Marek Kędzierski - Męska sprawa(1).pdf

(3039 KB) Pobierz
Marek Kędzierski
Męska sprawa
Ro zd z i a ł 1
Drzwi hali wrocławskiego portu lotniczego rozsunęły się hałaśliwie. Hana wyszła na
niewielki skwerek przed budynkiem, rozglądając się dyskretnie, tak jak ją szkolono. Nie
zauważyła nic niepokojącego - ot, trzy puste taksówki na lewo od wejścia i jakiś mężczyzna
w średnim wieku, taszczący wielkie walizy. Facet drobił szybkimi kroczkami w stronę
budynku lotniska. Kobieta z dwójką dzieci starała się dotrzymać mu kroku. Truchtając obok,
udzielała mężczyźnie ostatnich wskazówek przed podróżą. Ze strzępów zasłyszanych słów
Hana wywnioskowała, że ojciec rodziny wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, gdzie czeka na
niego zatrudnienie gwarantujące pomyślny start w nowe życie. Dziwiła się, dlaczego tutejsi
ludzie nadal postrzegali Amerykę jako kraj mlekiem i miodem płynący. Że wystarczy się tam
dostać, by doświadczyć natychmiastowej, korzystnej odmiany losu. Niejeden imigrant szybko
przekona się, że te wyobrażenia nijak nie przystają do rzeczywistości. Prawdziwe oblicze
Ameryki dla większości z nich okaże się zimne, wrogie i odpychające.
Poza kilkoma przyszłymi jeszcze pasażerami Polskich Linii Lotniczych, spieszącymi
w kierunku rozsuwanych drzwi, w pobliżu nie było nikogo. Prawie nikogo. Hana zatrzymała
wzrok na zielonej, drewnianej ławce obok postoju taksówek. Zaległo tam trzech
podtatusiałych
mężczyzn, wystawiających twarze do
przyjemnie
przygrzewającego
wiosennego słońca. Na widok patrzącej w jego kierunku kobiety jeden z facetów poderwał się
energicznie. Mimo swojej okazałej tuszy, zrobił to na tyle sprawnie, że nie zakłócił
błogostanu kolegów. Kobieta, w której dostrzegł potencjalną klientkę, wyróżniałaby się nawet
w gęstym tłumie - i to nie tylko nienagannym ubiorem. Jej szykowny żakiet przykrywał
śnieżnobiałą, elegancką bluzkę. Kolorowa apaszka zdobiła łabędzią szyję, a spódnica przed
kolano odsłaniała zgrabne nogi. Lśniące, czarne pantofle na średnim obcasie dopełniały
całości. Kruczoczarne, bujne włosy upięte luźno z tyłu głowy odsłaniały wyjątkowo piękną
twarz o wyraźnie semickich rysach.
- Może taksóweczkę łaskawa pani potrzebuje? - zagadnął z szerokim uśmiechem,
obnażając żółte, nadpsute zęby. Mięsistą dłonią wskazał wysłużonego mercedesa, z
pewnością pamiętającego czasy głębokiej komuny.
- Sprawnie, szybko i tanio.
Gdy Hana zmierzyła go wzrokiem, jowialny taksówkarz aż skulił się w sobie. Było w
niej coś, co budziło respekt i wywoływało niepokój. Taksówkarz szybko zdał sobie sprawę,
że kobieta ta nie należy do tego gatunku klientów, których można bezkarnie „przerobić” na
opłacie za kurs po mieście. - Sobótka pod Wrocławiem. Wie pan, gdzie to jest? - rzuciła
oschle, nie odrywając od niego wzroku.
- Się rozumie! - sprzeczne emocje walczyły na twarzy taksówkarza, by w końcu
znaleźć ujście w kolejnej próbie promiennego uśmiechu. Sałaciarzowi trafił się przyzwoity
kurs, a tym samym okazja całkiem niezłego zarobku. To było jednak kawałek za miastem, a
klientka nie wyglądała na biedną. Tacy pasażerowie zwykle nie skąpią napiwków.
Zanim się połapał, Hana bezceremonialnie wręczyła mu swoją torbę podróżną, sama
otworzyła sobie tylne drzwi i wsiadła w sposób, który sprawia, że każdemu może zakręcić się
w głowie. Taksówkarz pokręcił głową z zachwytem i usiadł za kierownicą.
- Pani szanowna to pewnie z daleka... - zagadnął przyjaźnie, gdy wyjechali na obrzeża
miasta w kierunku wylotu na Sobótkę.
- Z daleka - odpowiedziała krótko. Nadzieja na uniknięcie konwersacji, na którą
zdecydowanie nie miała ochoty, właśnie się rozwiewała.
- Tak czułem, że z daleka. W sumie nie wygląda pani na Polkę. Wie pani, nasze
dziewczyny wyglądają jakoś inaczej. Nie żeby były brzydkie, o nie! Polki podobno są
najładniejsze na świecie. Pani też jest niczego sobie, ale mówi pani po naszemu jak Polka, i
tak się zastanawiałem...
- Niech pan posłucha - spokojnym, ale zdecydowanym głosem Hana przerwała potok
słów taksówkarza, płynący coraz szerszym nurtem. - Nie mam teraz ochoty na rozmowę.
Umówmy się, że pan dowiezie mnie we wskazane miejsce, a ja panu zapłacę, i na tym
zakończymy naszą znajomość. Proszę mówić tylko wtedy, gdy o coś spytam.
Kierowca wyraźnie się speszył. Bardzo lubił sobie pogawędzić z pasażerami, a z
urodziwymi kobietami w szczególności, ta jednak zupełnie zbiła go z tropu.
- E... no... dobrze. Jak pani sobie nie życzy... - odpowiedział tonem niesłusznie
skarconego dziecka.
Jechali w milczeniu. Głośny gang wysłużonego silnika mieszał się ze świstem wiatru
w nieszczelnych oknach. Hana próbowała się skupić, planując przebieg rozmowy z przeorem
klasztoru w Sobótce. Jaką strategię obrać na początku spotkania? Jak może reagować mnich?
Czy uda jej się przełamać jego nieufność, a może nawet wrogość? Wiedziała, że nie będzie
łatwo. Nie miałaby żadnych szans na to spotkanie, gdyby nie polecenie biskupa. Czy przeor
potraktuje je jako niechciane polecenie przełożonego, czy jak ojcowską prośbę, którą wypełni
życzliwie i po przyjacielsku? Znajomości rodziców sprzed 1968 bardzo się tym razem
przydały. Informacje o człowieku, którego szuka, pochodziły z wiarygodnego źródła. Jednak
w tym przypadku nie można było mieć stuprocentowej pewności. Cóż, bez wątpienia przeor -
jako przełożony - nie będzie skory do zwierzeń. Rzeczą najważniejszą, i pewnie
najtrudniejszą, będzie wybadanie mnicha. Jeśli okaże się, że zdobyte przez nią informacje są
ścisłe, to przekonanie go, żeby umożliwił jej choćby krótką rozmowę z właściwym
człowiekiem (o ile ten jeszcze żyje), powinno być łatwiejsze. Już teraz, kontrolując rytm
oddechu, wprowadzała organizm w stan skupienia i gotowości. Ma tylko jedną szansę.
Zamiar precyzyjnego użycia technik psychotechnicznych nie pozostawiał miejsca na ryzyko
popełnienia błędu.
- Dojeżdżamy - odezwał się taksówkarz, wyrywając ją z zamyślenia. - Dokąd pani
sobie życzy?
- Do klasztoru - powiedziała, patrząc w odbite w lusterku zaokrąglone ze zdziwienia
oczy kierowcy Nie zamierzała niczego mu tłumaczyć, a mężczyzna zdążył ugryźć się w język
i nie zadał pytania, które cisnęło mu się na usta. - Wcześniej proszę się zatrzymać obok tego
baru przed miastem. Mijaliśmy duży szyld. Widział pan?
- Zrobi się, szanowna pani - mężczyzna ucieszył się. Znał miejsce i właściciela. Cenił
jego kuchnię, a pora zachęcała do posiłku.
Niewielki parking oddalony był jakieś pięćdziesiąt metrów od drewnianej chaty,
służącej za przydrożny punkt gastronomiczny. Taksówkarz zgasił silnik i odwrócił się do
pasażerki.
- No to podjemy sobie. Tutaj dają super szaszłyki, może mi pani wierzyć.
Hana wyciągnęła z portfela cztery stuzłotowe banknoty i wręczyła je mężczyźnie.
- To jest opłata za kurs i parę złotych na posiłek. Niech pan idzie coś zjeść. Ja tu na
pana poczekam. Tyle wystarczy?
- Starczy! Jasne, że starczy! - uradował się kierowca.
- Pani nie idzie?
- Chcę zostać sama. Poza tym nie jestem głodna. Niech już pan idzie.
- Rozumiem. Jakby co, to będę tam za domem. Na powietrzu są stoliki. W razie czego
od razu mnie pani znajdzie - powiedział i wyszedł z samochodu, zamykając za sobą drzwi.
Kobieta wyciągnęła telefon komórkowy i wystukała na klawiaturze numer ambasady
amerykańskiej w Warszawie. Połączenie odebrał mężczyzna o wyjątkowo niskim głosie.
- Ambasada, słucham.
- Mówi Hana. Proszę przekazać Dawidowi, że już jestem.
Rozmówca rozłączył się bez słowa.
Smakowita woń pieczonego mięsa, dobywająca się z przydrożnego lokalu, przyjemnie
łechtała nozdrza. Taksówkarz wszedł do środka i już od progu przywitał się z gospodarzem.
- Dzień dobry, panie Heniu! Ależ u pana zapachy!
- A, witam, panie Zdzisiu! Dawno pana nie było. Trafił się lepszy kurs, co?
Zapraszam, zapraszam.... Szaszłyk, jak zwykle?
Trzydziestoparoletni, barczysty mężczyzna z długimi, zawiązanymi w kucyk blond
włosami uśmiechając się przyjaźnie, wskazał taryfiarzowi miejsce przy maleńkim stoliku,
ledwo mieszczącym się przed wysokim kontuarem. Z kuchni dochodził łechcący podniebienie
zapach pieczonego mięsa.
- Coś dziś u pana mały ruch, panie Heniu... - taksówkarz odruchowo spojrzał przez
wielkie, otwarte na oścież okno.
Przy jednym z ustawionych na zewnątrz lokalu ciężkich, drewnianych stołów z
ławami po obydwu stronach siedziało trzech zakonników, co wyraźnie zaintrygowało pana
Zdzisia. Dwóch było młodych, ale trzeci wyglądał na dużo starszego, choć jego krzaczasty
zarost utrudniał właściwą ocenę wieku. Cała trójka w milczeniu pałaszowała wyśmienite
szaszłyki, o których wybornej jakości taksówkarz niejeden już raz zdążył się przekonać.
Taryfiarz wlepił wzrok w nietypowych gości.
- Ci księżulkowie to tutejsi? - zagadnął teatralnym szeptem.
- Zakonnicy z klasztoru. Czasem wpadają, jak im się klasztorne jedzenie znudzi.
Spokojni. Nigdy nic nie mówią.
- Myślałem, że zakonnicy groszem nie śmierdzą...
- Jedzą na koszt firmy. Zawsze to jakaś zasługa w niebie - właściciel baru uśmiechnął
się tajemniczo.
- No, no. Nie wiedziałem, że z pana taki... ten... no...
- Altruista?
- No, właśnie!
- To co, szaszłyczek rychtujemy?
- Tak jest! I małe piwko, jak zwykle.
- Oj, panie Zdzisiu, piwko i za kółko? - Henio pokręcił głową z dezaprobatą. - Pan to
się nigdy nie poprawi...
- He, he, małe piwko jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
W drzwiach wejściowych pojawiła się czwórka młodych ludzi. Weszli do środka,
rozglądając się ciekawie po rzeźbionych w drewnie ścianach maleńkiego pomieszczenia.
Piękna pogoda zachęcała do wypadów za miasto, co kusiło studentów i młodzież. Dwie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin