Na ciemnoszarych ścianach pojawiły się jakieś cienie i czarne sylwetki na tle blasku pochodni.

Pies - psychopomp - wykonywał swoje zadanie, ciągnąc zagubioną duszę z domu Sanfordów do miasta umarłych. Ale jej dusza nie była zagubiona, przynajmniej nie w sensie, o jaki tu chodziło. Chess zdobyła się na ostatni wysiłek.

Oczy Hyrama zrobiły się okrągłe, kiedy znów po niego sięgnęła, a jej dłoń przeszła przez jego pierś.

- Hyramie Dunlopie, rozkazuję ci...

Słowa przeszły w stłumiony jęk. Ból, co za cholerny ból. Zupełnie jakby ktoś obdzierał ją ze skóry, warstwa po warstwie, obnażając każdy czuły nerw, a miała ich wiele.

Obraz przed oczami stracił ostrość. Gdyby chciała, mogłaby dać sobie spokój. Mogłaby odpłynąć - pies złagodniałby, gdyby wiedział, że ją ma - i zniknąć. Żadnych więcej problemów, żadnego bólu, już nic...

Poza nudą tego miasta, której nie ma czym uśmierzyć i świadomością, że tak głupio zginęła i pozwoliła wygrać widmu żałosnego palanta. Nie! Mowy nie ma!

Uniosła rękę, znów sięgając po Dumlopa. Tym razem jej palce zetknęły się z czymś, co sprawiało wrażenie ciepłego i żywego. Dunlop? Nie. przecież on nie żyje, znaczy, że ona umiera.

Umierając, mogła go chwycić i wciągnąć do przerwanego kręgu. Mogła siłą woli zbliżyć ektoplazmarker do zestalonego nagłe ciała Hyrama Dunlopa i naznaczyć go symbolem przejścia - symbolem określającym jego tożsamość rozpoznawalną dla psychopompa utrzymującym go w miejscu.

Zaczęła kreślić symbol na ramieniu Hyrama. Podczas gdy jej dusza rozciągała się między nim a psem jak napięty sznur do wieszania bielizny. Nie odważyła się spojrzeć za siebie, żeby zobaczyć, co robi jej ciało.

Zdążyła postawić ostatnią kreskę, zanim pociemniało jej w oczach. Padając na podłogę z łoskotem, który wstrząsnął domem, poczuta przeszywający ból, ale był to ból fizyczny, a nie cierpienie duszy żywcem oddzieranej od ciała.

Otworzyła oczy w samą porę, by zobaczyć, jak Hyram Dunlop znika za zasłoną falującego powietrza.

 

***

 

Wymacała zatrzask ciężkiego srebrnego puzderka, podniosła wieczko i wyłowiła dwie duże białe pigułki.

Wrzuciła je do ust i rozgryzła. Skrzywiła się, czując gorycz.

Smak był okropny i zarazem cudowny. To, co rzeczywiście najsłodsze, jest z zewnątrz gorzkie, powiedział kiedyś Bump.

Miał rację.

Zacisnęła pałce na butelce z wodą. Odkręciła zakrętkę i wzięła solidny łyk, aby rozgryzione pigułki zaczęły się rozpuszczać i wnikać do krwiobiegu, zanim dotrą do żołądka.

Już po chwili poczuła ulgę. Nie była jeszcze taka, jaka będzie za dwadzieścia minut czy pół godziny, kiedy cepty całkiem się wchłoną, ale drżenie ustało na tyle, że Chess znów panowała nad dłońmi.

Sprzątanie jest najgorszą częścią procedury banicyjnej.

Czy raczej było do tej pory. Tym razem najgorsze było poczucie, że dusza odrywa się od ciała jak oporny plaster.

Włożyła wszystkie elementy ołtarza do torby. Na wierzchu umieściła owiniętą w konopny papier psią czaszkę. Będzie musiał kupić nową. Ten pies posmakował jej krwi. Nie może już używać jego czerepu.

Cepty musiały do końca się wchłonąć, bo wreszcie garnęło ją to cudowne uczucie podniecenia, wywołujące bezwiedny uśmiech na twarzy. Wcale nie było tak strasznie.

Przecież żyje i bardzo jej się to podoba.

Gdy Sanfordowie wrócili, klęczała przed frontowymi drzwiami z młotkiem i żelaznym gwoździem w dłoni.

- Witajcie w domu - powiedziała, podkreślając każde słowo uderzeniem młotka. - Nie powinniście już mieć kłopotów.

- On odszedł? - Pani Sanford wytrzeszcza ciemne oczy.

- Naprawdę odszedł?

- Tak.

- Nie wiem, jak ci dziękować - zahuczał pan Sanford charakterystycznym basem wydobywającym się z głębi piersi i odbijającym się echem od zdobionych sztukaterią ścian.

- To należy do moich obowiązków.

W tej chwili nie potrafiła złościć się na Sanfordów. To nie ich wina, że są uczciwi i nie fingowali nawiedzenia, jak to bywa w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków.

Skończyła wbijać gwóźdź i wstała.

- Nie wyjmujcie go, choćby nie wiem co - ostrzegła. - Domy raz nawiedzone są bardziej narażone na kolejne wizyty duchów. Gwóźdź powinien temu zapobiec.

- Nie ruszymy go na pewno.

Chess schowała młotek do torby i popatrzyła z uśmiechem na Sanfordów. Oboje przestępowali niepewnie z nogi na nogę, zerkając na siebie. O co im?...

No tak.

- Może wejdziemy do środka, załatwimy formalności i wypiszę czek?

Niepokój Sanfordów natychmiast ustąpił. Chess rozumiała ich reakcję. Gdyby to ona miała zainkasować pięćdziesiąt tysięcy dolarów tylko za to, że jej dom nawiedził zbiegły duch, też byłaby wyluzowana. Tak samo cieszyłaby się na swoją premię. Miała dostać dziesięć kawałków za tę robotę.

Wystarczyłoby na spłacenie Bumpa i jeszcze coś by zostało do następnej wypłaty.

Ale głupie duchy zawsze wszystko psują, jak wrzeszczące bachory w zacisznej restauracji.

Sanfordowie zaproponowali jej kawę, Odmówiła, lecz dokończyła swoją wodę, gdy oni podpisywali rozmaite formularze i oświadczenia Dopiero o wpół do dziesiątej wręczyła im czek, a przecież musiała zatrzymać się przy cmentarzu, zanim wreszcie mogła dotrzeć na targowisko.

Cholerny pan Dunlop. Miała nadzieję, że spotka go sprawiedliwa kara.


Rozdział 2

Bazar tętnił życiem, kiedy zjawiła się tam tuż przed jedenastą, wyciszona, z uporządkowanym umysłem. Szybki prysznic, wysuszenie ufarbowanych na czarno włosów, pozbycie się roboczych, ciuchów i ulga przyniesiona przez kolejnego cepta sprawiły, że znów poczuła się normalnie.

Wśród zgiełku głosów wypełniających powietrze wokół niej minęła kruszejący kamienny podest prowadzący kiedyś do kościoła. Kościół ten został zburzony, bo nie był już potrzebny.

Kto marnowałby życie, wierząc w Boga, skoro Kościół dysponuje dowodem na życie po życiu i wie, jak okiełznać magię i energię?

Podest ocalał jako bezużyteczna pozostałość - jak wiele innych rzeczy, łącznie z nią samą - pomyślała.

Pod samym murem stragany z żywnością oferowały owoce i warzywa, błyszczące od wosku i wody w pomarańczowym świetle pochodni. Z belek zwieszały się tusze wieprzowe, całe krowy, kury, kaczki i jagnięta, nasycając ciasną przestrzeń wonią krwi. Krew kapała na ziemię, plamiąc buty przechodzących obok palenisk w metalowych beczkach, na których można było przyrządzić swoje zakupy.

Dalej sprzedawano ubrania - nic szczególnie porządnego ani czystego. Kramarze na Dolnym Targu znali swoją klientelę. Postrzępione czarne i szare szmaty powiewały na wietrze jak duchy Jaskrawe spódnice i czarny winyl zdobiły chwiejące się tymczasowe przepierzenia i wiewały się z zakurzonych pudeł na ziemię. Biżuteria, wykonana głównie z żyletek i kolców, błyskała odbiciami płomieni.

Chess szła wąskimi alejkami, nie zwracając uwagi na obcych, w popłochu ustępujących jej z drogi. Ci, którzy ją znali, skłaniali głowy na znak szacunku lub obdarzali ją krótkim, niepewnym uśmiechem, ale nieznajomi... Widząc jej tatuaże, rozpoznawali czarownicę i odsuwali się. Zgodnie ze ściśle przestrzeganym prawem, tylko pracownikom Kościoła wolno było tatuować magiczne symbole i runy, a pracownicy

Kościoła, niezależnie od specjalności, nie wszędzie byli mile widziani. Zwłaszcza w miejscach, w których ludzie mieli powód nienawidzić władz.

Kiedyś ją to martwiło. Teraz było jej wszystko jedno.

Kto by chciał, żeby jakaś banda ludzi wtykała nos w jego sprawy? Na pewno nie ona.

Chess lubiła targowisko. Zwłaszcza gdy jej wzrok tracił ostrość na tyle, żeby nie widziała rozpaczliwej chudości niektórych handlarzy i dzieci w brudnych łachmanach, plączących się między straganami i starających się chwycić jakieś resztki rzucane przez ludzi. Nie musiała patrzeć, jak kulą się przy beczkach z paleniskami nawet w tak wyjątkowo ciepłą jak na tę porę roku noc, jakby chciały ogrzać się na zapas, żeby przetrwać nadchodzącą zimę. Nie musiała myśleć o kontraście między przedmieściem zamieszkanym przez klasę średnią, skąd właśnie wróciła, a samym centrum Dolnej Dzielnicy - jej domem.

Gdzieś pośrodku znalazła Edsela stojącego przy swoim stoisku. Sprawiał wrażenie nieboszczyka wystawionego na pokaz w salonie pogrzebowym. Na nieruchomość jego ciała i ciężkie, opuszczone powieki ludzie nabierali się zawsze.

Wystarczyło jednak, że ktoś sięgał, by czegoś dotknąć - ceremonialnego ostrza, zestawu wypolerowanych kości, grzechotki ze szczurzej czaszki - a w pół ruchu czuł dłoń zaciskającą się na nadgarstku.

Jeśli w ogóle kogokolwiek miałaby nazwać przyjacielem, to właśnie Edsela.

- Chess - wycedził, pieszcząc swoim przydymionym głosem jej nagie ramiona. - Powinnaś zniknąć, mała. Mówią, że Bump chce twojej głowy.

- Jest tu dzisiaj? - Rozejrzała z udawaną swobodą.

- Nie widziałem. Widziałem za to Terriblea. Pilnuje. Może być, że mnie, bo wie, że przyjdziesz powiedzieć „cześć”. Potrzebujesz czegoś?

- Wszyscy mamy swoje potrzeby - stwierdziła, przesuwając opuszkami paków po tygrysich pazurach naznaczonych runami. Moc popłynęła z nich wzdłuż jej ręki.

Uśmiechnęła się. To też był haj i to nawet dozwolony przez Kościół. - Właściwie to przydałaby mi się nowa Rączka. Masz?

Skinął głową i pochylił się, tak że jego złote włosy zsunęły się z okrytych jedwabiem ramion; zakrywając twarz.

- Pracujesz nad nową sprawą?

- Mam nadzieję, że już wkrótce.

Edsel podał jej Rączkę. Z bladą, pomarszczoną skórą i sękatymi palcami wyglądała jak martwy pająk albinos. Chess pogłaskała jeden z palców. Drgnął.

- Będzie dobra. Ile?

- Lepiej nie płać teraz. Terrible zobaczy, że masz forsę, i nie ucieszy się.

- A czy cokolwiek cieszy Terriblea?

Edsel wzruszył ramionami.

- Krzywdzenie ludzi.

Pogadali jeszcze chwilę, ale w gęstniejącym tłumie nie czuła się już tak bezpiecznie jak w chwili, kiedy tu przyszła. Tylu ludzi, a większość ma dwoje oczu.

Zresztą nie w tym rzecz. I tak musiała się z nim zobaczyć, nie miała wyboru. Mogła albo czekać, aż on ją złapie, albo sama przejść przez czarne drzwi. Zdecydowanie bardziej wolała to drugie.

Włożyła Rączkę do torby - pałce próbowały przy tym chwycić jej dłoń - podziękowała Edselowi i odeszła. Nie było sensu robić więcej zakupów, skoro Terrible ją obserwował, Edsel miał rację. Gdyby zobaczył, że wydaje pieniądze, choćby niewielkie, mógłby się wściec. Skierowała się prosto do biura, licząc na to, że element zaskoczenia zadziała na jej korzyść.

Niestety, nie da się zaskoczyć kogoś, kto tylko czeka przyczajony. Terrible złapał ją, ledwo skręciła za róg. Jego wargi wygięły się w kształt, który u normalnego człowieka uchodziłby za uśmiech. Ale nie u niego. On wyglądał, jakby szykował się, żeby ugryźć.

- Bump cię szuka, Chess - oznajmił, wbijając jej palce w ramię. - Już od jakiegoś czasu.

- Widziałam się z nim dwa dni temu.

- Ale on chce cię widzieć dziś. Na przykład teraz. Chodź, spotkasz się z nim.

- Właśnie do niego szłam.

- Naprawdę? To się dobrze składa.

Nawet nie próbowała uwolnić ramienia z jego żelaznego uchwytu, kiedy prowadził ją nie do czarnych drzwi, lecz za róg, do meliny Bumpa. Nigdy jeszcze tam nie była.

Terrible zastukał synkopowanym rytmem przypominającym kawałek Ramonesów. Chess rozejrzała się.

Kilkoro ludzi obrzuciło ich krótkim spojrzeniem i zaraz odwróciło wzrok, jakby jej orzechowe oczy mogły sprowadzać nieszczęście.

- I co, jak się sprawdzają te wielkie baki, Terrible? Znalazłeś wreszcie stałą partnerkę?

Do diabła, czemu nie miałaby się z nim podrażnić? Nie skrzywdziłby jej bez rozkazu Bumpa, a gdyby Bump mu kazał, nie stałaby tutaj. Leżałaby w jakimś brudnym, cuchnącym uryną zaułku na tyłach targowiska i pobita wyrzygiwałaby bebechy. Jej praca miała swoje dobre strony. Przemoc wobec pracownika Kościoła mogła się źle skończyć.

- Nie martw się o mnie - burknął.

- Więc znalazłeś! Jest człowiekiem?

Ku zaskoczeniu Chess policzki Terriblea przybrały kolor ciemnej czerwieni. Prawie zrobiło jej się go żal.

Niezupełnie, ale prawie. Nie wiedziała, że on ma jakieś uczucia.

Drzwi otworzyły się, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Stała w nich drobna blondynka w prześwitującym szarym topie i błyszczącej czerwonej minispódniczce - zapewne jedna z dziewczyn Bumpa. Czarny makijaż wokół oczu nadawał jej twarzy przestraszony wyraz, przynajmniej dopóki nie ziewnęła. Zlustrowała Chess i Terriblea od stóp do głów i nie odwracając wzroku, cofnęła się na tyle, żeby mogli przecisnąć się koło niej i wejść do środka.

Gdyby Chess nie wiedziała, że Bump jest - między innymi - dilerem narkotyków i alfonsem, widząc to miejsce, domyśliłaby się natychmiast. Wszystko było złocone albo pokryte futrem, jakby Bump zwiedzał muzeum Liberacea i postanowił mieć takie samo, tylko lepsze. Liczne obrazy ze stylizowanymi strzelbami i waginami sprawiały, że pokój nie był tylko zwyczajnie szmirowaty, ale i nabierał freudowskiego charakteru.

Bump, rzecz jasna, nigdy nie słyszał o Freudzie.

Kościół trzymał takie sprawy pod ścisłym nadzorem. Chess jednak wolno było studiować w archiwach, gdzie miesiącami co noc czytała prawie do świtu. Patrząc na skomponowaną przez Bumpa odę do id, zastanawiała się, czy Freud faktycznie był takim gównem, jak zawsze sądziła.

Blondyna poprowadziła ich wściekłe czerwonym korytarzem - jeszcze więcej id - do dużego czerwonego pokoju.

Wszystko tu było czerwone: wykładzina, meble, ściany. Różne odcienie jaskrawej czerwieni, jak w koszmarnym śnie. Oczy Chess niemal wyskoczyły z orbit na ten widok. Pobyt w tym pokoju sam w sobie byłby męką. A już dostać się tu z dawką narkotyku kipiącego w żyłach, to jak wpaść w piekielną pułapkę.

- Siadaj. - Terrible wskazał jej jedną z pluszowych kanap. - I czekaj na niego.

- Wątpię, żebym mogła gdziekolwiek pójść, nawet gdybym chciała.

- Ja też w to wątpię. - Gęste baki poruszyły się, kiedy wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. - Ale i tak czekamy.

Odchyliła się na oparcie i zamknęła oczy odcinając się od koszmarnej czerwieni. Pozostała ona jednak po wewnętrznej stronie powiek prześladując Chess nawet w jej własnej głowie. Skrzywiła się. Już było tam mnóstwo demonów.

Z zewnątrz dochodził zgiełk targowiska pełnego radioodbiorników i muzyki na żywo. W sąsiednim pomieszczeniu ludzie zamawiali, czekali pod ścianami na swoją kolej i wreszcie schodzili na dół na fajkę. Chess zaczęła się kręcić. Dzięki pigułkom jakoś funkcjonowała, ale fajka to było coś ekstra. Miała nadzieję, że jeszcze tej nocy uda jej się zejść na dół i napełnić płuca gęstym szarym dymem, a potem odpłynąć do domu, do łóżka. Z każdą chwilą wydawało się to jednak coraz mniej prawdopodobne.

Ile właściwie wisi Bumpowi? Trzy kawałki, cztery? To, że sprawa Sanfordów nie była mistyfikacją, poważnie zaszkodziło jej finansom. Demaskatorzy byli kiepsko opłacani, pensja ledwo wystarczała jej na czynsz i rachunki. Dopiero premie dawały prawdziwe pieniądze, za które mogła kupić ekwipunek i wszystkie inne potrzebne rzeczy.

Trzy czy nawet cztery kawałki to nie tak znowu dużo.

Bywała mu winna większe sumy i zawsze spłacała.

Usłyszała szczęk metalu i poczuła na skórze gorąco. To Terrible przypalał papierosa płomieniem wysokim na piętnaście centymetrów Chess się wyprostowała.

- Mogę się poczęstować?

Z miną mówiącą „czemu nie” podał jej paczkę i zakręcił kółkiem czarnej zapalniczki. Musiała przechylić głowę, żeby nie oparzyć nosa.

Czekali jeszcze kilka minut, aż wreszcie otworzyły się drzwi w czerwonej ścianie i do pokoju wtoczył się Bump.

Poruszał się, jakby jeździł na platformie z dobrze naoliwionymi kółkami, cicho i płynnie, szybciej niż można by się spodziewać po jego wyglądzie. Na jego palcach połyskiwały pierścienie, a w uszach skrzyły się brylantowe sztyfty, lecz ubranie było zaskakująco zwyczajne. Chess pomyślała, że to jego „domowy” strój. Kilka razy widziała go na ulicy i wtedy wyglądał jak przemoknięty średniowieczny monarcha. Tego wieczoru jednak miał na sobie gładką jedwabną koszulę w kolorze burgunda - kolejny ton czerwieni dołączył do fałszywie brzmiącego chóru - i czarne spodnie. Był boso, jeśli nie liczyć złotego pierścienia na dużym palcu prawej stopy.

Wyciągnął z kieszeni plastikową torebkę i niedbale rzucił ją na stół przed Chess. W środku spały sobie pigułki, a każda szeptała obietnicę. Różowe pandy tuliły się do zielonych hopperów, niebieskie oozery i czerwone nipy wyglądały patriotycznie na tle czystej bieli ceptów. Każda była inną jazdą. W górę lub w dół, słodko albo leniwie. Przed nią leżały dwa miesiące dobrego samopoczucia. Ślina napłynęła jej do ust. Przełknęła ją, wraz z odrobiną swojej dumy na dokładkę.

- Jesteś mi winna forsę, Chess. - Głos Bumpa sączył się przez pokój, dopełniając wrażenia człowieka, który wolno myśli i wolno się porusza. Ale Bump nie byłby królem ulic na zachód od Trzydziestej Trzeciej, gdyby był powolny. - Jesteś mi winna sporą sumę, mała.

Nie bez wysiłku oderwała wzrok od torebki i skupiła na jego zmierzwionej brodzie.

- Wiesz, że jeśli o to chodzi, jestem w porządku - powiedziała, nienawidząc tego jękliwego tonu, który wkradł się do jej głosu. Odchrząknęła i usiadła prosto. - Do tej pory zawsze płaciłam i teraz też zapłacę.

- Teraz nie jest tak, jak przedtem. Wiesz, ile mi wisisz? Podam ci sumę, żebyś nie musiała się wysilać. Piętnaście, mała. Jesteś mi winna piętnaście kawałków. Jak to spłacisz?

- Piętn... nie, to niemożliwe.

- Zapominasz o procentach. Wisisz Bumpowi kasę, płacisz odsetki.

- Do tej pory nigdy nie płaciłam. - Wzruszył ramionami.

- Nowa polityka.

Nowa polityka? W co on, do cholery, gra? Spodziewała się gróźb, ale nie czegoś takiego.

- Nawet jeśli taka jest twoja nowa polityka, mój dług nie może być większy niż cztery kawałki. Jakie jest oprocentowanie, dwieście?

- Nieważne. Liczę cholerny procent jak chcę. - Oparł się o poręcz drugiej kanapy wyjął z kieszeni nóż i zaczął czyścić nim paznokcie. - Jak mówię, że piętnaście, to piętnaście. Kiedy zapłacisz?

- Mogę pójść gdzie indziej.

- A pewnie, biedroneczko. Idź, gdzie chcesz. Idź do Slobaga na Trzydziestą i zobacz, czy twoje tatuaże spodobają się tym pieprzonym mętom. Idź, ale i tak będziesz winna mnie.

Znów zerknęła na torebkę.

- Chcesz jedną? Śmiało, bierz. Co tylko chcesz. - Przesunął torebkę w stronę Chess. - No weź.

Spojrzała na niego spod uniesionych brwi.

- A ile mi za to policzysz?

Jego śmiech brzmiał, jakby zaczynał się w stopach i przetaczał przez ciało.

- Nic, mała. Już i tak wystarczająco, dużo jesteś mi winna, prawda? - Złożył nóż i schował do kieszeni. - Teraz, jak tak o tym myślę... chyba wiem, jak zapłacisz. Odpracujesz to, co jesteś winna.

- Zapomnij - burknęła. Tak nisko nie upadnie, choćby nie wiadomo co. Nawet ona ma trochę szacunku do siebie i sama mysi, że taką tłusta plama jak Bump miałaby z nią swoje brudne sprawy... brrr.

- Wiem, mała, co ci chodzi po głowie, ale to nie to. Chociaż gdybyś chciała, miałabyś naprawdę słodką jazdę. Laski z nikim nie miały lepiej niż ze mną. - Roześmiał się, a potem potrząsnął torebką. - No, dalej. Weź jedną. Wiem, czego ci trzeba, no nie? Bump zawsze wie. Bump jest twoim pieprzonym przyjacielem. Więc ufaj Bumpowi. Weź, co chcesz, i pogadamy. Może pomożemy sobie nawzajem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin