Eriksson Kjell - Komisarz Ann Lindell 05 - Nocny śpiew ptaka.pdf

(1797 KB) Pobierz
Eriksson Kjell
Komisarz Ann Lindell 05
Nocny śpiew ptaka
1
Sobota, 10 maja, 1.26
Gdybym zjawił się chwilę wcześniej,
być może do niczego by nie doszło. I byłoby jak
zawsze. Nie twierdzę, że dobrze, ale jak zawsze.
Nikt nie ucieknie przeznaczeniu, mawiał mój dziadek, ojciec mojej matki. Może to
prawda? Może to wszystko i tak by się wydarzyło, tylko w innym miejscu i w innym czasie?
Może właśnie taka śmierć była mu pisana? Bo on chyba nie żył? Takie rany są śmiertelne.
Ali wiedział, że ta scena zostanie w nim na zawsze. Kołyszące się jeszcze lekko krzesło,
rany na głowie i krew, wszędzie krew. Nagle jego niewiele znacząca osoba stała się częścią
czegoś większego, czegoś, co go przerażało.
Gdybym przyszedł chwilę wcześniej. Wtedy wszystko byłoby jak zawsze. Nie twierdzę,
że dobrze, ale jak zawsze.
Krzesło leżało obok ciała. Krzesło. Fakt, że coś tak pospolitego jak zwykłe krzesło mogło
nieść ze sobą śmierć, zakrawało na kpinę. Ali wyobraził sobie pierwsze uderzenie i poczuł ból.
Potem drugie, pewnie silniejsze. Mimowolnie się skulił. Trzecie uderzenie i było po wszystkim.
Ciało leżało bezwładnie, chociaż nadal wstrząsały nim drgawki, jakby wzdrygało się przed
kolejnym ciosem w czoło. Pomyślał, że tak musiało to wyglądać.
Dlatego zaczął biec. Biegł jak wszyscy, krzycząc z podniecenia. Z daleka dobiegały go
nawoływania i wrzaski, i chyba wycie syren. Wszyscy gdzieś biegli. Podnieceni, w euforii,
przestraszeni. Zaczął płakać. Czuł szkło pod stopami, potknął się, wstał i nawet nie poczuł bólu,
gdy odłamek zranił mu rękę. Zobaczył kapiącą krew i zwymiotował.
Chciał uciec od wszystkiego, co działo się wokół niego, ale wiedział, że to zostanie już w
nim na zawsze, wypalone w jego oczach. W oczach, które widziały za dużo.
Wszyscy żyjemy obok śmierci, zwykł mawiać jego dziadek. A dziadek widział już
niejedno, więc chyba wiedział, co mówi. Ali był przekonany, że mówiąc te słowa, myślał o
swoich dwóch synach, a jego wujkach. Myślał o nich codziennie. Dziadek mówił cicho, modlił
się mamrocząc, płakał bez łez i śmiał się, mając oczy pełne smutku.
Nigdy nie bój się śmierci, mawiał dziadek. Śmierć jest naszym przeznaczeniem.
Ale Ali rozumiał, że to nie była prawda. Początkowo dał mu się nabrać, słowa dziadka
zamieniły się w sagę o kraju, którego Ali nigdy nie widział, o losie rodziny naznaczonym
śmiercią. Ali zawsze się dziwił, że dziadkowi udało się przeżyć, że on sam żyje. Bał się. Bo
skoro wszyscy umierali tak szybko jeden po drugim, w tak młodym wieku, niemal w trakcie
wszystkiego, to może żyje w darowanym czasie, pomyślał.
Im był starszy, tym więcej rozumiał. Potrafił przejrzeć starca. Dziadek mówił jedno, a
potem całym sobą temu zaprzeczał. Ciało nie potrafiło kłamać. Zdradzały go gesty, mimika.
Ale Ali nie czuł pogardy dla kłamstwa, przeciwnie, przyjmował je jak opowieść o
rodzinie, dumnym rodzie, który potrafił przeciwstawić się śmierci. Czuł się związany z
dziadkiem, zdecydowany żyć tak, by dać mu powód do dumy i ulżyć jego cierpieniom. W głębi
duszy miał też nadzieję, że to właśnie on, Ali, przerwie ten zły krąg. Nie tylko stawi czoło
losowi, ale rzuci mu wyzwanie.
Pokażę im, mruczał pod nosem. Zobaczysz dziadku, i wy wszyscy zmarli, pokażę wam,
co potrafię.
Kiedy się odwrócił, było już po wszystkim. Ulica była pusta. Ktoś przy moście coś
krzyczał, ryk wojownika, ktoś inny gestykulował, ale Ali nie chciał już ani niczego słuchać, ani
na nic patrzeć.
Skuter stał tam, gdzie go zostawił, co prawdę mówiąc, go zdziwiło. Jego stary skuter. Gdy
go tu zostawiał, jeszcze nic nie zdążyło się wydarzyć.
Wykonał kilka ciosów w powietrzu. Jedną serię, drugą, kilka wymierzonych w korpus, a
potem, kiedy opuścił ręce, jeszcze jeden cios, w brodę. Tak właśnie by postąpił, gdyby przyszedł
pół minuty wcześniej. Miał dobry lewy sierpowy, wszyscy mu to mówili.
Włączył skuter, dźwięk silnika go zdziwił, bo wokół panowała cisza. Był majowy
poranek, dziadek zamierzał dzisiaj rozpocząć swoje podróżowanie, zapowiedział to poprzedniego
wieczoru. Zamierzał wstać wcześnie rano, wypić herbatę, zamienić kilka słów z Alim, życząc mu
dobrego dnia, a potem wrócić na równiny w pobliżu Lar, które teraz musiały mu zastąpić łąki
pod Uppsalą.
– Chcę do domu – wymamrotał Ali po persku.
Nagle naszły go wątpliwości. A jeśli tamten chłopak jednak żyje? Co prawda wyglądał na
martwego, ale może po prostu był nieprzytomny? Przyszło mu do głowy, że może powinien
wrócić. Nie chciał brać skutera, żeby szkło nie pocięło opon. Odstawił go i nagle znów poczuł
mdłości. Jego drżącym ciałem zaczęły targać konwulsje. Zwrócił chipsy i colę. W końcu nie miał
już czym wymiotować, z ust leciała zielona ciecz, która paliła mu przełyk.
2
Sobota, 10 maja, 6.45
Gazeciarz zatrzymał wózek,
stanął i zdziwiony przyglądał się zniszczeniom. Powróciło
wspomnienie pisku tramwajów i maniakalne gwizdanie policjanta, kierującego ruchem na ulicy
nazwanej imieniem marszałka Tito. Tuż po tym, jak autobus się zatrzymał, doszło do gwałtownej
wymiany strzałów. Dźwięk tłuczonego szkła. I ciemne mury starych koszar, których ściany
dziurawiły salwy z broni wroga albo przyjaciół, nikt nie wiedział, z której strony padły. Odłamki
szkła wirowały w powietrzu niczym konfetti, ludzie krzyczeli, wołając swoich bliskich, z
przewróconego wózka z zakupami wyleciała cebula. Scena pozostała mu w pamięci: krzyki i
główki żółtej cebuli, toczące się po ulicznym bruku.
Martin Nilsson, którego córka o włos uniknęła śmierci podczas zamachu bombowego na
Bali, zahamował gwałtownie tuż przed mostem Nybron. Kiedy zobaczył zniszczenia na
Drottninggatan, wspomnienie tamtego październikowego poranka sprzed roku powróciło niczym
uderzenie pięścią w brzuch.
– Lina – wyszeptał. – Lina żyje. Śpi w swoim łóżku. Zaraz wrócę do domu i ją obudzę.
Stojący przed bankiem policjanci sprawiali wrażenie zdezorientowanych. Martin Nilsson
wysiadł z samochodu. Jeden z funkcjonariuszy spojrzał na niego.
– Co tu się stało?
– To, co widzisz – odburknął policjant niezbyt przyjaźnie.
– To była bomba?
– Lepiej stąd jedź.
Martin Nilsson pokręcił głową. Został jeszcze kilka sekund, po czym wrócił do wozu.
Przez radio usłyszał, że ktoś zamawia taksówkę na Trädgårdsgatan. Mógł być na miejscu w ciągu
pół minuty, ale nie zareagował. Wspomnienie ubiegłej jesieni nie dawało mu spokoju. W pewnej
chwili miał nawet ochotę opowiedzieć stojącym przed bankiem funkcjonariuszom o przeżyciach
Liny, uzmysłowić im, jak niewiele brakowało, ale ich niechęć sprawiła, że stłumił odruch. Ruszył
dalej, jednak uczucie zgwałconego miasta nie opuszczało go. Na moście zobaczył walające się
pachołki.
Przed sklepem z odzieżą stał gazeciarz i przyglądał się rozbitej szybie wystawowej. Na
brudnym chodniku leżały garnitury i przewrócony manekin. Gazeciarz schylił się i podniósł go.
Martin miał wrażenie, że chłopak tuli białą postać, jakby to był człowiek z krwi i kości. Przez
ramię gazeciarza manekin patrzył na niego niewidzącymi oczami.
Powinien zatrzymać wóz, wysiąść i pocieszyć chłopaka, ale nie zrobił tego, tylko powoli
ruszył dalej.
To nie może być prawda, pomyślał, ale dźwięk rozjeżdżanego szkła, świadczył o tym, że
jednak to była prawda. Wszystko było rozbite, niczego nie oszczędzono. Nagle poczuł złość.
To moje miasto, pomyślał.
– Zgwałcone, zhańbione. Wojna, wojna – wyszeptał.
Chwycił mikrofon i wziął kurs z Trädgårdsgatan. W oknie Ekocaffe zobaczył znak
drogowy. Ktoś musiał go tam wrzucić. Tu przyjmuje mój dentysta, pomyślał Martin,
przyglądając się drzwiom kamienicy, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. I nagle poczuł w
nozdrzach zapach rękawiczek dentystycznych.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin