Raymond E. Feist - 1 - Książę krwi.pdf

(2262 KB) Pobierz
RAYMOND E. FEIST
Prince of the Blood
Tłumaczył:
ANDRZEJ SIWICKI
redakcja:
Wujo Przem
(2015)
Rozdział
1
POWRÓT DO DOMU
W tawernie było cicho i spokojnie.
Grube warstwy sadzy nad kominkiem skąpane teraz w blasku latarni sprawiały, że miejsce
to miało szczególną atmosferę. Przygasający żar w kominku dawał niewiele ciepła i – jeśliby
wnioskować z zachowania tych, co się przed nim skupili – kiepsko wpływał na ich nastroje.
W odróżnieniu od większości innych takich miejsc tutaj było dość ponuro. Siedzący w
mrocznych kątach ludzie przyciszonymi głosami omawiali sprawy, o których lepiej było nie
mówić głośno. Jedynymi dźwiękami przerywającymi te negocjacje były chichoty
sprzedajnych dziewek i chrząknięcia, które oznaczały zgodę na ich propozycje. Większość
gości tawerny "Pod Śpiącym Tragarzem" leniwie obserwowała toczącą się przy jednym ze
stołów grę.
Był to pokiir, dość rozpowszechniony w leźącym na południu Imperium Wielkiego Kesh,
który ostatnio wyparł lin-lan i pashawę z karcianych stolików niemal wszystkich tawern i
gospód w Zachodnich Dziedzinach Królestwa. Jeden z graczy trzymał w ręku wachlarzyk
pięciu kart, wpatrując się w niezwężonymi z napięcia oczyma. Był żołnierzem i choć nie
pełnił teraz służby, podświadomie obserwował, co się dzieje w izbie, i wyczuwał, że awantura
wisi w powietrzu. Udając, że przekłada karty, dyskretnie przyjrzał się pozostałym pięciu
graczom. Dwaj siedzący z lewej byli zwykłymi prostakami. Obaj mieli ogorzałą cerę, a
dłonie, w których trzymali karty, naznaczone były odciskami. Szczupli, lecz dobrze
umięśnieni, odziani byli w spłowiałe lniane koszule i luźne wełniane spodnie. Żaden nie miał
butów ani sandałów, choć noc była chłodna-co kazało się domyślać, że są żeglarzami
szukającymi nowego zaciągu. Pieniądze zwykle nie trzymały się takich ludzi, którzy po
hucznym przepuszczeniu zapłaty, ponownie musieli szukać szczęścia na morzu – jednak
żołnierz, obserwujący ich grę od dłuższego czasu, był pewien, że ci dwaj pracują dla
człowieka, który siedział po jego prawej stronie.
Ten spokojnie czekał, aż żołnierz zdecyduje się na wyrównanie stawki lub spasuje,
rezygnując z możliwości dokupienia trzech kart. Żołnierz zaś rozmyślał o tym, że
wielokrotnie widywał już takich ludzi, jak siedzący obok, który wyglądał na dysponującego
nadmiarem wolnego czasu, niezbyt rozgarniętego synalka bogatego kupca lub młodszego z
dziedziców jakiegoś pomniejszego szlachetki. Był więc modnie odziany w coś, co stanowiło
ostatni krzyk mody wśród strojnisiów w Kondorze – krótkie spodnie, które opięte na łydkach,
rozdymały się niespodziewanie na udach jak balony. Biała koszula, którą nieznajomy osłonił
grzbiet, była wyszywana perłami i półszlachetnymi kamieniami, kurtkę zaś miał nowego
kroju, w barwie jaskrawego szafranu, z wylewającymi się zza mankietów i kołnierza falami
śnieżnobiałych koronek. Jednym słowem – typowy dworski laluś. Kto jednak spojrzał na jego
zwisającą u luźno przerzuconego przez ramię pendentu slamancę, natychmiast zmieniał
1
zdanie. Była to broń używana tylko przez doświadczonych zabijaków lub samobójców – w
dłoni eksperta piekielnie niebezpieczna, dla nowicjusza zaś gdyby zechciał popełnić
samobójstwo – równie przydatna jak brzytwa.
Wyglądało na to, że nieznajomy przegrał niedawno sporą sumę pieniędzy i uciekłszy się
do szulerki, pragnie szybko powetować sobie straty. Od czasu do czasu niewielkie kwoty
wygrywał wprawdzie któryś z żeglarzy, żołnierz jednak był pewien, że chodziło jedynie o to,
by odciągnąć od młodego dandysa podejrzenia. Żołnierz westchnął, jakby zakłopotany
koniecznością wyboru. Pozostali dwaj gracze cierpliwie czekali na jego decyzję.
Obaj byli bliźniakami, rosłymi – weteran ocenił ich na nieco ponad dwa cale powyżej
sześciu stóp – i proporcjonalnie zbudowanymi. Obaj uzbroili się w rapiery – co świadczyło,
że są albo biegłymi zabijakami, albo durniami. Od czasu, kiedy na tronie Krondoru zasiadł
Książę Arutha – co zdarzyło się przed dwudziestu laty – rapiery były modne raczej wśród
dworaków niż tych, dla których oręż był środkiem przetrwania. Ci dwaj nie wyglądali jednak
na takich, co noszą żelazo jedynie dla ozdoby. Odziani byli jak zwykli najemnicy, którzy
właśnie zeszli ze służby w jakiejś karawanie. Ich koszule i skórzane kurtki nadal pokrywał
kurz, a płomieniście rude czupryny nieznajomych były nieco zmierzwione – obu też
przydałaby się wizyta u golibrody. Mimo pewnej niedbałości, z jaką traktowali przyodziewek
i wygląd, widać było, że obaj troszczą się o broń – może i nie tracili czasu na kąpiele, ale
starannie oliwili i czyścili skórzane i stalowe elementy ekwipunku. Obaj wyglądali też na
takich, co świetnie czują się w swojej roli – i w tym miejscu – obserwujący ich żołnierz czuł
jednak przez skórę, że coś jest nie tak. Obaj na przykład nie przemawiali szorstką mową
najemników, lecz wyrażali się zwięźle, trafnie i z pewną dozą uszczypliwości – dokładnie tak,
jak ci, co spędzali czas na dworze, nie zaś pośród bitek i starć z pogranicznymi łotrzykami. I
obaj byli młodzi – zaledwie wyrośli z wieku chłopięcego.
Bracia żywo komentowali przebieg gry, zamawiali kolejne kufle piwa i widać było, że
przegrane partie dostarczały im tyleż uciechy, co wygrane – teraz jednak stawki wzrosły tak
bardzo, że obaj spoważnieli. Wymienili szybkie, badawcze spojrzenia, żołnierz zaś był
pewien, że jakoś porozumiewają się ze sobą tak jak często dzieje się to z bliźniakami.
Potrząsnął głową z udanym żalem.
– Beze mnie. – Rzucił karty na stół. W powietrzu mignął rysunek jednej z nich, zanim
spadła na blat. – Za godzinę mam służbę; lepiej będzie, jeśli na czas wrócę do koszar.
Wiedział, że awantura wisi w powietrzu – jeśli da się w nią wplątać, nie zdąży w porę. A
dyżurny podoficer nie należał do ludzi, którzy dają się zbyć byle wymówką.
Dandys zwrócił się do pierwszego z bliźniaków. – Grasz dalej?
Zbliżający się właśnie do drzwi wyjściowych żonierz zauważył dwu mężczyzn stojących
spokojnie w kącie. Choć noc była ciepła, obaj kryli twarze w cieniu kapturów,
zwieńczających obszerne opończe. Pozornie obserwowali rozgrywkę, jednak ich uwagi nie
umykało nic z tego, co działo się w całej tawenie. Kogoś mu przypominali, niestety żołnierz
nie mógł sobie przypomnieć, gdzie wcześniej ich widział. Sposób, w jaki przyglądali się
2
wszystkiemu, ich niewymuszoną czujność oraz widoczna gotowość do natychmiastowej i
bezwzględnej akcji, sprawiły, że żołnierz zapragnął jak najszybciej znaleźć się w koszarach.
Otworzył drzwi, przestąpił. Próg i zamknął je za sobą.
Tymczasem stoj4cy bliżej drzwi mężczyzna zwrócił się do swego towarzysza, którego
twarz oświetlona była nikłym, migotliwym blaskiem wiszącej nieco wyżej latarni.
– Lepiej wyjdź na zewnątrz. Zaraz się zacznie.
Jego towarzysz kiwnął głową. Przyjaźnili się od dwudziestu lat i przez ten czas nauczył
się nie kwestionować zdolności druha do wyczuwania kłopotów. Szybko wyszedł tymi
samymi drzwiami, co umykający przed burdą żołnierz.
Przy stole tymczasem przyszła kolej na odzywkę drugiego z braci. Zrobił dziwaczną minę,
jakby zdumiewając się układem kart. Nieco zirytowany tym zachowaniem dandys rzucił z
pozorną niedbałością:
– Przebijasz, sprawdzasz czy pasujesz?
– No... – odezwał się zapytany. – Oto jest pytanie. Spojrzał na brata. – Erland, braciszku,
przed obliczem samego Astalona Sędzi byłbym przysiągł, że gdy żołnierz rzucił karty,
zobaczyłem Błękitną Damę.
– I dlaczegóż to cię niepokoi? – spytał brat, uśmiechając się cokolwiek krzywo.
– Bo ja też mam w dłoni Błękitną Damę.
Ton rozmowy się zmienił i widzowie zaczęli nieznacznie odsuwać się od stołu. Zazwyczaj
nikt nie przyznawał się, jakie karty ma na ręku.
– Borric, nadal nie wiem, o co ci chodzi, przecież w talii są dwie Błękitne Damy –
stwierdził mężczyzna nazwany Erlandem.
– I owszem, nie przeczę... – odparł Boric, uśmiechając się złośliwie. – Ale widzisz... ten
tu, nasz przyjaciel, też ma Błękitną Damę... wetkniętą za koronki rękawa.
W izbie zakotłowało się nagle – obserwatorzy zapragnęli znaleźć się jak najdalej od
miejsca spodziewanej zwady. Boric porwał się na nogi i silnie pchnął stół na dandysa i jego
dwu kompanów. Erland trzymał już w dłoni rapier i sztylet – dandys zaś, odzyskawszy
równowagę, dobył swej Salamanki.
Pchnięty stół przewrócił jednego z żeglarzy, który szybko się podnosząc, niefortunnie
zderzył się z wystawionym butem Borika. Natychmiast też zwalił się na polepę. Dandys
tymczasem zrobił wypad i ciął podstępnie, mierząc w głowę Erland. Erland sparował cios
sztyletem i zrewanżował się przeciwnikowi misternym pchnięciem – którego ten ledwie
uniknął.
Obaj wiedzieli już, że każdy stanął twarzą w twarz z godnym przeciwnikiem, przed
którym należy mieć się na baczności. Oberżysta tymczasem wyjął zza szynkwasu złowrogo
wyglądającą pałkę i okrążał teraz izbę, demonstrując wyraźnie, co spotka każdego, kto zechce
wtrącić się do walki. Gdy zbliżył się do drzwi, stojący obok nich zakapturzony mąż
zdumiewająco zręcznie i szybko złapał go za nadgarstek. Szepnął coś do ucha oberżyście,
3
temu zaś gęba zbielała nagle z wrażenia. Kiwnął tylko głową i żwawo wymknął się na
zewnątrz.
Borric bez trudu wyeliminował z walki drugiego z marynarzy i odwrócił się szybko – by
odkryć, że jego brat zwarł się właśnie pierś w pierś z dandysem.
– Erland, pomóc ci?
– Dam sobie radę! – stęknął Erland. – Zawsze utrzymywałeś, że brak mi praktyki.
– I owszem! – odpowiedź Erland skwitował beztroski śmiech. – Ale nie daj się zabić.
Musiałbym cię pomścić. Dandys tymczasem spróbował kombinacji, na którą złożyły się na
przemian pchnięcia z góry, z dołu i seria cięć. Erland musiał się cofnąć. Gdzieś na zewnątrz
rozległy się przenikliwe gwizdy. – Erland! – odezwał się Borric.
Naciskany przez żwawo nań napierającego szulera Erland zdołał tylko wystękać: – Co
tam? – i znów z najwyższym trudem uniknął mistrzowskiego ataku.
– Nadciąga straż. Pospiesz się i zabij go, do kata!
– Robię, co mogę.. . – stęknął Erland – ale ten typ złośliwie uchyla się od współpracy! –
Mówiąc to, nieoczekiwanie poślizgnął się w kałuży rozlanego piwa i stracił równowagę. W
tej sytuacji mógł jedynie paść w tył, rezygnując z zasłony.
Dandys pchnął okropnie, pragnąc skończyć z przeciwnikiem, Borric zaś podążył w sukurs
leżącemu. Erland zwinął się na ziemi, by uniknąć ciosu, lecz klinga wroga mimo to zahaczyła
jego bok. Poczuł w piersiach nagły płomień bólu. Zadając pchnięcie, dandys odsłonił się
jednak z lewej. Erland zgiął się wpół i pchnął w górę, trącając przeciwnika w brzuch. Ten
wyprostował się nagle, stęknął boleśnie, a na jego spodniach zakwitła szybko się rozlewająca,
czerwona plama. W tej samej chwili Borric rąbnął go z tyłu w łeb rękojeścią swego rapiera i
pozbawił przytomności. Słysząc dochodzące zza okien wrzaski nadbiegających ludzi, Borric
syknął:
– Lepiej się stąd wynośmy! – i podał rękę bratu, pomagając mu wstać. – Ojciec i bez tego
będzie wściekły... a jak jeszcze damy się zgarnąć w tej obławie...
Erland tylko skrzywił się z bólu i sarknął:
– Nie musiałeś walić go po łbie! Jeszcze chwila i byłbym go dostał.
– Albo on ciebie. Wolę nie myśleć, co wtedy zrobiłby mi ojciec. Zresztą... wcale byś go
nie zabił... brak ci odpowiedniego nastawienia. Spróbowałbyś go rozbroić albo zrobić coś
równie szlachetnego. .. – stwierdził Borric, łapiąc oddech – i głupiego. No, a teraz się stąd
wynośmy!
Obaj rzucili się ku drzwiom – Erland trzymał się za zraniony bok. Ujrzawszy to, kilku
miejskich łotrzyków zastawiło wyjście. Borric i Erland skierowali ku nim swe rapiery.
– Wytrzymaj jeszcze chwilę – rzekł Borric i podniósłszy zydel, cisnął nim w najbliższe
wychodzące na ulicę okno. Na bruk posypał się deszcz szkła i ołowianych prętów, i zanim
ostatni okruch spadł na ziemię, obaj bracia wyskoczyli przez wybity zydlem otwór. Lądujący
ciężko Erland potknął się, Borric jednak w porę zdążył go podtrzymać. Podniósłszy się,
stwierdził, że stoją niemal nos w nos z końmi straży miejskiej.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin