Courths-Mahler Jadwiga - Żebracza księżniczka.pdf

(1011 KB) Pobierz
Courths Mahler
Jadwiga
Żebracza księżniczka
Zdarzyło się to w okresie przedwojennym, pewnego deszczowego,
letniego wieczoru, w niedzielę. Cała Turyngia spowita była w gęstej
mgle. Z drzew opadały ciężkie krople.
Przy wjeździe do ślicznej wioski Bodenhausen, u wlotu głównej
szosy, prowadzącej od dworca w kierunku zamku noszącego tę samą
nazwę, położony był jedyny w tej okolicy zajazd. Nad drzwiami
dumnie błyszczał wybity czarnymi literami napis: „Gospoda Pod
Białym Gołębiem". Można go było odczytać nawet o zmierzchu.
Pomalowany na biało dom, z zielonymi okiennicami, robił zachęcające
wrażenie na strudzonych podróżnych. Był usytuowany w samym
środku wielkiego ogrodu. Na jednej połowie działki stały stoły i ławki,
gotowe na przyjęcie gości, zaś na drugiej rosły warzywa i drzewa
owocowe. Ta część ogrodu nie była przeznaczona dla przyjezdnych.
„Biały Gołąb" należał do wdowy pani Marty Szulc. Była to schludna i
zadbana kobieta, energicznie zarządzająca gospodarstwem, która, jak
sama zwykła powtarzać, przywiązywała dużą wagę do porządku i
przyzwoitości. W ostatnich latach miewała niekiedy letników, którzy .
odpoczywali w tej pięknej, zalesionej okolicy zwykle po kilka tygodni.
Poza tym w niedziele przybywali tutaj z odległego o dwie godziny
drogi miasta wycieczkowicze, którzy w „Białym Gołębiu" zawsze
mogli posilić się dobrą kawą i ciastem domowej roboty. U pani Marty
Szulc wszystko było smaczne, tanie i świeże.
Owego deszczowego dnia, kilka minut po odjeździe z Bodenhausen
ostatniego pociągu, do nie oświetlonej gospody zbliżyła się ubrana
w czarną suknię kobieta. Prowadziła za rękę dziewczynkę mogącą
mieć nie więcej niż pięć lat. Mała wyglądała na bardzo śpiącą, bo
ziewnęła i powiedziała sennie:
— Jestem strasznie zmęczona, mamusiu.
Szczupła kobieta nachyliła się czule nad dzieckiem i pocałowała je.
— Jeszcze tylko trochę cierpliwości, kochanie. Zaraz będziesz sobie
leżeć w miękkim łóżeczku — rzekła łagodnym głosem.
Matka z dzieckiem weszły do ciemnego przedsionka gospody.
Wszędzie było pusto, gdyż o tej porze roku w „Białym Gołębiu"
rzadko pojawiali się goście. Marta Szulc, posłyszawszy kroki,
natychmiast skierowała się ku sieni.
— Kto tam? — spytała, patrząc w ciemność.
— Proszę wybaczyć tak późną porę. Chciałam tylko zapytać, czy nie
mogłabym wynająć tu skromnego pokoju na kilka tygodni? Powie-
dziano mi, że ma pani wolne miejsca — spytała nieśmiało obca
kobieta.
Gospodyni z lekkim ociąganiem otworzyła drzwi. W świetle lampy
jej oczom ukazała się trochę przybladła, lecz niewątpliwie piękna
twarz młodej kobiety. Jej ciemnoniebieskie oczy wyrażały wielką
udrękę. W ramionach trzymała teraz już śpiącą na dobre dziewczynkę.
Pani Marcie zrobiło się dziwnie miękko na sercu. Początkowa
nieufność ustąpiła miejsca współczuciu. Intuicja podpowiadała jej, że
stoi przed nią nieszczęśliwa osoba, która zasługuje raczej na litość niż
podejrzliwość. Odetchnąwszy przygładziła swój biały fartuch.
— Ależ oczywiście! Może pani dostać u mnie pokój. Na razie jeszcze
wszystkie stoją puste. Jeśli się pani spodoba, zaraz każę przygotować
mansardę. Co prawda nie ma tu zbyt wielkiego luksusu, ale z mansardy
będzie miała pani najładniejszy widok. Właśnie tam jest najspokojniej
w całym domu. Nie słychać żadnych hałasów z dołu.
— Bardzo mi to odpowiada. Nie szukam wygód ani eleganckich
wnętrz. Wystarczy, żeby pokój był czysty i spokojny.
— W takim razie zapraszam. Henryku, przynieś lampę! Nowo
przybyła podążyła za oświetlającym drogę służącym.
Pani Marta nie zastanawiając się długo, wzięła od kobiety śpiące
dziecko.
— Mała jest chyba odrobinę za ciężka, żeby ją pani dźwigała po
schodach. Pomogę pani. Ach, jaka ona śliczna! Wygląda jak aniołek.
Henryk pokiwał głową.
— Mógłbym ją nieść nawet całą drogę ze stacji — rzekł trochę
nieporadnie.
Nieznajoma rzuciła mu przyjazne spojrzenie.
— No właśnie! Przecież taszczy pani to rozkoszne stworzonko taki
kawał. Gdybym wiedziała, na pewno wysłałabym Henryka na
dworzec. Jak ona mocno śpi! A więc, czy odpowiada pani taki pokój?
— spytała gospodyni, wprowadzając przybyłą do mansardy.
— Naturalnie. Jest czysty i przytulny. Chciałabym go wynająć, jeśli
oczywiście nie policzy mi pani za drogo — rzekła matka dziewczynki
wyczekującym tonem.
Cena została szybko ustalona i pani Marta ułożyła delikatnie dziecko
na miękkiej kanapie. Potem sama przygotowała łóżko, a Henryk
poszedł po wodę. Nie minęła godzina, gdy znużona podróżą
dziewczynka leżała przebrana i umyta na grubych poduszkach.
Nieznajoma zeszła na dół do prawie pustego pokoju dla gości, by zjeść
kolację. Tymczasem Henryk został wysłany na stację po bagaże. Marta
Szulc obsługiwała matkę dziewczynki i gawędziła z nią życzliwie.
Dowiedziała się, że nieznajoma nazywa się Maria Hochberg i nie-
dawno straciła męża. Przybyła do tego cichego zakątka, by odpocząć i
zapomnieć o swoim cierpieniu. Została z dzieckiem zupełnie sama. Nie
ukrywała, że posiada jedynie mały majątek. Gdy więc nabierze trochę
sił, będzie musiała podjąć pracę, aby zarobić na siebie i córeczkę.
Zrezygnowała z dotychczasowego mieszkania, a meble sprzedała,
chcąc mieć kilka tysięcy marek na początek nowego, trudnego życia.
Jako młoda dziewczyna zarabiała na utrzymanie, przyozdabiając różne
artystyczne drobiazgi swoimi rysunkami. Właśnie to chciałaby robić w
przyszłości.
Właścicielka zajazdu słuchała z przejęciem. Zapragnęła pomóc
młodej kobiecie, ponieważ od razu poczuła do niej sympatię.
Próbowała dodać jej odwagi. Gdy zaś Maria spytała, czy pani Marta
nie zechciałaby przyjąć ją na całodzienne wyżywienie, przy czym
zadowoliłaby się prostym, niewyszukanym wiktem oraz pewną,
dostateczną ilością świeżego mleka dla dziecka, gospodyni chętnie
zgodziła się na to i zaproponowała całkiem umiarkowaną cenę. Maria
Hochberg zapłaciła
więc za miesiąc z góry, a obie kobiety były usatysfakcjonowane
umową. Nowa lokatorka po zjedzeniu kolacji poszła niezwłocznie na
górę do swojego nowego mieszkania.
Tego wieczoru długo jeszcze siedziała w oknie, patrząc na jabłoń
rosnącą w sadzie, której gałęzie sięgały okna i zdawały się wdzierać do
wewnątrz. Łzy jedna za drugą płynęły po jej bladych policzkach.
„Czy widzisz nas teraz, mój kochany mężu? Widzisz mnie i twoje
dziecko? Ach, dlaczego zostawiłeś nas całkiem same? Jakże ciężkie
jest życie bez ciebie! Byłam z tobą taka szczęśliwa, ale widocznie
żadne szczęście nie może trwać wiecznie. Nie mogę pogodzić się z tą
pustką. Nigdy już nie powrócisz do nas, do mnie i do Lizelotty, którą
tak czule kochałeś".
Takie właśnie rozmowy prowadziła nieszczęśliwa kobieta w myślach
ze swoim zmarłym mężem. Zegar na wieży kościelnej wybił godzinę
jedenastą. Westchnąwszy ciężko, Maria Hochberg otrząsnęła się z
bolesnej zadumy i po krótkiej modlitwie udała się na spoczynek.
Kiedy następnego dnia otworzyła oczy, było jeszcze bardzo wcześ-
nie. Wstała, starając się zachowywać jak najciszej, by nie obudzić
córki, ubrała się i zaczęła rozpakowywać walizki oraz porządkować
rzeczy w szafie i komodzie. Mała Lizelotta jednak po chwili usiadła na
łóżku. Zdziwiona przetarła oczy i rozejrzała się wokoło.
— Mamo, mamo, gdzie jesteśmy? Czemu nie w naszej sypialni? —
zawołała, a przybrawszy zabawną minkę, potrząsnęła ciemnymi
loczkami, oplatającymi zaróżowioną od snu buzię. Maria podeszła
szybko do dziecka i przytuliła je.
— Nie pamiętasz już, kochanie, jak to wczoraj wyruszyłyśmy w
daleką podróż? — spytała, zmuszając się do beztroskiego uśmiechu.
Lizelotta przywarła rumianą twarzyczką do mamy.
— Tak, pamiętam. Jechałyśmy długo koleją, a ja chciałam do
pięknego, zielonego lasu i do kolorowych kwiatuszków.
— No właśnie, Lizelotko. A teraz jesteśmy tu.
— A gdzie jest las i łąka?
— Och, wystarczy, że wyjrzysz przez okno, to zobaczysz i jedno, i
drugie. Jak się ubierzesz i zjesz grzecznie śniadanie, wyjdziemy razem
na spacer.
Dziewczynka klasnęła w dłonie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin